Z lat nadziei i walki 1861 — 1864/Pod telegrafem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod telegrafem |
Pochodzenie | Z lat nadziei i walki 1861 — 1864 |
Wydawca | Księgarnia Feliksa Westa |
Data wyd. | 1907 |
Miejsce wyd. | Brody |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc z dnia 3 na 4 maja była wyjątkowo burzliwą, wiosna się spóźniła. Ziemia była pokryta grubym całunem, wicher dął, podrzucając w powietrzu gęste kłęby śniegu, który jak z worka sypał wielkiemi płatami z gęstej opony chmur zasłaniających gwiazdy.
Noc taka była jakby dla mnie zamówioną: po piętnastu bowiem miesiącach walk i tułaczki na własnej ziemi, znużony bezmiernie moralnie i fizycznie, miałem przejść granicę Galicyi, w okolicy Tomaszowa, — miałem opuścić kraj rodzinny, z myślą, że zapewne do niego nigdy nie wrócę.
Taka więc noc była dla mnie pożądana, dając mi nadzieję przekradzenia się przez granicę, bez wpadnięcia w ręce zbirów „objeszczykami“ zwanych.
Ze wsi nadgranicznej, której nazwiska nie pamiętam, wywiozła mnie saniami pani domu, do jakiejś chaty pod lasem, gdzie zastaliśmy przemytnika, który miał mi za przewodnika służyć.
Była zapewne 10 godzina w nocy, gdy mój przewodnik, usadziwszy mnie na oklep na nędznej szkapie i przymocowawszy do niej moją podróżną torbę, ujął tę podobiznę konia za cugle i wprowadził mnie w gęstwinę lasu. Niestety ścieżyny leśne były tak ciasne, że gałęzie kolczate sosen i świerków pokryte śniegiem uderzając mnie ciągle po twarzy, strąciły mi najpierw okulary, których nie kusiłem się nawet odnaleźć, a następnie pokaleczyły mi twarz, a nawet groziły wykłóciem oczów. Musieliśmy więc zmienić porządek jazdy a mianowicie: zsiadłem ze szkapiny, którą dalej przewodnik prowadził, ja zaś trzymałem się za ogon mojego wierzchowca.
Śniegu było wyżej kolan — pochód więc był uciążliwy. Ledwie dreptałem, a pot lał się ze mnie.
Nie wiem, jak długo to trwało, lecz gdy nakoniec wydostaliśmy się z lasu, tumany śnieżnej zawieruchy zakrywały cały widnokrąg. — Przewodnik zalecał ciszę, szliśmy tak dalej, zakryci tumanami śniegu, nie słysząc nic oprócz świstu rozszalałego wichru.
I znowu przewodnik szepnął: pst.[1] pst! — gdy o kilkadziesiąt kroków od nas spostrzegliśmy światełko, a wkrótce odgłosy przekleństw moskiewskich wyraźnie nas doleciały. Był to posterunek „objeszczyków“. Przesunęliśmy się dalej niespostrzeżeni w kłębiącej się burzy, której zawdzięczaliśmy nasze ocalenie.
Wkrótce dotarliśmy do jakiejś chaty, zdaje się opuszczonej, gdzie przewodnik zostawił wierzchowca, a ująwszy torbę jedną ręką a mnie pod ramię drugą, ciągnął mnie, a czasami niósł raczej, niż prowadził.
— Pst! panie, to granica — szepnął głośniej, przechodząc parów, podobny do łożyska potoku.
Wyczerpany, ostatnich sił dobywałem.
Jeszcze z jaką godzinę trwała ta podróż, coraz trudniejsza, coraz uciążliwsza. — Żadnego śladu drogi lub ścieżki; a śnieg wciąż sypał, wiatr wył, jak w nocy styczniowej, nareszcie dowlekliśmy się do jakichś zabudowań, które mój przewodnik nazwał Narolem.
Zapukał do jakiegoś domku. Widocznie musiano go tam oczekiwać, gdyż natychmiast otworzono i gospodarze przyjęli nas z całą gościnnością.
U kogo byłem? Komu gościnność zawdzięczałem? Nie pamiętam — lecz musieli to być ludzie pracy, ludzie wcale niebogaci. Nakarmiono mnie, napojono, a w godzinę potem spałem z całym spokojem w ciepłych pierzynach, które mi usłano na zaimprowizowanem łóżku, złożonem z kanapki i z krzeseł.
