Z dramatu życia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z dramatu życia |
Pochodzenie | Kolorowe obrazki |
Wydawca | Redakcya Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1868 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Ze sfer słonecznych maj zstąpił na ziemię.
Smaragdową kanwę łąki utkał barwnemi kwiatami, wodę strumyka zmienił w kryształ płynny, jasne tło nieba w turkusową emalję, a w młodych sercach rozbudził jakieś dziwne, nieokreślone pragnienia....
W ogródku oplecionym wikliną, zakwitły bzy liljowe i śnieżne jaśminy. Zakwitły także róże.... na licach piętnastoletniej Zosi.
Kto była Zosia?
Zosia była... marzeniem Karolka, to dosyć.
Jeśli chcecie mieć próbkę miłości, wedle pojęć boskiego Platona — spójrzcie.
Na darniowéj ławeczce siedzi młodziuchna dzieweczka, o różowéj buzi i o złotych włosach. Stroi ją blado-zielona sukienka, spięta w pasie tegoż koloru wstążką — stroi ją lepiéj od sukni, wiosenny wdzięk lat piętnastu. W drobnych paluszkach trzyma stokrotkę i niby druga Grethen, skubie jéj listki szepcząc: kocha, nie kocha... Na twarzyczce, jak na niebie o zachodzie, mienią się blaski i cienie.
Chwila uroczystéj ciszy.
— Nie kocha!... wykrzyknęła z boleścią i twarz ukryła w dłoniach. Przez białe paluszki przecisnęły się łezki perłowe i spadły rosą na modre główki fijołków.
— Zosieńku droga! kto cię nie kocha? ozwał się tuż za nią świeży głos młodego chłopca.
Był to Karolek. Niepostrzeżony przyglądał się swemu marzeniu.
Zosia drgnęła, wychyliła z dłoni spłakaną twarzyczkę, a ujrzawszy go, spłonęła silnym rumieńcem.
— Powiedz mi aniołku, kto taki?... nalegał młody chłopiec.
Rumieniec znikł z jagód, zastąpiła go marmurowa bladość. Krew z twarzy zbiegła do serca.
Karolek ujął jéj drobne rączęta i miłośnie spojrzał w chabrowe oczki.
— Ależ Zosiu, czy jest na świecie taki, coby ciebie nie kochał?
— A jest... odrzekła, a w głosie jéj łzy czuć było.
— Może ojciec?
— Nie...
— Matuchna?
— Nie... nie...
— To już chyba ja...
Dziewczę rzewnie zapłakało.
— Zosiu! Zosieńku! Zoniu! nie myśl tak źle o mnie, bo już chyba z żalu.... zabiję się....
Płacz ustał.
— Ale kiedy kwiatek tak mi powiedział... patrz Karolku i ze smutną minką podała mu oskubaną łodyżkę stokrotki.
Karolek wziął ją do ręki, obejrzał — po chwili wykrzyknął radośnie:
— Patrz Zosiu!... nieprawda!...
Na łodyżce był jeszcze jeden listek.
— Ah! jak to się dobrze stało... odwtórzyła.
Karolek schylając się po kwiatek, mimo woli ukląkł przed nią.
— Więc ty mnie kochasz?... spytała cichym głosem, spuszczając oczki ku ziemi.
— Więcej jak ojca i matkę...
— Więc jakże?...
— Jak świętą na obrazku...
— Karolku! co też ty mówisz, ale kiedy tak to i ja ci powiem, że... że..
I lękając się wymówić świętego słowa, drobnemi rączętami oplotła mu szyję...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rzućmy zasłonę na ten eklogiczny obrazek, i cofnijmy się z szybkością iskry elektrycznéj wstecz o parę wieków do...
Myśląc całe życie nie odgadlibyście.
Oto, do pałacu Franciszka I w Chambord. Będąc już tam, przeczytajmy wyrazy pełne realnéj prawdy, a skreślone na szybie pałacowéj... czystéj wody brylantem. Brzmią one:
„Une femme souvent
N’est qu’une plume au vent!“
A teraz idźmy daléj.
Stół, na stole jarzące świece w srebrnych lichtarzach, pęki świeżych kwiatów, butelki i kieliszki. W koło stołu grono biesiadników w fantastycznych pozach. Okna otwarte, parno. Pod sufit wzbijają się kłęby cygarowego dymu i dusząca woń pachnideł. Gwar, zamięszanie, chaos.
