Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Do Rządu Narodowego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „Do Rządu Narodowego.” |
Pochodzenie | Z lat nadziei i walki 1861 — 1864 |
Wydawca | Księgarnia Feliksa Westa |
Data wyd. | 1907 |
Miejsce wyd. | Brody |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziwny to był stan skupienia, jakby stan chwilowego zawieszenia broni, jaki zapanował W województwie krakowskiem, po bitwie pod Grochowiskami, — a trwał prawie do końca kwietnia 1863 r.
Zwycięstwo Pyrrhusowe dziesięciodniowego dyktatora, które dla niego i większej części jego czterotysięcznej armii zakończyło się Igławą i Ołomuńcem, a dla drugiej połowy rozproszeniem i utratą tak drogo nabytej broni i rynsztunku wojennego, zwycięstwo to, które równało się dla nas ogromnej klęsce, wcale nie ośmieliło Moskali, pomimo tryumfalnej przechadzki, którą Czengery przez Nowe Miasto, Szkalmierz, Proszowice, Miechów i Jędrzejów, odbył do Kielc z powrotem. Najbliższym rezultatem Grochowisk była Igława dla Langiewicza, a „czyn“ generalski dla pułkownika Czengerego.
Pomimo tego Moskale z niedowierzaniem skryli się w Kielcach, a oprócz garnizonów w Staszowie (pułk kostromski Zwierowa), w Olkuszu (Szachowskij) i Częstochowie, całe województwo krakowskie było wolne od tej szarańczy.
Tymczasem odezwa Rządu Narodowego, zapowiadająca dalszą walkę, jakoteż że żadnej dyktatury już nie będzie, podniosła ducha po klęsce i zdecydowała wahających się „białych“ do wzięcia gorętszego udziału w powstaniu i organizacyi.
Ta ostatnia znacznie się ożywiła a lękliwe żywioły, widząc wahania się i niepewność Moskali, gorący w niej wzięły udział. Podatki narodowe napływały obficie, poczty narodowe zostały wzorowo urządzone. Trakty we wszystkich kierunkach były ustalone, wystarczała ćwiartka bibułki z upoważnieniem i pieczęcią a wszędzie się znajdowało gościnność, pomoc i podwodę, bez zapytania gdzie? po co? i na co?
Organizacya wojskowa także nie zostawała w tyle, zbierając rozpierzchłych żołnierzy Langiewicza i ochotników, z Krakowa przybywających.
Tak oprócz dzielnego Czachowskiego, Kononowicza, Grelińskiego i innych, którzy się formowali i już ścierali z Moskalami w Sandomierskiem. — Oxińskiego z Lüttichem, którzy szachowali Moskali w Wieluńskiem, zaczęły się tworzyć oddziały Chmielińskiego a później Iskry pomiędzy Włoszczową a Jędrzejowem.
Dla pokrycia i zasłonięcia tych formacyj, dla utrzymania na wodzy opryszków miejscowych i donosicieli, sformowany był oddział konny pułkownika Bończy a później podobny Bogusza (Mazurkiewicz.)
Piękny to był ten oddział Bończy... Moskale nazwali go oddziałem żandarmów wieszających, i każdego z jego żołnierzy z góry na szubienicę skazali.
Tak pięknie wyćwiczonego i umundurowanego oddziału konnicy w całem powstaniu nie widziałem. Wszyscy oni mieli sukmanki białe i krakuski czerwone, broń piękną, dobraną, lance z chorągiewkami i konie wcale dobre, o ile odparzone nie były.
Zarzucano Bończy, że unikał bitwy, a on spełniał tylko swoje zadanie, pociągając Moskali za sobą i zasłaniając przez to inne oddziały.
Sam Bończa (podobno Błeszyński), były oficer moskiewski, był nadzwyczaj pięknym mężczyzną, z twarzą poważną i zadumaną. Brunet, wysokiego wzrostu, z oczami wyrazistemi, wielkim nosem i czarną, wielką brodą, był małomówny, a rozkazywać umiał.
Kilkakrotnie w sprawach organizacyi z nim rozmawiałem, lecz ani jednego uśmiechu u niego nie odkryłem, ani jednego słowa poza sprawami służbowemi od niego nie usłyszałem.
Szkoda — po paru miesiącach kołowania po województwie zginął on 20. czerwca 1863 r. a oddział jego w znacznej części się rozproszył, resztki zaś rozproszonych przyłączyły się do Chmielińskiego.
Widziałem Bończę konającego, posiekanego i pokłutego jak rzeszoto w Lubczy, około Działoszyc, a od jego żołnierzy i brata mego, rannego w tej potyczce, oto czegom się dowiedział.
