<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologji wiejskiej
Podtytuł Obrazki i szkice
Wydawca Redakcya Gazety Rolniczej
Data wyd. 1888
Druk M. Ziemkiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Tło obrazku jest szare, jak zachmurzone niebo na jesieni, a na tem tle wioska, zwyczajna wioska polska.
Chałupy po obydwóch stronach drogi, na wzgórzu krzyż, dalej karczma odrapana, brudna; kuźnia z wypalonemi w ścianach dziurami, ze słupkiem do wiązania koni, opodal kościołek w wieńcu lip starych, plebanja z ogrodem, dalej dwór i folwark, a jeszcze dalej, na wzgórzu, cmentarz, jak zwykle cmentarz wiejski.
Brzozy na nim rosną, krzyże stoją, a niedomknięta brama skrzypi na zawiasach żałośnie, skoro nią wiatr silniej poruszy.
Po za chałupami, za plebanją i karczmą, za dworem, za wiatrakiem, pola się ciągną i łąki, dalej las czarny szumiący, niby sosnowa rama obrazu, las, do którego płowe dróżki zbiegają się jak węże do gniazda. Po tych polach, łąkach i dróżkach, uwijają się ludzie w sukmanach, w kamlotowych chałatach, w surdutach, pracują, modlą się, weselą i smucą, niekiedy i kradną; kochają się i oszukują, jak zwyczajnie ludzie.
Jednakie prawa rządzą i wielkim światem i małym.
W naszej wiosce, w tej właśnie wiosce, którą mamy zamiar malować, są oprócz chałup prywatnych i gmachy publicznego użytku. W drewnianych ścianach swoich mieszczą one instytucye, bez których żadne cywilizowane społeczeństwo, a tem bardziej Biedna Wola, obejść się nie może.
Tu oto, naprzykład, nad czarną, szeroko rozlaną kałużą, w domku, który ma jedno okno opatrzone kratami, a inne, w osłabionych punktach zalepione papierem, mieszka samorząd gminny, tu silnym pulsem uderza życie publiczne.
Świadczą o tem wydeptane kopytami końskiemi doły, resztki siana i obroku, których wiatr zdmuchnąć, a pachciarskie kury wydziobać nie zdołały.

Tu, raz na parę lat, burzą się namiętności wyborcze, i toczą walki stronnictw, tu parę razy do roku, w głębokiem milczeniu odbywają się poważne narady, w najżywotniejszych interesach tego małego światka.
Do tego przybytku, z nadzieją słodką w sercu a pokaźnym kogutem pod pachą dąży babina po paszport do Częstochowy...
Do tego przybytku, z nadzieją słodką w sercu, a pokaźnym kogutem pod pachą, dąży babina po paszport do Częstochowy; do tego przybytku, z uśmiechem na ustach i rubelkiem w kieszeni, śpieszy żydek po informacye jakieś, lub po „świadectwo bydlęce...“

Tu nareszcie, w tym domu, który ma jedno okno zakratowane, burzliwy obywatel, co miarę w trunku przebrał i awanturę niesłychaną zrobił, znajduje kąt do przespania i wytrzeźwienia się; tu (w tej połowie, która zakratowanych okien niema) mieszka najtęższa głowa w całej gminie, pan pisarz!
Któż go niezna? kto mu się nie kłania? kto go nie potrzebuje?
Czuje on własną godność i ważność swego stanowiska a nie tylko on sam, ale cała atmosfera wioskowa jest tak tem przekonaniem przejęta, że nawet krowa pisarska (stworzenie skąd inąd wcale nie inteligentne), wchodzi w chłopski owies, majestatycznie, powoli, ze łbem podniesionym do góry, ponieważ wie, że ją wszyscy znają, i że jej właściciel pola w sposób grubijański ze szkody nie wypędzi.
Bydlę także wie jakie ma przywileje.
Prócz tego gmachu, są jeszcze inne, jeden, w którym mieści się sąd, drugi — szkoła.
W pierwszym, przez cały okrągły rok, odbywa się wymiar sprawiedliwości detalicznie i hurtowo, w drugim pali się światło wiedzy, tylko od czasu wykopania kartofli, a ściślej mówiąc, od pierwszego śniegu, do chwili pokazania się pierwszej trawki, do chwili, w której gęsi, trzoda i bydło, mogą znaleść jakie takie pożywienie na pastwisku.