Amfitrjonem biesiady jest bogaty bankier, uczestnikami, „najdobrańsza“ młodzież stolicy, a bohaterką?...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Siedzi ona na pierwszem miejscu, obstawiona piramidą kwiatów, butelek i kieliszków. — To Zonia, niegdy Chloe sielanki, a dziś... Ubrana jest w atłasową, bogato koronkami obszytą suknię, koloru płomiennéj purpury. Włosy fantastycznie w duży kok wczesane, przystraja wieniec bachantki, w ręku zamiast stokrotki... tkwi długi kieliszek pełen pienistego szampana. Oczy dawniéj chabrowe, dziś barwy ciemnego szafiru, sieją blask żywy.
— Dziwna historja téj kobiety, szepcze jakiś blady adept poezji; mówią o niéj, że porzuciła dom rodzicielski i narzeczonego i że matka ze zmartwienia umarła, a pierwszy kochanek dostał obłąkania!...
— Zdrowie Zoni! krzyknął amfitrjon, służba rozlała wino.
Wszyscy powstali, mimo chwiejnych już nóg, i chrypliwym zawołali głosem: Niech żyje!
Mglisty dzień jesienny rozpłakał się ku wieczorowi drobnym deszczykiem. Ołowiane niebo pokryły ciemne chmury, wiatr chłodny poświstywał na oddalonych uliczkach Warszawy. Słychać było grobowe krakanie wron, nadciągających stadami do miasta, plusk deszczu i łomotania wstrząsanych wichrem okiennic.
Środkiem pustéj uliczki wlókł się jednokonny karawan z ubogą trumną na wierzchu.
Za karawanem postępował dziwnie przystrojony człowiek. Głowę miał obwiązaną jakimś białym szmatem, ręce skrzyżowane na piersiach. Szklannym wzrokiem, z idjotycznym uśmiechem na ustach wpatrywał się w trumnę.
Noga za nogą, dowlókł się zbiedzony koń do bramy cmentarza i stanął.
Ocknął się drzemiący woźnica, ziewnął przeraźliwie i mruknął:
— Do kroćset...
Potém zawołał dziada; zdjęli oba trumnę i zanieśli ją w oddalony kąt cmentarza.
Człowiek z obwiązaną głową przypatrywał się temu wszystkiemu z widoczném zajęciem — od czasu do czasu uśmiechał się dobrotliwie...
Trumnę postawili nad głębokim gliniastym dołem do połowy napełnionym wodą deszczową. Zerwali z niéj blachę i porzucili na boku — potem obwiązali ją sznurami i klnąc spuścili, a raczéj wrzucili do dołu.
Woda plusnęła.
Nieznajomy postąpił parę kroków naprzód, zawsze uśmiechając się, stanął na brzegu i wlepił oczy w lśniącą blachę z napisem. Naraz drgnął konwulsyjnie, oczy zaszkliły mu się łzami.
— Zosiu!!!... krzyknął strasznym, rozdzierającym głosem.
W téj chwili dziad cisnął na wieko trumny szpadel mokréj ziemi, błota...
— Ha zbrodniarzu!... krzyknął powtórnie i rzucił się na niego.
Rozpoczęło się wściekle szamotanie, śmiertelna bójka nad dołem grobowym; jednemu z zapaśników pośliznęła się noga na mokréj ziemi, wpadł i pociągnął za sobą drugiego...
Zapadł już zmrok zupełny — wicher straszny giął drzewa na cmentarzu, z za chmur czarnych poszarpanych, wyjrzało trupie oko księżyca.
Plac bójki oblało żółtawe światło, niby gromnic pogrzebowych....
O Chryste! nie dozwól nam być kiedykolwiek świadkami podobnéj sceny...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Karol umieszczony w szpitalu warjatów, znalazł sposobność ucieczki, a błąkając się po ulicach, spotkał karawan wiozący ciało jego pierwszéj kochanki... reszta wiadoma.
Rodzice nie mogli przenieść ucieczki swojéj najmilszéj szczebiotki, długo błąkali się po ścianach pustego domku, przypominając ją sobie na każdym kroku. Długo polewali łzami więdnące kwiatki w ogródku, wreszcie boleść złamała ich... W maju tegoż roku słowik smutną piosnkę na świeżym grobie matki zanucił, a w parę tygodni potém, żółtym piaskiem i ojcu oczy zasypali... Świat cisnął kamieniem na Zosię — kamień trafił ją w serce, i zabił.