Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Odwrót
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Odwrót |
Pochodzenie | Z lat nadziei i walki 1861 — 1864 |
Wydawca | Księgarnia Feliksa Westa |
Data wyd. | 1907 |
Miejsce wyd. | Brody |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeden z moich serdecznych przyjaciół, który umarł na ciężkie cierpienia serca, pisząc do mnie na kilkanaście dni przed śmiercią porównał męki swego długiego konania, jakie musi przechodzić biedny pies, któremu oprawca zarzucił na szyję pętlicę, którą to zaciśnie, to popuści trochę, zanim zdusi zupełnie swą nieszczęśliwą ofiarę!
Porównanie to daje się zastosować i do konania naszego powstania od początku 1864 roku.
Szamotał się jeszcze naród, w śmiertelnym uścisku wroga, zaciskającego mu coraz silniej stryczek na szyi, powstanie to omdlewało i zdawało się być blizkiem końca, to znowu się ożywiało, zaczerpując w płuca powietrza, gdy wróg przez chwilową bezsilność, musiał mu pofolgować.
Zwątpienie jednak coraz większe ogarniało ogół, nie mogący dojrzeć na horyzoncie tej pomocy, którą noty dyplomatyczne Francyi, Anglii i Austryi jakoteż blagierskie mówki Napoleona III. zdawały mu się zapowiadać.
Ogół więc coraz więcej opuszczał ręce, tak że nawet sporadyczne gdzie niegdzie zwycięstwo, jakiego oddziału i cała energia Rządu Narodowego nie mogły mu dodać wiary i zaufania w przyszłość!
Bohaterowie powstania Czachowski, Chmieliński, Jankowski itd. poszli na śmierć męczeńską, inni powstańcy wyparci i rozproszeni zostali za granicę, a wałęsające się jeszcze tu i tam maleńkie oddziałki, ducha podnieść nie potrafiły. W Bosaku samym naród nie widział już zbawcy, lecz bohatera walczącego pod hasłem: „usque ad finem“!
Tak to stały rzeczy, gdy byłem w Lubelskiem w kwietniu 1864 roku a położenie resztki członków organizacyi i żołnierzy narodowych porównaćby się dało tylko do zwierza osaczonego naganką i ogarami, w pościgu na wszystkie strony.
Zaprowadzone przez Moskali warty chłopskie przy kołowrotach, przyznać należy nie były tak straszne; lud w Lubelskiem przychylnie usposobiony wogóle do powstania, albo rozkazów moskiewskich nie wypełniał, albo robił tylko dla formy i jakikolwiek paszport wójta gminy wystarczał do wylegitymowania się.
Za to spotkania z Moskalami włóczącymi się po kilkunastu w tak zwanych „letuczych atriadach“ ciężko było uniknąć, nawet na bocznych drożynach, lecz zimna krew, dobra mina, wraz z dobrą wymową moskiewską najlepsze oddawały usługi.
Najgorszem było, że wskutek tych odwiedzin częstych gościnność dworów i plebanii była pod wpływem strachu narażona na częste próby. Członkowi organizacyi nie śmiano drzwi przed nosem zamknąć, lecz starano się go zwykle pozbyć prawdziwym lub nawet fałszywym alarmem: „Moskale już są o pół mili, — już ich widziano tam pod lasem“ ktoś zawiadamiał — a więc rad nie rad wynoś się panie dygnitarzu narodowy, bo tu o twoją skórę chodzi!
Z biedakami jednak rozbitkami lub uciekinierami tak bardzo się nie krępowano. Tak źle jednakże nie było wszędzie a czem strzecha niższa i mniej okazałości we dworze, tem więcej było serca i gotowości do poświęcenia się dla tych, którzy wszystko złożyli na ołtarzu Ojczyzny.
Często jednak skrupuły sumienia nie pozwalały narażać zacnych ludzi, szukało się więc wtedy schronienia w lesie, a aby nie być poznanym, trzeba było zmieniać bądź ubranie, bądź uprząż i bryczkę.