I małym dzieciom nawet wiadomo, że w sądzie jest „pan sakretarz“, a w szkole „pan profesor“, że bez pierwszego nie byłoby na świecie sprawiedliwości, a bez drugiego nauki, że zaś w ogóle na wsi, jak i na całym świecie zresztą, większy jest popyt na sprawiedliwość, aniżeli na mądrość, przeto panu sekretarzowi dzieje się lepiej, a panu profesorowi gorzej: pierwszy liczy dochody na ruble, drugi na grosze, pierwszy jada tłusto, drugi chudo, pierwszy nie zazdrości drugiemu, a drugi pierwszemu bardzo.
I ta jest jeszcze między nimi różnica, że pan sekretarz ma żonę, dzieci i buty, a pan profesor tylko buty i to o tyle, o ile ma otwarty kredyt u szewca.
Historya uczy że tak zawsze bywało, a jeżeli wielcy nauczyciele ludzkości, których imiona do dziś dnia żyją w pamięci pokoleń, mogli chodzić boso, (jak dzieje twierdzą i mistrze nauczają), to nauczyciel z Biednej Woli powinien się uważać poniekąd za szczęśliwego, mając buty niezupełnie dziurawe i będąc przyjmowanym w domu pana sekretarza i jako gość i jako pomocnik do przepisywania papierów sądowych.
Pachołek Minerwy, pomaga pachołkowi Temidy, a świat na tem korzysta i płaci...
Naturalnie, że płaci, o ile opłata nie da się zamienić na areszt, co w Biednej Woli było już raz na zebraniu gminnem powodem gorących debatów, bo gdy „pan profesor“ wniósł przed areopag zażalenie, że niema co jeść, ani w czem chodzić, wzruszeni do głębi serca gospodarze, jednomyślnie postanowili powiększyć składkę na szkołę, z tem wszakże zastrzeżeniem, że i uchwaloną przewyżkę i bieżącą składkę, zamiast złożyć gotówką, z całą przyjemnością w kozie odsiedzą.
Poratować człowieka poczciwego, a zwłaszcza profesora, „pana profesora“, rzecz godziwa i słuszna, ale na te ciężkie czasy, kiedy kredyt całkiem przepadł, a o gotówkę strasznie trudno, praktyczniej jest należności odsiadywać, aniżeli płacić. Na to zdanie zgodziłby się zapewne nie jeden finansista, lub magnat, a cóż dopiero sześciomorgowy gospodarz z Biednej Woli!
Pan profesor wszelako nie poznał się na doniosłości ofiary i rzeczy zostały po dawnemu; profesor biedę klepał jak zwykle, a gospodarze jęczeli, że ich brzemię utrzymania przybytku wiedzy i mądrości bez miłosierdzia gniecie i uciska.
Narzekali tedy dobrzy ludzie w sposób wzruszający i nietylko na szkołę narzekali, nie rozumiejąc, że mają samorząd i że taka przyjemność, jak każda przyjemność na świecie, pociąga za sobą pewne koszta..
Kiedy tylko była mowa o nowej składce spadającej na morgi, które z urzędu są przeznaczone na konduktory do ściągania tych drobnych, kieszonkowych piorunów, — z piersi chłopskich wydobywały się ciężkie jęki i westchnienia.
Wtórował im wójt, wtórowali sołtysi z całej gminy (naturalnie w charakterze prywatnym), gdyż w urzędowym charakterze, wójt ciężką ręką podpisywał uchwały i rozkłady, a sołtysi rozchodzili się po wioskach, niby bociany po bagnach; wędrowali od chałupy do chałupy, w celu wybierania tej ilości kopiejek, jakie „morga“ na dany cel wydać z siebie jest obowiązana, pod rygorem natychmiastowej egzekucyi.
Po zapłaceniu jęki milkną, dopóki nie przyjdzie nowy termin, a wraz z nim nowa sposobność do westchnień i lamentów.
Sama akcya wynurzania uczuć i uskarżania się na kłopoty pochodzące z nieba, w postaci różnego rodzaju opadów atmosferycznych, tudzież na kłopoty czysto ziemskiej natury, mające związek z kieszenią, ze stagnacyą ogólną, niską ceną zboża, jako też i akcya powierzania przyjaciołom i sąsiadom tajemnic finansowych i rodzinnych, odbywa się w oddzielnym (zdaje się, że nawet specyalnie na ten cel wzniesionym) budynku, istniejącym pod firmą dwóch świeckich patronów, z których pierwszy ma na imię „Rospiwoczno“, a drugi „Nawynos“.
