Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stefan Gębarski |
Tytuł orygin. | De la Terre à la Lune |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Projekt prezesa Barbicane’a
Piątego października o godzinie ósmej wieczorem zwarte tłumy zapełniły salony „Gyn-Klubu“. Członkowie, zamieszkali w Baltimore stawili się w komplecie na wezwanie swego prezesa. Członkowie zamiejscowi przybywali specjalnymi pociągami z rozmaitych stron kraju i ogromny „hall“ klubu nie mógł Wreszcie pomieścić wszystkich zebranych, którzy pozajmowali przyległe salony, zapchali przejścia i korytarze i tłoczyli się nawet na podwórzu. Każdy starał się zdobyć lepsze miejsce, by choć zdaleka słyszeć przemówienie, tłoczono się więc, rozpychano i miażdżono z właściwą amerykanom zaciekłością.
Cudzoziemiec, który za cenę złota chciałby w ów wieczór zdobyć sobie miejsce w sali, odszedłby napewno z kwitkiem, jeżeli nie z siniakami, gdyż prawo wejścia do klubu mieli jedynie i wyłącznie członkowie klubu.
Ogromny „hall“ klubu przedstawiał niesamowity wygląd. Był on doskonale przygotowany do charakteru klubu. Kolumny z armat wspierały się na olbrzymich moździeżach i podtrzymywały sufit z kutego żelaza, jak koronka rzeźbiony w misterne ornamenty. Łuki, karabiny, pistolety, wszelkiego rodzaju broń palna starożytna i nowa zdobiła ściany. Nawet świeczniki, kandelabry i żyrandole robione były z luf pistoletowych i karabinowych, zręcznie połączonych ze sobą. Modele armat i kartaczownic, grono bomb, czubki kul rozmaitych rozmiarów, porozkładane w szklanych szafkach i porozwieszane dokoła kompletowały dekorację tej dziwnej sali.
Na miejscu honorowem za witryną spoczywały resztki słynnej armaty, wynalezionej przez J. T. Mastona, połamane i porozsadzano podczas nieszczęsnego wybuchu.
W głębi sali, otoczony czterema sekretarzami siedział na wysokiem wzniesieniu prezes klubu, a bogato rzeźbiony jego fotel posiadał również formę moździerza. Na biurku, ogromnej płycie stalowej, wspierającej się na czterech granatach stał ogromny kałamarz w kształcie armaty i widniał dzwonek, który jednak za dotknięciem wydawał dźwięki podobne do wystrzału rewolwerowego. Podczas zbyt gwałtownych dyskusji ten dzwonek nowego typu wystarczał do zagłuszenia krzyków podnieconych artylerzystów.
Przed wzniesieniem masywne ławy, ustawiane w zygzaki jak rowy strzeleckie i szańce przynoszone były dla członków „Gyn-Klubu“. Owego pamiętnego wieczora szańce te były oblepione mrowiem ludzkiem. Towarzysze znali swego prezesa i wiedzieli, że nie byłby ich fatygował bez istotnego powodu pierwszorzędnej wagi.
Impey Barbicane miał lat czterdzieści, był chłodny i pełen powagi, posiadał umysł zrównoważony i charakter nieugięty, a najwybitniejszą jego cechą było to, że do najbardziej szalonych przedsięwzięć umiał on wnosić zawsze idee praktyczne. Słowem był to typowy amerykanin północy, kolonizator, potomek owych okrągłych głów, które dały się we znaki Stuartom i nieubłagany wróg południowca — typowy jankes z jednej bryły wyciosany.
Barbicane zrobił duży majątek na handlu drzewem, a gdy podczas wojny mianowano go dyrektorem artylerji okazał się niezmiernie energicznym, bogatym w pomysły i zręcznym w przeprowadzaniu swych planów, to też przyczynił się on poważnie do udoskonalenia artylerji, a nowym badaniom i próbom umiał nadawać niezrównany rozmach.
Był to mężczyzna średniego wzrostu i stanowił rzadki wyjątek w tem towarzystwie, gdyż posiadał wszystkie członki bez żadnych uszkodzeń. Twarz jego utrzymana była w prostych, wyrazistych linjach, a widziana z profilu wskazywała energję, męstwo i umiejętność panowania nad sobą.
W obecnej chwili siedział on nieruchomo w swym fotelu milczący, zamknięty w sobie, z wyrazem strapienia na twarzy.
Zebrani rozprawiali głośno dokoła niego zarzucali się wzajem pytaniami, robili różne przypuszczenia, badawczo spoglądali w twarz swego prezesa, ale nic z niej wyczytać nie mogli.