Bończa cierpiący jechał na bryczce za oddziałem, który się kierował od Lubczy (Wielowiejskich) do Gór (własność potomków generała Dembińskiego). Widocznie nie miał dostatecznej wiadomości o ruchach Moskali, gdyż nagle z rowu, otaczającego las, do Gór należący, padły strzały na oddział. — Bończa skoczył na koń, sformował oddział i zakomenderował do ataku, sam naprzód się puszczając. Ugodzony kulą, spadł z konia, co wywołało popłoch w oddziale. Uciekano w nieładzie i zanim się opamiętano, by powrócić na pomoc wodzowi, został on pokłuty i posiekany przez Moskali, którzy cofnęli się do Pinczowa a resztki tego oddziału w Lubczy oglądałem.
Tamże w Lubczy, Bończa pochowanym został, — a czy jest tam jaki znak, że tam leży ciało obrońcy ojczyzny? . . . . .
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Zanim do dalszego opowiadania powrócę winienem dopełnić charakterystyki epoki, o której piszę. Przez kilka miesięcy po Grochowiskach, organizacya narodowa w Galicyi rozwijała także bardzo wielką czynność. Władze austryackie na formowanie się oddziałów przez palce patrzyły, ale niestety i Moskale mieli dobre informacye. Wiedzieli oni naprzód, gdzie i kiedy, jaki oddział ma wkroczyć i zawsze z przeważającą siłą na niesformowanych powstańców, zaraz po wkroczeniu napadali. Tak przepadł oddział Mierosławskiego pod Igołomią, Miniewskiego pod Krzykawką, Grekowicza pod Szklarami, — Łopackiego pod Ratajami i wiele innych. — Oddział Bończy także w 50 koni przekroczył granicę, urósł już w kraju do 250 a zasłaniając formacye miejscowe, wielkie oddał usługi.
Teraz wracam do rzeczy.
Otóż pewnego dnia w końcu Maja lub początku Czerwca 1863 roku, wyjechałem z Kielc, w celu uorganizowania ucieczki rannych powstańców, wziętych do niewoli, a pozostających w leczeniu przez Moskali w szpitalu cywilnym. Chodziło o to, aby wyzdrawiających ocalić od więzienia i kary moskiewskiej, przesyłając ich do obozów powstańczych, lub w miejsce bezpieczne. W tym celu rekonwalescenci wymykali się pojedynczo poza miasto, a przygotowane podwody ich zabierały.
Miałem przytem coś ważnego do zakomunikowania „obywatelowi” naczelnikowi województwa, ze strony „obywatela“ naczelnika miasta Kielc, kolegi mego Edwarda Plewińskiego, profesora tamtejszego gimnazyum; udałem się przeto pocztą narodową w Stopnickie, gdzie w małej wioseczce Sokołowie w okolicy Buska i Szańca, zamieszkiwał naczelnik województwa krakowskiego Władysław Gołemberski, były student uniwersytetu moskiewskiego, a od roku mniej więcej 1858 nauczyciel gimnazyum realnego w Warszawie. Był on bardzo czynnym we wszystkich robotach przedpowstańczych. Należał do Komitetu Centralnego i reprezentował w nim kierunek Jurgensowski, to jest pośredni pomiędzy „białymi“ a „czerwonymi“. Przeniesienie się jego na wieś niedługo przed powstaniem miało, zdaniem mojem, na celu wyzyskanie wpływu i stosunków szlacheckich dla spraw narodowych.
Po powstaniu pracował on wiele na polu publicystyki w Galicyi na Węgrzech, gdzie podobno umarł.
Gołemberski dał mi zlecenia do naczelników powiatów miechowskiego i olkuskiego, jakoteż polecił jechać do Warszawy w ważnej misyi ustnie się tylko załatwić dającej.
W okolicy Szkalmierza, czy Proszowic odkryłem z przyjemnością kolegę mego młodszego z Petersburga, Tadeusza Cieszyńskiego (zmarł on w Paryżu 1867 r.) Dalej ominąwszy Miechów, gdzie się rozsiedli już Moskale, pojechałem bez przeszkód przez Żarnowiec, Pilicę do stacyi kolei w Zawierciu, a stamtąd do Dąbrowy Górniczej.
Naczelnikiem powiatu olkuskiego był wtedy Wincenty Siemiński, jeden z czterech braci, już dziś nieżyjących. Brali oni czynny udział w powstaniu, będąc współwłaścicielami wsi Zagórza, wraz z fabrykami i kopalniami, tuż pod Dąbrową Górniczą.
Widocznie, pewność siebie nas obu zaślepiła, jego że napisał, a mnie, że wziąłem do bocznej kieszeni palta podobną ekspedycyę, — i to jadąc do strzeżonej pilnie przez Moskali Warszawy. Bez wszelakiego więc niepokoju, wsiadłem do pociągu w Dąbrowie, a w kilkanaście godzin znalazłem się w Warszawie, na dworcu kolejowym.
Tu dopiero, gdym zobaczył, jak przy wejściu z peronu żandarmi pasażerów rewidowali osobiście, przeszukując niektórych i po kieszeniach, poznałem całą nierozwagę i lekkomyślność naszą!