Smutna to była praca organizacyjna w podobnych okolicznościach, bo co się dziś nawiązało lub splotło, to jutro się rozpadło, ale rozkaz był z góry „wytrwać“ a więc się trwało, rozpoczynając na nowo to, co się wczoraj zepsuło. — Oddzialiki dziś sformowane, rozsypywały się za dni kilka a broń i rynsztunek przepadały razem z ludźmi! — Rozpoczynano znowu na nowo, bo wytrwać nam kazano.
Te przykre chwile nie obeszły się bez wesołych epizodów a oto co sobie pod tym względem przypominam.
Dla zmiany wyglądu, potrzeba mi było ostrzydz głowę i ogolić mój młodociany zarost a znajdowałem się wtedy w jakimś domu, w okolicy Bychawy czy Turobina. Ani wsi, ani ludzi nie pamiętam.
Szwajcarka, będąca tam dla wychowania małego, może 4-ro letniego chłopczyka, podjęła się tej operacyi, z czego wywiązała się znakomicie. Spojrzawszy w lustro, niepoznałem się, tak głowa moja była podobną do owcy ostrzyżonej na wełnę a chłopczyna zobaczywszy mię, wybuchnął szalonym śmiechem, wołając: „o! jaki też pan teraz do małpy podobny!“ Uśmiałem się i ja serdecznie, bom był pewien, że mię obecnie nikt nie pozna według dawnego rysopisu.
Innym razem w piątek przed niedzielą kwietną, kilkodniowe przebywanie w lesie z bryczką i końmi, sprowadziło zgłodzenie i znużenie tak moje jak, furmana i koni. A było to bezpośrednio po cudownem wydostaniu się z rąk moskiewskich w Moszenkach (o czem na innem miejscu) i o jakie dwie mile od Lublina. Po zasięgnięciu języka, postanowiłem udać się na nocleg i odpoczynek do wsi Czerniejowa lecz nie do dworu, który będąc przy trakcie, prawie codziennie nawiedzany był przez kozaków, lecz do plebanii, oddalonej od dworu o jakie dwa kilometry.
Pierwszy to, i ostatni raz tu zajechałem, znalazłem młodego, bo nie więcej jak 30-letniego proboszcza, który się mej wizyty okrutnie przeraził.
— Ależ, panie... to niebezpiecznie... Moskale przychodzą... nie można... itp. jąkał biedny proboszcz przerażonym głosem.
— Mnie się jeść chce, ja z furmanem i końmi głodni jesteśmy i spoczynku nam trzeba.
Słysząc to, ksiądz wybełkotał mdlejącym głosem że: to post wielkopostny, że i on chleba niema, a mięsa to i na lekarstwo u niego nie znajdzie...
Na stanowcze jednak oświadczenie z mej strony iż dalej nie pojadę i u niego nocować będę, — dobrodziej znalazł gosposię, Magdę, przystojną, młodą wieśniaczkę a po długiej z nią konferencyi wypadło, że, owies dla konia a dla mnie i dla furmana znajdzie się w domu cielęcina. Dzięki więc Magdusi, mieliśmy wyśmienitą kolacyę.
Widząc, że się mnie pozbyć nie może, dobrodziej porozsyłał paru ludzi na zwiady, aby nas znienacka Moskale nie napadli, i pokazał mi rozkład domu, abym wiedział, którędy urządzić odwrót, w razie napadu. Kuchnia była w osobnym budynku, nią się więc nie zajmowałem a prosiłem proboszcza, by mnie po swoim domu oprowadził. Był to domek niewielki: od podwórza wchodziło się do sionki, na lewo z tejże do kancelaryi i zarazem jadalni proboszcza, oświeconej dwoma oknami z podwórza, dalej na prawo pokój przeznaczony widocznie dla przyjmowania gości, za nim pokój sypialny proboszcza i rodzaj jakiejś garderoby; okna tych pokoi wychodziły na ogród.