Tak opiewa znak firmowy, a pod nim, jak fijołek pod kępą trawy, kryje się obywatel wyznania mojżeszowego, jak w tym wypadku, znany w całej okolicy pan Mendel Kwiat...
Powiedziano, że kryje się, i nie należy tego uważać za poetyczną alegoryę.
Nad rasą, z której wywodzi swe pochodzenie pan Mendel, od niezmiernie dawnych już czasów wisi fatum, utrudniające jej sprzedaż detaliczną trunków krajowych i zagranicznych w obrębie gmin wiejskich; że zaś stwierdzoną jest rzeczą, iż prawdziwa a gorąca miłość łamie, wszelkie przeszkody, więc Mendel, który się szalenie kocha w okowicie od najmłodszych lat życia, znajdzie zawsze sposób, żeby się z nią w namiętnym uścisku handlowym połączyć.
Tak się dzieje wszędzie, a więc i w Biednej Woli.
W obec władz akcyznych, patentowaną „Hebe“, zalewającą głowy chłopom za umiarkowane wynagrodzenie, jest stara Jacentowa, głucha zupełnie i niedowidząca, ale zresztą ciesząca się pełnią sił i zdrowia.
Ona tu jest gospodynią w obec tych oczu finansowo administracyjnych, które specyalnie na sprawy wódczane zapatrywać się mają.
Sam pan Mendel, z rodziną i domownikami, których liczba tuzin, a kardynalny przymiot delikatność, mieszka sobie w karczmie, jako człowiek „utrzymujący się z własnych funduszów“.
Dla poratowania nadwątlonego zdrowia osiadł on w Biednej Woli na „letniem mieszkaniu“.
Mógłby kto zarzucić, że w zimie (a Mendel i w zimie karczmy nie opuszcza) nikt letniego mieszkania nie używa, ale kto przeniknie mądrość doktorów?
Jeżeli każą przepędzać na wsi zimę, to muszą mieć po temu swoje racye i pewnikiem delikatne zdrowie na tem nie traci.
Wymownym dowodem pożyteczności takiej kuracyi są pokaźne kształty samego Mendla, ogorzała twarz jego małżonki Chai-Sury, oraz szalony apetyt delikatnych dzieci, z których każde, po spożyciu całych sześciu kartofli, gotowe jest rzucić się jeszcze z chciwością na kawałek śledzia, na chleb, na czarną rzodkiew, na cebulę i wszelkie w ogóle smakołyki.
Taka już jest właściwość „delikatnej natury“, a w obec tego nie trzeba się dziwić, że, gdy się „bachorek“ miljonów dorobi, to chciałby samego Lukullusa w przepychu przewyższyć.
Taki osobliwy apetyt!
Rozmyśla o nim często Mendel, w chwilach wolnych od nalewania kieliszków i od zawierania drobnych finansowych tranzakcyj, dysputuje też nieraz na ten temat z Wigdorem i Joyną, przebywającymi również dla poratowania zdrowia w Biednej Woli, dysputuje, gdy karczma jest pusta i przyjezdnych niema.
Bywają albowiem i takie chwile; dla czego nie mają bywać? Słońce miewa niekiedy zaćmienia... karczma pustki.
Za to, gdy mniej ludno i gwarno, gdy akcya jęków i wynurzeń wzajemnych się rozpocznie, Mendel zamienia się w ucho. Żaden wyraz nie ujdzie jego uwagi, bo Mendel zna tę głęboką maksymę, że „kto wiele wie, wiele korzysta“.
Mendel w swojem życiu dużo czytał, dużo słuchał, a nie wiele mówił; chłop zaś nic nie czyta, niechętnie słucha, a gdy parę półkwaterków wypije, to wtedy mówi bez końca i miary.
Taki jest odwieczny obyczaj w Biednej Woli i wszystkich podobnych jej wioskach.
Przyjaciele, a podobno i krewni Mendla, panowie Wigdor i Joyna, osiedlili się we wsi niedawno, a osiedlili się dla tego, że w miasteczku było im za duszno i za ciasno, a oni lubią świeże powietrze i przestrzeń.
Utrzymują się również z „własnych funduszów“, a z Mendlem żyją w rozczulającej harmonji i w jednej czternastej części należą do wszystkich jego przedsięwzięć, w myśl znowuż zasady że małe strumyki tworzą wielkie rzeki i że, kto w gromadzie idzie dochodzi dalej, aniżeli taki co sam chodzi.
Zresztą, co trzy głowy, to nie jedna głowa, a co trzy żydy to nie jeden żyd.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.