Wreszcie gdy godzina ósma zaczęła bić na ogromnym zegarze, znajdującym się w sali, Barbicane, jakby podrzucony przez niewidzialną sprężynę, zerwał się nagle z siedzenia, wyprostował i rozkazujące spojrzenie rzucił na salę. Uciszyły się rozgwarzone fale tłumu. Cisza zaległa, a mówca odezwał się w te słowa:
„Dzielni towarzysze! Zbyt długo już ciążą na nas skutki bezsensownego pokoju, który odrazu pogrążył nasz klub w bagno bezczynności. Po kilku zaledwie latach owocnej, wytężonej pracy musieliśmy nagle porzucić rozpoczęte dzieło i urwać nić zbożnego postępu. Bez najmniejszej obawy gotów jestem twierdzić, iż każdy z nas z radością powitałby jakąkolwiek wojnę, która znów włożyłaby broń w nasze dłonie, gnuśniejące w bezczynności...
— Tak, wojna! — zawołał z zapałem J.T. Maston.
— Słuchajcie. Słuchajcie! — wołano ze wszystkich stron.
— Ale, wojna — ciągnął dalej Barbicane, — wojna jest niemożliwą w obecnych warunkach i wiele zapewne lat upłynie, nim odezwą się znowu nasze armaty. Trzeba więc obejrzeć się za innem polem działania i w innej dziedzinie poszukać przystosowania dla tych zamierzeń.
Zebrani czuli, iż mówca poruszy tem najważniejszą sprawę i podwoili uwagę.
— Szanowni słuchacze! — zaczął znów Barbicane. — Od kilku miesięcy męczyło mnie pytanie, czy nie moglibyśmy, pozostając wiernymi naszej specjalności, podjąć jakieś wielkie zadanie, godne dziewiętnastego wieku i czy postępy artylerji nie ułatwiłyby nam dokonania go. Szukałem więc, pracowałem, robiłem obliczenia i coraz bardziej upewniałem się, że jesteśmy w stanie podjąć pewne zadanie, które w każdym innym kraju wydałoby się niedorzecznością. Dla przedstawienia wam tego projektu, pozwoliłem sobie zebrać was tutaj. Projekt ten jest godny was. Głodny sławetnej przeszłości „Gyn-Klubu“ i narobi zapewne wiele hałasu w świecie...
— Wiele hałasu? — wołał jakiś zapalony artylerzysta.
— Wiele hałasu w prawdziwem tego słowa znaczeniu — odpowiedział Barbicane.
— Nie przerywać! — krzyczano dokoła.
— Proszę was też, towarzysze, byście mi jeszcze na chwilę użyczyli waszej uwagi.
Dreszcz przebiegł po zebranych. Barbicane, gwałtownym ruchem poprawiwszy cylinder na głowie, ciągnął dalej równym, spokojnym głosem.
— Kto z was nie ogląda codzień księżyca. Ale pozwólcie, bym w tej właśnie chwili skierował na niego baczniejszą uwagę. Może danem nam będzie stać się Kolumbami tego nieznanego świata. Skupcie się koło mnie, wesprzyjcie mnie z całych sił, a poprowadzę was na podbicie tej planety, a ziemia jego połączy się z trzydziestoma sześcioma państwami, tworzącemi Stany Zjednoczone.
— Hurra, księżyc! — krzyknęli jednym chórem członkowie Gyn-Klubu.
— Księżyc studjowano już oddawna — mówił znów Barbicane; — jego powierzchnia, jego waga, jego skład, jego ruchy, oddalenie od ziemi i rolę w układzie słonecznym są dostatecznie znane. Rozkreślono już nawet mapy selenograficzne, które swą dokładnością nie ustępują w niczem, a może przewyższają nawet karty geograficzne. Fotografje dają nam zdjęcia, przedstawiające naszego satelitę w całej swej niezrównanej piękności. Słowem, wiemy już o księżycu wszystko, czego mogła nas nauczyć matematyka, astronomja, geologja i optyka. Dotąd nikt nie próbował nawiązać z nim stosunków bezpośrednich.
Czuć było, iż przy tych słowach tłum aż rozgorzał zaciekawieniem i niecierpliwością.