Dawno, już dawno, tak spokojnie i smacznie nie spałem, gdy zacny gospodarz obudził mię, mówiąc:
— Żal mi serdecznie pana, lecz muszę go obudzić. Już 8 godzina, trzeba jechać do Cieszanowa, aby się pan zameldował w powiecie. Teraz tu jest stan oblężenia i jeżeliby pana znaleźli żandarmi bez meldowania, toby pana od razu Moskalom wydano.
Na taki argument zerwałem się na równe nogi i westchnąłem ciężko na myśl, że po tylu przejściach i niebezpieczeństwach, schroniwszy się już poza doniosłość pazurów wroga, mogę mu być jeszcze wydanym i to przez swoich rodaków.
— Oj! ciężka ty polska dolo!...
Furka zajechała i po rozmiękczonej roztopem drodze pojechałem wraz z mym zacnym opiekunem.
W Cieszanowie zajechaliśmy wprost przed tak zwany „k. k. Bezirksamt“, gdzie zostałem przedstawiony jakiemuś jegomości, w charakterystycznej czapce austryackiej, rozpiętej na trzcinach, z bączkiem czarno-żółtym na froncie.
Czy to był sam pan „Bezirks-Vorstand“, czy jego zastępca, — nie wiem, ale sądząc z wymowy, musiał to być jakiś Precliczek lub Viskoczil.
Spisano ze mną jakiś długi protokół a mój poczciwy opiekun, potwierdziwszy moje zeznania, pożegnał się ze mną.
— A teraz — rzekł do mnie mój pan Viskoczil — poślemy pański protokół, panie Podgórski (tak się bowiem nazywałem) do c. k. starostwa obwodowego w Żółkwi, aby panu wydano „Zwangpas“ a tymczasem te 8 lub 10 dni odpocznie pan sobie w naszym areszcie.
Po tych słowach zbrojny pachołek zaprowadził mnie do jakiegoś chlewka, mającego reprezentować c. k. areszt.
Był to rzeczywiście budynek z bierwion nieociosanych, ułożonych na węgieł, z powałą i podłogą z grubych, nieheblowanych desek, z małem okienkiem wyciętem w ścianie, mającem 20 do 30 centymetrów opatrzonem drewnianemi kratami bez ram i bez szybki zapewne dla lepszej wentelacyi.
— Ot, mój Boże, — pomyślałem sobie, siadając na jednej z dwóch prycz, — na co mi to przyszło! Po kulach, bagnetach, więzieniach i szubienicach moskiewskich, pod grozą których żyłem przez piętnaście miesięcy, znaleźć się na tydzień lub więcej w chlewie austryackim — i to zawsze na rodzinnej ziemi!
Mój chlewek miał rozmiary jakie 3 na 4 metry. Byłem sam, a więc mogłem dumać, rozglądać się, rozmyślać i wzdychać swobodnie.
Widać westchnienia moje Pan Bóg usłyszał, bo w jakie dwie godziny po zamknięciu, tenże sam pachołek zjawił się w mej budzie i poprosił abym się zabrał wraz z moją torbą i burką.
Zawsze ten sam pan z bączkiem oddał mnie w ręce dwóch innych panów, oświadczając mi:
— Wielmożny pan Rojewski, właściciel Cieszanowa (to mówiąc, wskazał mi wysokiego otyłego i łysego jegomościa) bierze pana na swoją porękę, u niego więc, zamiast w areszcie, będziesz pan oczekiwał paszportu z Żółkwi...
Mój zacny poręczyciel, jak się później dowiedziałem, był dotknięty strasznem kalectwem, był bowiem głucho-niemy z urodzenia a niewidomy już od lat kilkunastu. Towarzysz jego, emigrant z 1848 roku p. Feliks Popiel, był dla Rojewskiego opiekunem, niańką, tłumaczem jego myśli i życzeń. Przykuty on był dzień cały do osoby swego pupila i chlebodawcy od 15 już lat za 600 złr. rocznie! Nie wiem, który z tych dwóch ludzi był nieszczęśliwym?
Naturalnie tak szczodrze uposażony od losu, p. Rojewski nie mógł zajmować się swojemi sprawami. Był on w kurateli, zajmował piękny dwór, o jakie dwie mile od Cieszanowa, posiadał powóz, cztery konie w krakowskich chomątach, służbę dość liczną i o ile sobie przypominam 3000 złr. w dodatku do całego utrzymania. Pomimo swoich 50 lat, był on wielkim miłośnikiem płci pięknej, wielce gościnnym i towarzyskim. Składał wizyty, przyjmował gości naturalnie w nieustającem towarzystwie swego Popiela z którym się porozumiewał, trzymając się z nim za ręce. Popiel wykonywał różne znaki jego palcami, a on sam mimiką odpowiadał.
