Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Renegat zbawcą

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Anc
Tytuł Renegat zbawcą
Pochodzenie Z lat nadziei i walki 1861 — 1864
Wydawca Księgarnia Feliksa Westa
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Brody
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Renegat zbawcą.

Było to w końcu marca, a może nawet w początku kwietnia 1864 roku. Zima rozpościerała jeszcze nad całą Polską swe panowanie, mróz i śnieg, przeplatane odwilżą i deszczem, po sobie następowały a z rzadka tylko, z poza chmur, wyjrzało słońce, jako zwiastun zbliżającej się wiosny, a więc odrodzenia w naturze.
Niestety! wprost przeciwnie działo się z naszem powstaniem, które wycieńczone 14-miesięcznemi wysiłkami, jak lampa wypalona dogorywało.
Oprócz dzielnego wodza w Sandomierskiem Bosaka, który sam jeszcze na ostro z wrogami się ścierał, tylko gdzieniegdzie niedobitki oddziałów powstańczych się pokazywały. W Lubelskiem i Podlaskiem już dzielny Jankowski znany w końcu pod nazwiskiem Szydłowskiego, przez Moskali schwytany i na śmierć wydany został, Marecki poległ w okolicach Kurowa, a Leniecki jakoteż Krysiński z resztkami oddziałów musieli się wycofać z kraju. Sam nawet Wróblewski, wytrwały dowódca konnego oddziału litewskiego, po stoczeniu kilku potyczek, okryty ranami widział się zmuszonym przez osaczające go siły wroga do rozpuszczenia oddziału i wyjazdu do Galicyi.
I mnie losy moje powstańcze zawiodły wówczas w Lubelskie, gdzie od początku grudnia 1863 roku zajmowałem zaszczytne a niekoniecznie bezpieczne stanowisko pomocnika i sekretarza pełnomocnego pułkownika Żaczka.
W chwili, o której piszę, nietylko szeregi powstańcze zrzedły i nikły, lecz i pod wpływem zwątpienia i paniki, obejmującej coraz szersze kręgi, luki w organizacyi narodowej stawały się coraz większemi.
W tej to epoce oprócz powyższego mego dygnitarstwa, pełniłem zarazem obowiązki naczelnika powiatu krasnostawskiego i lubelskiego. Naturalnie rezydencyi stałej nie miałem, a raczej rezydowałem na bryczce, w ciągłej podróży pomiędzy Kurowem, Krasnym Stawem, Zamościem i Hrubieszowem, spełniając najrozmaitsze misye, do których mnie pułkownik Ż. delegował.
W ostatnich jednak czasach bawiłem ciągle w okolicach Lublina, a często w Biskupiu pod samem miastem, gdzie, stykając się codziennie z Moskalami, czułem się bezpieczniejszym, niż zdala od Lublina, gdzie rodacy, nastraszeni częstymi napadami Moskali, ich barbarzyństwem, niechętnie już przytułek powstańcom dawali.
Powiat lubelski, jako podlegający najczęstszym napadom Moskali, był też najwięcej zdemoralizowany i zwątpiały, i dlatego to mój naczelnik, komisarz pełnomocny, wysłał mię tam z zupełnem pełnomocnictwem, dzieląc się swą władzą ze mną t. j. dał mi pewną liczbę blankietów z pieczęcią komisarską do dyskrecyonalnego użytku.
Chodziło o podniesienie upadającego ducha o wskrzeszenie uroku powstania i Rządu Narodowego, działanie więc winno być szybkie bez wahania i odnoszenia się do wyższej instancyi.
Komunikacye przytem były wielce niebezpieczne z powodu ośmielenia Moskali bezczynnością powstańców. Bandy kozaków po kilkanaście koni zapędzały się o trzy lub cztery mile od Lublina, organizując warty chłopskie po wsiach i plądrując dwory i plebanie.
Przyznać ze smutkiem należy, że dwie szajki rozbitków, przybierających nazwiska znanych dowódców, pozwalały sobie nakładać kontrybucye na dwory, — co zniechęcało patryotów i narażało powagę Rządu Narodowego.
Utworzenie oddziałku konnego z 25 ludzi pod dowództwem jakiegoś Berka (pseudonim żydowski), w części temu na razie zaradziło, napędzając strachu kozakom i karząc szubienicą opryszków niepoprawnych.
