Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Sąd wojenny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Anc
Tytuł Sąd wojenny
Pochodzenie Z lat nadziei i walki 1861 — 1864
Wydawca Księgarnia Feliksa Westa
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Brody
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Sąd wojenny.

Wiatr przenikliwie zimny dął ponad drzewami, otrząsając z nich to resztki śniegu, to przymarzłe do gałęzi sople, a od czasu do czasu wielkie śnieżne płaty spadały na ziemię; wrony i kruki krakały siedząc na karłowatych sosnach wielkiego lasu w okolicy Turobina.
W lesie, przy wyrębie koło kołowrotu, zamykającego drożynę do leśniczówki, stał młody człowiek na pół wojskowo, na pół żebraczo ubrany, trzymając oburącz karabin i przestępując z nogi na nogę, dla rozgrzania kostniejących członków. Zimny bo to był koniec marca 1864 r., a powstaniec stojący na placówce, dawno już musiał nie być zluzowany.
Z daleka dochodzący turkot wozu po korzeniach dawno zwrócił uwagę wartownika, który pilnie łowił go uchem, aż dopóki na zakręcie drożyny nie pokazała się bryczka na resorach, zaprzężona w parę siwo-jabłkowitych koni.
W bryczce siedział młody mężczyzna, widocznie krótkowidz, bo w okularach na nosie, z młodzieńczym jeszcze zarostem.
Żołnierz zatrzymał podróżnego zapytaniem:
— Kto idzie?
— Swój — odpowiedziano.
— A dokąd? po co? — znów pytał.
— Do naczelnika — odparł podróżny — od Rządu Narodowego.
Żołnierz wskazał ręką, w kępie drzew kryjącą się leśniczówkę; dwóch innych powstańców, znajdujących się na podwórzu leśniczówki, wprowadziło podróżnego do izby.
Tutaj przy stole zastawionym rozmaitymi prowiantami i butelkami, siedział człowiek około 32 lat liczący, otoczony kilkoma karabinami. Wzrostu więcej niż średniego, barczysty, silnie zbudowany, z włosami kędzierzawemi i takimże zarostem, twarzą śniadą, nosem wydatnym a oczyma palącemi, jak węgiel, miał ten człowiek pozór siły i pewności siebie.
Przyjął dość lekceważąco gościa i nie wstając z ławy, zapytał:
— A czego sobie życzysz obywatelu?
Po wyjaśnieniu, iż tylko sam na sam mówić może i po oddaleniu natrętów, zabrał głos podróżny:
— Wszak to wasze podpisy i pieczęcie na tych rozkazach rekwizycyi, nadesłanych do dworów?...
— A co ci do tego obywatelu? Na jakiej zasadzie pytasz mnie o to?
— Pytam cię o to — odparł przybyły — w imieniu Rządu Narodowego, gdyż jako zastępca komisarza województwa, mam prawo do tego, w imieniu tegoż Rządu!
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się ten, którego zwano naczelnikiem. — Patrz obywatelu, oto mój Rząd Narodowy!
To mówiąc, wskazał na arsenał karabinów, stojących obok niego. — A jako pułkownik Szydłowski, naczelnik wojenny województwa podlaskiego, — dodał: żartuję sobie z waszej organizacyi.
— Ależ człowieku! Szydłowski, czyli Jankowski, ranny wpadł w ręce Moskali, a dziś prawdopodobnie już jest stracony! To fałsz, to oszustwo, podszywać się pod nazwisko dzielnego a nieszczęśliwego dowódcy, a bandytyzmem jest nakładać kontrybucye w pieniądzach i w naturze na obywateli kraju a w razie odmowy bić ich, katować i grozić szubienicą! To zbrodnia, używać do tego blankietów, któreś skradł zapewne swemu dowódcy!
— Zapominasz obywatelu, — przerwał bandyta — że ja z całem twojem pełnomocnem komisarstwem mógłbym cię tu kazać powiesić!
— Wiem o tem dobrze — odrzekł młodzieniec — i zaprawdę mówię ci, że możesz to uczynić, lecz jutro już cię nie będzie! Uczyń to jednak, bo przysięgam ci, że jeżeli w trzech dniach ty, z twoimi siedmioma bandytami, nie złożysz broni i nie udasz się do oddziału narodowego, według mych wskazówek, to rozprawi się z wami sąd wojenny!
Opryszek zmiękł i stał się uprzejmiejszym dla gościa, lecz nie dał się nakłonić, ani do wydania blankietów Szydłowskiego, ani do złożenia broni i wejścia do oddziału powstańczego.
Na odjezdnem zastępcy Rządu, rzekł z ironią do niego:
— No, obywatelu, komisarzu, nie radzę ci abyś tu kiedyś więcej przyjechał!
Na to komisarz już z bryczki powtórzył swe trzydniowe ultimatum.
A wicher wył ponuro i sosny szumiały przy akompaniamencie złowrogiego krakania kruków!