Za późno jednak było się cofnąć, lub próbować zniweczyć korespondencyę, znajdującą się w kieszeni. Postąpiłem więc śmiało naprzód i korzystając ze znajomości języka moskiewskiego, przemówiłem do żandarma słów kilka. Los chciał, że moje kieszenie nie skusiły go, obmacawszy mię tylko po wierzchu, przepuścił.
Była to jedna z chwil najprzykrzejszych, lecz trwała krótko, — bo tylko czas potrzebny do obmacania kieszeni i okazania paszportu.
Od siedmiu czy ośmiu miesięcy nie byłem już wtedy w Warszawie, a wydała mi się ona taką samą, jak była poprzednio, ożywiona, ruchliwa, odświeżona i rzecby można, swobodna. Prawie nic więzów nas krępujących nie znać było na tej stolicy naszej, tak, że gdyby czarodziej jaki postawił był kogo obcego naraz w Warszawie, to nigdy nie domyśliłby się, że w tem gwarliwem mieście bije zakrwawione serce ojczyzny naszej, szamocącej się podówczas z wrogiem w śmiertelnych uściskach.
Przy ulicy Chmielnej, czy Marszałkowskiej, odszukałem z łatwością biuro architektoniczne Rafała Krajewskiego, jednego z pięciu męczenników, którzy po upływie kilkunastu miesięcy na szubienicach moskiewskich zawisnąć mieli.
O ile mię pamięć nie zawodzi, był to człowiek ponad lat 30 liczący, wzrostu średniego, z włosami blond i takimże zarostem, z nosem wydatnym i niebieskiemi oczami. Takie przynajmniej wrażenie po nim mi zostało.
Był on, zdaje się, małomówny, bo wysłuchawszy mojej relacyi i odebrawszy ekspedycyę, „Do Rządu narodowego“ zaadresowaną, rzekł mi tylko:
— To bardzo nieostrożnie, lecz ponieważ to pana nie przestraszyło, to i ja panu dam coś do przewiezienia w Sandomierskie i Krakowskie. Trzeba jechać kuryerką na Radom. Proszę przyjść jutro.
Nazajutrz stawiłem się i oprócz ustnych zleceń, Krajewski obdarzył mię przeszło stu arkuszami niebieskich kwitów, na podatki narodowe, kilkunastoma pieczęciami przeznaczonemi dla powiatów i miast dwóch województw.
Więcej już Krajewskiego nigdy nie widziałem.
Pieczęcie włożyłem do kieszeni ubrania mego, a papierami otoczyłem się pod kamizelką jak pancerzem i tak skierowałem się do hotelu Saskiego, gdzie się zatrzymałem po przyjeździe.
Na ulicy Wierzbowej, blisko placu Teatralnego, usłyszałem nagle głos, wołający mię po imieniu i pytający:
— A co to, ty żyjesz? Przecieżeś ty zginął gdzieś na Kujawach!
Wykrzyknik ten, wielce niebezpieczny, wyrwał się był memu dawnemu koledze szkolnemu i uniwersyteckiemu Bronisławowi Grabowskiemu.
Chwycony za rękę do uścisków, popuściłem mój pancerz z kwitów, który zaczął się obsuwać i wyłazić z pod kamizelki. — Wstąpiliśmy więc do sieni, gdzie przez nikogo niepostrzeżeni, zaradziliśmy złemu. Kolega zaś dowiedziawszy się, że to nie ja, a zacny nasz towarzysz, Józef Stępowski, ubrany w koszulę znaczoną mojem nazwiskiem, poległ na polach cieplińskich, — poszedł dalej swoją drogą.
Nazajutrz pierwszą kuryerką (tak nazywano wówczas dyliżanse pocztowe) wyruszyłem z głównej poczty.
Na rogatce jerozolimskiej miałem znowu niespodziankę: „niebiescy bowiem duchowie“, czyli żandarmi rewidowali tam nietylko pakunki, ale i osoby.
Kazali nam z powozu wysiadać, a gdym zobaczył, co robią z innymi, przyszła mi myśl spróbować wszechwładnego na Moskali środka. — Papierowy mój pancerz był wprawdzie tym razem na gołem ciele, utwierdzony, lecz o pieczęcie, wypychające kieszenie, lękałem się.
Gdy więc przyszła na mnie kolej, żandarmowi dwuzłotówkę w łapę wśliznąłem, a on rękami po mnie przeciągnął i rzekł: „haraszo!“
Potem przy moście na Pilicy, zburzonym przez Kononowicza a budowanym wtedy przez saperów moskiewskich, stały znowu dwa posterunki wojskowe, po obu stronach rzeki, — ale tam nie było „duchów niebieskich“, a z „Mochami“ mówiąc po moskiewsku, łatwo sobie dałem radę.
W Radomiu i Kielcach nie miałem żadnego alarmu i oddałem, co komu należało, poczem pojechałem zdać sprawę naczelnikowi województwa z ustnie danych mi zleceń.
A były to ostatnie moje odwiedziny Warszawy, mające za cel wyprawę „Do Rządu Narodowego.“