Ulubioną zabawą jego była gra w „écarté“ do czego miał odpowiednio nakłówane karty, jakoteż rozmaite umówione znaki przez dotknięcie palcami jego rąk.
W takiem to towarzystwie pijąc i jedząc dobrze, grając w „écarté“ i rozmyślając nad przyszłością, upłynęło mi coś dziesięć dni, aż do przyjścia mego „Zwangpassu“
Pożegnałem więc moich nowych a tak nieszczęśliwych gospodarzy, którzy mnie oddali w ręce owego pana z bączkiem. Ten ostatni wręczając mi „Zwangpass“ oświadczył, iż do ośmiu dni winienem opuścić terytoryum austryackie, — a to drogą przez Wiedeń i Salcburg. W przeciwnym razie będę Moskalom wydany.
W towarzystwie żandarma-rodaka w pełnem uzbrojeniu, wozem, najętym na mój koszt, zostałem odwieziony do Jarosławia, a dopiero po wręczeniu mi biletu jazdy do Krakowa, naturalnie za moje pieniądze, opuścił mnie zbrojny rodak, życząc szczęśliwej podróży.
Życzenie to było mi rzucone w chwili ruszenia pociągu, który wlókł się nieskończenie długo bo noc całą z Jarosławia do Krakowa. Miałem więc dosyć czasu do zastanowienia się nad ciężkim losem rodzinnego kraju, który na zawsze opuszczałem„ jak i nad niepewnem jutrem emigranckiego żywota, który miałem rozpocząć.
Czułem się przytem fizycznie wyczerpanym i na pół chorym, postanowiłem więc zatrzymać się w Krakowie, choć na kilka godzin, aby tam poradzić się sławnego wówczas dra Dietla.
Około szóstej rano pociąg stanął w Krakowie. Wysiadłem z wagonu i udałem się do komisarza policyi z zapytaniem, czy moje zatrzymanie się dla porady lekarskiej jest możliwe. Odpowiedział potwierdzająco, zatrzymał mój „Zwangpass“ i kazał mi poczekać aż do odejścia pociągu.
Gdy pociąg odszedł, kazał mi pójść do miasta w towarzystwie cywilnego agenta, który zaprowadził mnie do dyrekcyi policyi, gdzie mnie zostawił w kordegardzie, a sam udał się na górę.
Po więcej niż godzinnem oczekiwaniu zjawił się policyant uzbrojony, mówiąc:
— Pójdź pan z nami.
Napróżno pytałem, dokąd? Gdzie jest mój paszport? — Dwóch żołnierzy policyjnych z bagnetami wzięli mnie między siebie i musiałem iść.
Prowadzili to przez planty, to przez wąskie uliczki i nareszcie, gdzieś blisko Wawelu, wprowadzili mnie do zamkniętego domu.
Tu mnie oddano dozorcy z pękiem kluczów, ten zaprowadził mnie na pierwsze piętro, otworzył drzwi zamknięte ciężkiemi zasuwami, wepchnął na korytarz gankowy, odmawiając wszelkich wyjaśnień.
Tak więc znalazłem się znowu w więzieniu, zwanem „pod telegrafem“, a ci, co mnie tu wtrącili byli to moi rodacy, w prastarej stolicy Piastów i Jagiellonów!
Na korytarzu i w dwóch izbach, do których on prowadził, znalazłem coś 17 młodych ludzi. Otoczyli mnie, wypytując o losy, które mnie tu zapędziły. Opowiadałem ostrożnie, nie zdradzając ani mego nazwiska, ani mej przeszłości.
Natomiast z przerażeniem dowiedziałem się od nich, iż wszyscy oni złapani, zanim się zdołali zameldować, mają być oddani Moskalom w Michałowicach.
— Ot, pomyślałem sobie, całe morze przepłynąłem a tu na brzegu utonąć muszę! Czengery więc, któremu cudem tylko wykręciłem się z więzienia, będzie mógł dotrzymać przyrzeczenia, danego mej matce, iż mnie w Jędrzejowie powiesi na rynku! Po piętnastu miesiącach ciągłego narażania życia żal mi go teraz było, gdy wszelka nadzieja oswobodzenia ojczyzny zginęła, żal mi go było dla siebie i dla mej biednej matki, wdowy, zrujnowanej finansowo za mnie przez Moskali, — i dla trojga nieletniego rodzeństwa, którym opiekę byłem winien.