Dokładając wszelkich usiłowań do utworzenia nowych formacyj lub do zwiększenia powyższego oddziału, potrzebowałem środków do tego odpowiednich, gdy niestety, podatki narodowe coraz trudniej i leniwiej wpływały. — Ściąganie ich siłą okazało się nieuniknionem, a uzbrojenie ku temu oddziałku policyi narodowej było koniecznem.
W owych ciężkich czasach ogólnego zwątpienia, gdy instynkt zachowawczy, zwierzęcy brał górę w ogromnej już większości nad wszelkiemi ideami i poczuciem obowiązku narodowego, istnienie powstańca, a tem więcej organizatora, mającego z sobą pieczęcie, blankiety i t. d. nie należało wcale do rzeczy łatwych i przyjemnych.
Nie dość, że na drożynach (bo już drogami jeździć nie można było) musiał się on wykłamywać wartom chłopskim, a wymykać często napotykanym kozakom — jeszcze widział on wszędzie, iż przywozi z sobą strach paniczny i że w chwili odjazdu najwięcej radzi mu będą.
Były jednak i wyjątki, które, oceniając pobudki działania tych, co w każdej chwili na śmierć musieli być gotowi, wyżsi byli nad instynkt samoochronny i z gotowością do poświęcenia siebie, z prawdziwie polską gościnnością nas przyjmowali.
Do takich domów należały: w Krzczonowie dwór zacnej pani Osten i plebania prałata ks. Sosnowskiego — w Czerniejowie dwór dzierżawcy (nazwiska zapomniałem — w Biskupiu na przedmieściu Lublina dom państwa Zdzisławów Paderewskich i wiele innych. — Cześć pamięci zacnych obywateli!
W czasie, o którym piszę, podobną gościnność znalazłem w Moszenkach pana Wołowskiego, gdzie kilkakrotnie przebywałem.
Wioska Moszenki leży na wschód od Lublina, o niecałe trzy mile od miasta, a prawie o milę jest oddaloną od szosy, prowadzącej z Lublina do Warszawy.
Gdy po raz pierwszy przyjechałem do Moszenek, gospodarz przyjął mnie ostentacyjnie dla pozoru, jako sąsiada przybyłego z dalekich okolic. To mu szło tem łatwiej, iż piękne siwo-jabłkowite konie, tudzież ładny powozik z furmanem w kerezyi i krakusce, nadawały mi wygląd wcale „obywatelski“ (zaprzęg ten był darem narodowym zacnej właścicielki Sobieskiej Woli, a furmanem był powstaniec).
Za drugim, czy za trzecim powrotem do Moszenek, gospodarz zostawiwszy mi swój dwór do rozporządzenia, czy z potrzeby, czy przez ostrożność wyjechał do Lublina, co jemu i mnie na dobre wyszło.
Dworek w Moszenkach zbudowany na kilkostopniowem podmurowaniu, składał się, jak zwykle dwory, z sieni i pięciu pokoi, tak, iż wszedłszy do sieni na prawo, czy na lewo, cały dom w około obejść było można. Po prawej stronie był salonik i sypialnia pana, po lewej pokój jadalny a potem sypialnia zarządczyni domu, środkowy zaś pokoik służył za skład różnych rupieci.
W sprawach, jakich spełnienie leżało w zakresie mych obowiązków, była mi wielce pomocną niejaka pani Wiśniewska, wdowa, czy żona wygnańca syberyjskiego.
Jak w pokoju, tak i w wojnie, rola kobiety jest niezaprzeczalnie wielka, a cóż dopiero w powstaniach! Nasze Polki były też wszędzie czynne i pełne odwagi w najtrudniejszych okolicznościach, lecz wytwór i miano tak zwanych „kuryerek“ były własnością Lubelskiego. Każdy oddział, każdy dowódca miał swoją, lub swoje kuryerki a więc i organizacya cywilna także miała swoje.
Były to w ogóle zacne osoby, oddające wielkie usługi powstaniu, lecz czasami i jaka awanturnica pomiędzy nie się wkradła.
Nieustraszona odwaga i przytomność umysłu wobec niebezpieczeństwa, często pozwalały im nie tylko wykręcić się z moskiewskiej matni ale i wroga w błąd wprowadzić.
Do takich należała pani Wiśniewska i najtrudniejsze misye z uśmiechem na ustach spełniająca. W kwietniu 1864 roku wyjechała z Moszenek do Lublina, aby mi stamtąd sprowadzić 12 rewolwerów i tyleż sztyletów, które naczelnik miasta miał jej wręczyć.