Barbicane mówił dalej;
— Pozwólcie, że w kilku słowach przypomnę wam imiona tych kilku zapaleńców, opanowanych tęsknotą do fantastycznych podróży, którzy utrzymywali, iż własnemi oczyma przejrzeli tajniki naszego satelity. W
XVII wieku niejaki Dawid Fabricius twierdził, iż na własne oczy oglądał mieszkańców księżyca. W roku 1699 pewien francuz, nazwiskiem Jean Baudouin wydał opis podróży do koła księżyca, podjętej przez Dominika Gonzalesa, awanturnika hiszpańskiego. W tym samym czasie Cyrano de Bergerac napisał podobne dzieło, które cieszyło się ogromnem powodzeniem we Francji. Następnie inny francuz, Fontenelle wydał na ten temat obszerną pracę pod tytułem „Mnogość światów“, uważaną w swoim czasie za arcydzieło, nauka jednak, krocząc wciąż naprzód przekreśla nieraz nawet i arcydzieła. Około roku 1835 wreszcie sir John Herschel opublikował w New-York-American niewielką pracę, w której opowiada, iż będąc wysłanym dla badań astronomicznych na przylądek Dobrej Nadziei przy pomocy specjalnie udoskonalonego teleskopu badał księżyc na odległość niespełna trzydziestu metrów. Widział więc dokładnie rozpadliny, w których żyły hipopotamy, zielone wzgórza, na których pasły się barany z rogami z kości słoniowej i białe koziołki. Widział również mieszkańców tych krajów o błonkowatych skrzydłach, jak u nietoperza. Broszura ta, pióra amerykanina, nazwiskiem Locke cieszyła się ogromnem powodzeniem; wkrótce jednak spostrzeżono się, że była to zręczna mistyfikacja naukowa i francuzi pierwsi zaczęli ją ośmieszać.
— Ośmieszać amerykanina! — zawołał J. T. Maston. — Ależ to jest oczywisty casus belli...
— Uspokój się, drogi przyjacielu, zanim zaczęli go ośmieszać, przez długi czas całkiem poważnie traktowali oni figiel naszego rodaka. By zakończyć ten rys historyczny, dorzucę jeszcze, że niejaki Hans Pfaal z Rotterdamu, puściwszy się balonem wypełnionym gazem azotowym po dziewięćdziesięciu dniach podróży wylądował na księżycu. Podróż ta jednak, jak zresztą i wszystkie poprzednie była pomysłem fantastycznym, który zrodził się w genjalnej głowie naszego ziomka, naszej chluby pisarskiej Edgara-Allana Poe.
— Niech Żyje Edgar Poe! — krzyczeli zebrani, zelektryzowani słowami swego prezesa.
— Aby teraz przejść od pomysłów literackich — mówił dalej Barbicane — do praktycznych prób rozwiązania kwestji, która nas interesuje, przypomnę panom, iż pewien geometra niemiecki zaproponował, by wysłać do Syberji międzynarodową komisję uczonych, któraby rzucała za pomocą reflektorów na niezmierzone płaszczyzny tamtejszych stepów świetlne figury geometryczne. Każdy człowiek inteligentny, rozumował uczony niemiecki, zna te figury, a mieszkańcy księżyca, o ile wogóle istnieją, musieliby je dostrzec i odpowiedzieć podobnymi sygnałami, a wtedy porozumiewanie się z naszym satelitą nie przed stawiałoby już poważniejszych trudności, gdyż możnaby skomponować cały alfabet i w ten sposób porozumiewać się z księżycem. Projekt ten nie został urzeczywistniony i do tej chwili nie uczyniono nic dla nawiązania stosunków między ziemią i księżycem. Wielkie to zadanie wykonane być może tylko przez genjusz wynalazczy amerykanów, a sposób jest prosty, łatwy, pewny, niezawodny. Chcę go panom przedstawić w paru słowach.
Huraganem okrzyków, grzmotem oklasków przyjęto słowa prezesa. Nie było wśród zebranych nikogo, kto nie czułby się porwanym, uniesionym słowami mówcy.
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołano ze wszystkich stron. Gdy wzruszenie ogólne uspokoiło się nieco, Barbicane mówił jeszcze głębszym i bardziej spokojnym tonem.
— Wiecie wszyscy, jak wielkie postępy poczyniła w ostatnich czasach sztuka artyleryjska i do jakich świetnych rezultatów mogliśmy ją byli doprowadzić, gdyby nieszczęsny pokój nie przerwał naszej owocnej pracy. Wiecie również, jak potężną jest struktura naszych armat i jaką siłę posiada proch. Wychodząc z tego założenia, postawiłem sobie pytanie, czy nie zdołalibyśmy zbudować takiego działa, którego pocisk, drwiąc sobie z przestrzeni, mógłby dolecieć do księżyca?
Na te słowa krótki okrzyk podziwu wyrwał się z tysiąca piersi; poczem na sekundę zaległa niema cisza i wreszcie zerwał się huragan okrzyków i oklasków, od których za trzęsła się olbrzymia sala.
Prezes chciał mówić dalej, ale głos jego ginął wśród wrzawy; dopiero po dziesięciu minutach udało mu się opanować znów salę.
— Pozwólcie mi skończyć — odezwał się chłodno. — Zbadałem sprawę wszechstronnie i na podstawie dokładnych wyliczeń doszedłem do przekonania, iż pocisk posiadający szybkość początkową dwunastu jardów na sekundę[1], skierowany na księżyc, musi go dosięgnąć w stosunkowo bardzo krótkim czasie.
Mam więc zaszczyt zaproponować panom, byście podjęli tę małą próbę.