Smutek głęboki mnie ogarnął tak, że nie słyszałem nawet, o czem mówili moi nowi koledzy. Rzuciłem się na jedno z łóżek, pomimo wstrętu, jaki wzbudzało plugastwo, łażące po siennikach.
Głód przywołał do porządku myśli moje. Tłuczeniem się do drzwi i okien sprowadzono stróża więziennego, który z restauracyi przyniósł kawałek mięsiwa. Posiliwszy się, stałem się mocniejszym na duchu. Koledzy mi tłumaczyli, że niema obawy, aby mnie oddano Moskalom, lecz mogę się spodziewać, że mnie wyrzucą za granicę. Chciałem temu wierzyć, lecz nie mogłem.
Między więźniami był młody człowiek, lat około 28, z lepszemi manierami, który mi się przedstawił jako major Koskowski, były oficer moskiewski. Tego napewno śmierć czekała, jeśliby go wydano Moskalom, a miał on żonę i dzieci.
Nie on, lecz inni więźniowie w przekonaniu, że ja będę uwolniony, że najwyżej grozi mi tylko wysyłka na Sybir, namawiali mnie, abym się zgodził na zamienienie roli z Koskowskim. Nie wiedziałem, co mnie czeka, lecz przez przezorność, nie mogąc wypowiedzieć całej prawdy, znalazłem się w bardzo przykrem położeniu, nietylko wobec Koskowskiego, lecz i innych kolegów. Wogóle te siedm, czy ośm godzin, spędzonych „pod telegrafem“, były dla mnie gorsze, niż wszystko, co mnie od piętnastu miesięcy spotkało.
Żal mi było młodzieńca, skazanego na śmierć haniebną i bezużyteczną, a nie mogłem mu się wyspowiadać wobec innych, w obawie zdrady.
Około 5 po południu, skrzypnęły zasuwy, otwarto drzwi i zawołano:
— Stanisław Podgórski niech się zabiera ze wszystkiem!
Nastało ponure milczenie, koledzy wołali: „puść Koskowskiego!“; a ja z bijącem sercem zabrałem torbę i burkę, wyszedłem żegnając ich, bez słowa odpowiedzi.
Widocznie mnie potępili.
I znowu agent policyjny wsadził mnie do karetki, usadowiwszy się koło mnie, zatrzasnął drzwiczki. Serce biło mi gwałtownie na myśl: czy do Michałowic, czy na kolej jadę. Agent milczał... Nareszcie zatrzymaliśmy się przed dworcem kolejowym: agent kupił za moje pieniądze bilet trzeciej klasy do Wiednia i pożegnał mnie znowu, przy ruszeniu pociągu, stereotypowemi słowy:
— „Szczęśliwej podróży!“
Trwa ona już przeszło lat czterdzieści, a o ile sprawdziły się życzenia policyantów, wyrzucających mnie na wygnanie, to nie należy do rzeczy.
W szamotaniu się z przeciwnościami życia tułaczego, często myśl moja wracała do nieszczęsnego Koskowskiego, lecz nic pewnego o nim dowiedzieć się nie mogłem. Przed 20 laty, ktoś mi zaręczał, że stosunkami ocalono mu życie i że został zesłany na Sybir. To mi sprawiło wielką ulgę. Niestety było to mylnem.
W ostatnich dniach, przerzucając kartki „Księgi pamiątkowej“, opracowanej przez p. Białynię Chołodeckiego, w spisach oficerów rosyjskich, którzy przeszli do powstania znalazłem na str. 12 i 38 słowa następujące:
„Władysław Koskowski, oficer, w powstaniu major; stracony 25 maja 1864 roku w Wodzisławiu“.
A więc zadość się stało niecnej etyce politycznej, wysługującej się Moskwie.
W sumieniu jednak mojem nie czuje się zupełnie współwinnym tej zbrodni. Czterdzieści jeden lat przeżytych od owego czasu, potwierdza tylko we mnie to przekonanie, iż niewolno mi było oddać życia mego i poświęcić losu mej matki i rodzeństwa, dla ocalenia może najzacniejszego, nieznanego mi człowieka.
- ↑ Błąd w druku; po słowie pst winien być przecinek lub wykrzyknik.