∗                         ∗

W tydzień potem, w wielkim, sosnowym borze, w okolicy Kurowa, około młyna, turkoczącego nad strumieniem, odpoczywał, pod wodzą Berka, konny oddział żandarmeryi narodowej. A było ich trzydziestu.
Wicher szumiał ponad wysokiemi sosnami, śniegu w lesie prawie nie było, a kruki i wrony krakały zapewne z radości, że im się żer z pod śniegu odkrywał.
Jedyną drożyną, prowadzącą do młyna, znowu tą samą bryczką nadjechał ten sam przedstawiciel Rządu Narodowego.
Przywitawszy się z dowódcą oddziału, zapytał:
— A co, macie go?
— Tak jest — brzmiała odpowiedź — i trzech jego rabusiów, bo czterech uciekło.
— Czy się nastraszył? Czy nie prosi o przebaczenie i przyjęcie do oddziału? — zapytał znowu komisarz rządowy.
— Ale gdzie tam! Mówi, żeśmy rozbójnicy, wymyśla nam i z góry traktuje. Zemstę przytem poprzysięga. Jego pomocnicy mówią, że go nie znają, wszyscy oni są uciekinierzy z różnych oddziałów, a ich herszt, zdaje się, był w oddziale Jankowskiego. Ma to być jakiś golibroda z Warszawy.
Na rozkaz komisarza, przyprowadzono więźnia, z rękami związanemi w tyle. Próżne jednak były usiłowania, skłonienia go do skruchy, żalu, przyznania się. Oprócz obelg i złorzeczeń, nic od niego wydobyć nie można było.
Z wielką przykrością i bolem w sercu, widział się przedstawiciel Rządu Narodowego zmuszonym, do złożenia sądu wojennego. Dowódca oddziału, jeden podoficer, i jeden żołnierz weszli w skład sądu.
Na sto kroków od obozowiska, na pniach drzew ściętych zasiadł ów sąd nieszczęsny, który albo życie z wcieleniem do oddziału, albo śmierć tylko miał do wyboru, a wicher szumiał smutno po drzew wierzchołkach, zlewając swe żałosne tony z krakaniem kruków!
Delikwent, postawiony przed sądem, zaprzeczył oskarżeniu, utrzymując stanowczo swoją tożsamość z Szydłowskim-Jankowskim i prawo do rabunku, pod postacią rekwizycyi i kontrybucyi. Wyraził żal, że obecnego tam komisarza przed tygodniem nie powiesił, że cały Rząd Narodowy to rozbójnicy i że jeżeli będzie jeszcze żył, to wszystkich odda Moskalom, którzy są więcej warci od Rządu Narodowego.
Wszelkie perswazye przyprowadzały tego opętańca do większej jeszcze wściekłości, tak iż do obozowiska odprowadzić go musiano.
Dusze w sędziach zamarły, na widok, jak ten nędznik nietylko był zdolny do rabunku, ale i do zdrady, a na postawione przez komisarza pytanie:
— Co z nim zrobić? — trzykrotnie powtórzono:
— Śmierć! Śmierć! Śmierć!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Puhacz odezwał się w głębi lasu, kruki i wrony wielki krzyk podniosły, a wiatr już nie szumiał, ale jęczał żałośnie, jakby się użalał nad losem tego nieszczęsnego zbrodniarza, czy opętańca, nad losem tych gladyatorów, którzy jednego, bądź co bądź, ze swoich na ofiarę oddać musieli, nad losem całego narodu, czyniącego śmiertelne wysiłki, do podtrzymania walki z odwiecznym wrogiem!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W godzinę potem siedząc przy trzęsącym się stole turkoczącego młyna, komisarz rządowy drżącą ręką musiał potwierdzić wyrok sądu wojennego!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Smutne to, ciężkie i straszne, ale innej rady nie było!

„Salus reipublicae suprema lex!


∗                         ∗

Czy wyrok był wykonany? — o tem dowiedzieć się, ani ochoty, ani czasu, ani sposobności nie miał już przedstawiciel Rządu Narodowego.
Wir wypadków uniósł go gdzieindziej.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
W Marcu 1900 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Anc.