— Oto cała moja chata — rzekł proboszcz; lecz ja szukając drugiego wyjścia, na wypadek ucieczki, wskazałem mu drzwi, których on nie otworzył. Po pewnem wahaniu, dobrodziej zdecydował się i otwierając drzwi z klucza dodał:
— Proszę nic złego z tego nie wnosić, lecz jak pan widzi, drzwi te są zawsze na klucz zamknięte a to jest pokój mej służącej, którą pan widział.
„Honi soit qui mal y pense“ — lecz ja nic nie myślałem, byłem zadowolony, że znalazłem drugie wyjście z domu, z pokoju bowiem Magdy wychodziło się do sieni.
Tymczasem głód coraz więcej dokuczał, prosiłem choć o chleb zanim kolacya się zgotuje a znalazła się wódeczka i masło i serek. Tak więc ja zajadałem, a biedny księżysko przechadzał się po pokoju, żaląc się na swe losy, na obowiązki, które zniewalają go być surowym dla siebie, tam, gdzie dla innych pobłażliwością i dyspensą rozporządzać może.
A może to był i wielki piątek, bo żalił się księżysko, że już od niedzieli mięsa w ustach nie miał, a od środy nic gotowanego nie jadł. — A to wszystko dla przykładu! — bo on choć się czuje bardzo cierpiącym i wyniszczonym, choć sił mu brakuje do spełniania obowiązków, to dla przykładu uwolnić się od postu nie może.
Zajadając chleb z masłem i serem, żal mi było dobrodzieja, więc zachęcałem, by się tą ucztą ze mną podzielił, lecz namawiałem napróżno. Nakoniec dał się uprosić, do wzięcia skórki z chleba a przechadzając się ciągle, nieznacznie firanki w oknach pozasłaniał.
Tymczasem widząc moje wycieńczenie zaczął opowiadać o Moskalach i jakaś buteleczka Węgrzyna zjawiła się na stole, a przy silnem z mej strony naleganiu, pozwolił sobie nalać kieliszek, którym ową skórkę chleba popijał.
Nareszcie pani Magda przyniesła ogromną salaterkę wyśmienitej potrawki cielęcej, w towarzystwie wielkiego półmiska, dymiących się kartofli, omaszczonych nie słoniną, lecz masłem!
Po wyjściu służącej, gospodarz zapewne dla mego bezpieczeństwa, popchnął delikatnie we drzwiach zasówkę a przy drugim i trzecim kieliszku wina, gawęda coraz poufalsza się stawała.
Mówiliśmy naturalnie o nieszczęściach kraju, o upadającem powstaniu i o niedolach jednostek. Ja jadłem za czterech a więc mało mówiłem, nie mogłem jednak nie współczuć z biedami mego gospodarza, który bardzo utyskiwał na swój los, mówiąc już wyraźnie o swym głodzie.
Po łyżce więc kartofli, skusiłem go do potrawki i wkrótce oba półmiski były próżne.
Butelczyny ze schowka jakoś wyłaziły jedna za drugą, tak że było już bardzo późno, gdyśmy się spać kładli, zapominając o niebezpieczeństwach, jakie nam mogły w każdej chwili spaść na głowę.
Jeżeli kto w tej sprawie zawinił, to ja z pewnością, bo odegrałem rolę kusiciela!
Bóg jednak nie poczytał nam tego za grzech, bo noc przeszła spokojnie, Moskale nie przyszli a poczciwy proboszcz żegnając zrana powstańca, uściskał mię serdecznie i pobłogosławił, oddając Boskiej opiece.
∗
∗ ∗ |
Kilka ostatnich dni, oczekując na wiadomości, przepędziłem jeszcze w Biskupiu, niedaleko samej rogatki Lublina, w domu państwa Paderewskich gdzie zwykle kozaków wódką przyjmowałem. Zrobiłem stamtąd jeszcze jedną wycieczkę w północną część powiatu lubelskiego, lecz mię tu spotkał zły „omen“.