Około 10 w nocy pani W. powróciła, obładowana osobiście całym tym pakunkiem.
Dla ostrożności zaraz po przyjeździe, wśród ciemnej nocy, wynieśliśmy we dwoje z panią W. broń do ogrodu, gdzieśmy ją wraz z mojemi papierami zakopali.
Późno w nocy położyliśmy się na spoczynek, a mianowicie pani W. w pokoju jadalnym na kanapie, ja zaś w salonie. Gospodarza, pana Wołowskiego, jak wspomniałem, nie było w domu.
Zaledwie pierwszym snem zasnąłem, snem młodości, gdy nagły łoskot dobijających się ludzi do wszystkich drzwi i okien postawił mnie na równe nogi, a w ciemnościach bezksiężycowej nocy, dostrzegłem poza oknami sylwetki pik i baszłyków kozackich. Od krzyków moskiewskich: „otworzyć natychmiast!“ z wszelkiemi dodatkami o „buntowszczykach, miatieżnikach i maszennikach“, dom cały trząsł się w posadach.
Oswojony już niejednokrotnie z podobnemi napaściami, z których los szczęśliwie mnie wybawiał, nie straciłem przytomności, lecz korzystając z czasu, gdy kobiety spiące po drugiej stronie domu, Moskalom otwierały, zebrałem w jednej chwili pościel z kanapki, na której spałem, wraz z ubraniem i przeniosłem to wszystko na łóżko nieobecnego gospodarza, do sąsiedniego pokoju. Zaledwie miałem czas łóżko rozrzucić, tak, aby wyglądało, że na niem spałem, gdy od strony pokoju gospodyni usłyszałem już krzyki Moskali, a postąpiwszy parę kroków, natknąłem się w pokoiku z rupieciami na oficera z rewolwerem w ręku, poprzedzonego przez dwóch kozaków, z pochylonemi ku mnie karabinkami, gotowymi do strzału.
— Ha... pan Wołowski! wszak to wy, pan Wołowski, ja wam pokażę, jak to przechowywać buntowników! Zaraz mię prowadzić! zrobimy rewizyę!
Na słowa te, wymówione po moskiewska przez zaczerwienionego opoja, zawahałem się, czy nie zawierają one jakiego podstępu, lecz on mi nie dał przyjść do słowa, krzycząc, wymyślając i powtarzając ciągle, że ja jestem panem Wołowskim. Podczas tego kozacy przewracali wszystko, co było pod ręką! szafy, kufry, łózko i t. d. Ja milczałem zdziwiony, gdy znowu dowódca bandy, przerzucając książki biblioteczki właściciela, odłożył parę romansów francuskich na bok, a posławszy na chwilę kozaków do drugiego pokoju, odezwał się do mnie półgłosem z naciskiem po polsku: „Pan jest Wołowskim!.. po co te książki trzymać?“ A potem znowu narobił hałasu, zabierając owe książki francuskie, jakoby dowody mej zbrodni.
Huknął tymczasem: „Czaju! pan Wołowski, wódki dla żołnierzy!“
Przetrząśnięto wszystko w całym domu, lecz oprócz romansów, których nie rozumiał nic zbrodniczego nie znalazł. Gospodyni zakrzątnęła się około herbaty, a ja osobiście na żądanie dowódcy, poszedłem do nieznanego lamusu, aby natoczyć wódki i napoić nią żołdactwo.
Przekonałem się wtedy naocznie, że oddział, w którego ręku byliśmy, składał się z 20 mniej więcej kozaków, a dowódcą ich nie był żaden oficer, lecz osławiony inspektor policyi lubelskiej, zaprzaniec, Jackowski, który dla karyery wraz z rodziną carosławie przyjął!
Zdumienie moje i niedowierzanie tem więcej wzrosły, lecz nie tracąc zimnej krwi, grałem dalej rolę gospodarza, upajając Moskali wódką, a popijając herbatę z arakiem z ich dowódcą.
Tymczasem pan inspektor przewracał książki, wymyślał na bunt po moskiewsku, a kozacy jego przetrząsali wszystko w kuchni i na folwarku. — Była chwila iż kozaka, stojącego przy drzwiach, wysłał pod jakimś pretekstem, a do mnie półgłosem, odsuwając książki, które mu się wydały podejrzane, odezwał się po polsku: „schować to“.