Było to we wsi Niemce, jechałem między opłotkami, po błocie, noga za nogą, gdy na zakręcie spostrzegłem Moskali zbliżających się ku mnie. W jednej chwili pakiecik, zawierający pieczęcie dwóch powiatów i blankiety komisarza pełnomocnego, znalazły się za płotem w kupie śniegu, czego dzięki Bogu Moskale nie spostrzegli.
Zimna krew, i dobra wymowa moskiewska ocaliły mnie, ale po moje pieczęcie nie miałem już ochoty wracać, aby je odkopywać z śniegu. Przypadek ten skłonił mnie do odwrotu, do usunięcia się z kraju, gdzie uważałem, że już nic dobrego zrobić nie mogę.
Wróciłem więc do Biskupia, aby pożegnać zacnych przyjaciół a poczciwy pan Zdzisław zbadawszy że mieszek dygnitarza narodowego jest zupełnie pusty, włożył weń kilka dziesięciozłotówek z Matką Boską.
Cześć twej pamięci zacny druhu!
Z rozmaitem szczęściem dojechałem do Kszczonowa do czcigodnej pani Osten. Drogi były niepewne więc dla bezpieczeństwa, córki tej matrony postanowiły mnie odwieźć dalej. Przeczucie, że mi będą potrzebne nie zawiodło panienek. Siedzieliśmy w wózku węgierskim, naturalnie ja na przodzie z jedną z panien, dzień był pogodny a droga wiła się po pagórkach.
Gdy spuszczaliśmy się z jednego z nich, bystre oko mych opiekunek dojrzało na szczycie drugiego lance kozackie. W tej chwili na komendę: „schowaj się pan“ znalazłem się w nogach siedzenia, przykryty trzema spódniczkami.
I o cudo! — kozacy przejechali, ukłonili się nawet panienkom i ani się domyślili mej kryjówki. —
Cześć wam polskie dziewice!
Dobrałem się nakoniec pod Zamość, gdzie jak zawsze, powstaniec najbezpieczniej mógł się schronić. Tylu tam było zacnych ludzi i patryotów. Tam potwierdzono mi niestety wieść o aresztowaniu członków Rządu Narodowego przez Moskali, jakoteż że pułkownik Żaczek opuścił już kraj przed kilkunastu dniami. (20-go kwietnia 1864 roku jak się później dowiedziałem).
Nie było więc co robić, i nikt mię do pozostania nie zachęcał. Parę dni spocząłem u zacnych państwa Antonich Różyckich, a trzeba wiedzieć, że pan Antoni pełnił do końca obowiązki naczelnika powiatu Zamojskiego, (co opłacił trzyletniem więzieniem i wysoką kontrybucyą), był on patryotą, nie cofającym się przed żadną ofiarą. Dziwna sympatya łączyła mnie z tym człowiekiem, który również jak jego szwagier Zdzisław, całą duszą oddani byli sprawie powstania i nie przeczuwali ani oni, ani ja że w lat 16 potem los mnie jeszcze więcej do nich zbliży, łącząc mię dozgonnie z rodzoną siostrzenicą żon ich obu... Chomęciska pod Zamościem były dla mnie tem, co Biskupie pod Lublinem, choć nazwisko moje było tajemnicą.
Zacny pan Antoni zatrzymał mię ze dwa dni, aby obmyślić przeprawę do Galicyi, poczem napełniwszy mą kieszeń, odwiózł do następnego etapu.
Więcej państwa Różyckich nie widziałem, zmarli oni oboje a ja dorzucając grudkę na ich mogiły, oddaję cześć ich skromnym zasługom!
Zmarła już dawno, zacna patryotka pani Zakrzewska, odebrała mię z rąk pana Antoniego. Ona to odwiezła mnie do nieznanej mi wioski, gdzie czekał na mnie jakiś przewodnik.
(Przejście przez granicę z 3-go na 4-ty Maja gdzieindziej opisałem).