Ranek już się zbliżał, jak żołdaków jego, improwizowany pan Wołowski, wraz z gospodynią poili i paśli, w nadziei, że nasyceni, spokojnie sobie odjadą, gdy nagle około 5 zrana wpada do pokoju kozak, meldując, iż znaleziono w stajni powóz i konie powstańskie“, i że parobek jeden zeznał, że tu we dworze ukrywa się powstaniec.
Zapieniony gniewem, zarumieniony rumem, skoczył dowódca i rzuciwszy mi ukradkiem: „nie lękaj się pan!“ rozpoczął taki krzyk i wrzask, tyle pięści i policzków rozdzielił i kozakom i donosicielowi, że trudno było domyśleć się sensu prowadzonej indagacyi. Rezultatem jej jednak było, że pobity donosiciel (dobrowolny czy zmuszony?) stał związany pod strażą która miała rozkaz nie pozwolić mu mówić bez zapytania dowódcy, dalej, że moje konie i powóz znalazły się zaprzężone przed gankiem, a co gorsze, że przy piekielnym hałasie dowódcy, moja biedna pani Wiśniewska i gospodyni pana Wołowskiego zostały zaaresztowane i umieszczone w tym powozie!
Ja tylko zawsze w charakterze pana Wołowskiego, nasłuchałem się masę moskiewskich uprzejmości, co nie przeszkadzało panu dowódcy pić dalej „czaj“ ze mną i żądać wódki dla żołnierzy.
Nareszcie dzień się zrobił, dano znak do wyruszenia z więźniami, a Jackowski wymyślając mi zawsze, znalazł chwilę, aby mi szepnąć po polsku: „w pół godziny po moim odjeździe, niech pana tu nie będzie“, a wtedy uwierzyłem, iż ten człowiek z całą samowiedzą chciał mnie ocalić.
Nie dałem sobie tego powtarzać i w pół godziny wraz z moim furmanem, który się był ukrył, jakąś fornalką pana Wołowskiego, wyjechaliśmy do najbliższego lasu, gdzie znaleźliśmy schronienie na dni kilka.
Jackowski rzeczywiście powrócił do Moszenek i ściśle bardzo mię poszukiwał, napróżno.
Biedna pani Wiśniewska, ponoś na Sybir była wysłaną, gospodyni zaś kilka miesięcy siedziała w kozie, a prawdziwy pan Wołowski grubą kontrybucyę Moskalom zapłacić musiał!
Jeżeli żyją, niech mi to wybaczą, lecz śmierć moja od tych cierpień uwolnićby ich nie była mogła.
W dwa lub trzy dni potem, nocną porą z szefem uformowanej policyi narodowej, podjechaliśmy pod ogród moszenkowski, skąd wydobyliśmy broń, okupioną kosztem tak drogim.
Przez parę tygodni potem próbowałem jeszcze borykać się z fatalnym losem, kilka razy jeszcze zdołałem wymknąć się ze szponów moskiewskich, aż party okolicznościami w śnieżnej nocy z dnia 3 na 4 maja przeszedłem granicę i w ciepłej pościeli, a gościnnym domu nieznanych mi zacnych ludzi w Narolu, zaznałem, długo nieznanego mi spoczynku.
Od wypadków tu opisanych minęło już prawie 36 lat, a zagadka psychologiczna ocalenia mego w Moszenkach, została zawsze dla mnie zagadką.
Wielu ludzi z Lublina od tego czasu widziałem, a wszyscy mi zgodnie powtarzali, że policyant Jackowski, jako renegat i służalec moskiewski powszechnie był tam znany.
Dlaczego jednak on, który wszystko poświęcił karyerze i powodzeniu, cofnął się z całą świadomością od wydania mnie na śmierć; mnie, którego zupełnie nie znał, gdy przez to mógłby był większe korzyści i nagrody osiągnąć — na to nie umiał mi nikt odpowiedzieć.
Czyż w człowieku tak nisko upadłym, za jakiego on uchodził, tliłaby jeszcze na dnie iskierka sumienia? Trudno temu wierzyć, a jednak tak być musiało, bo trudniej jeszcze uwierzyć w Walenrodyzm Jackowskiego, który tak „chytro“ umiał pokierować sprawą, iż za wyprawę moszenkowską dostał podobno moje konie i powóz z dodatkiem kilkuset rubli.
Czy Jackowski był zaprzańcem z przekonania?, tego nie wiem, lecz to wiem, iż był moim zbawcą w Moszenkach, był owem narzędziem w ręku Opatrzności, która mi inny kres zaznaczyła!
Zagadka ta dla mnie została zagadką!

Luty 1900 roku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Anc.