Za późno (Mniszek, 1912)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za późno |
Pochodzenie | Książęta boru |
Wydawca | Księgarnia Leona Idzikowskiego |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Jan Czokołow |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jesienna noc. Księżyc wielki wyjrzał z po za chmur i rozjaśnił okolicę, przebił się blaskiem w gęstwinę lasu, posrebrzył biegnącą wśród drzew szosę.
Cicho było dokoła, tylko wiatr nocny zawył czasem, pomiędzy koronami sosen, a z daleka dochodziło monotonne, przykre wołanie puszczyka.
W gąszczu leszczyny, obok szosy, siedziało ukrytych pięciu mężczyzn. Siedzieli blizko siebie, czujnie trzymając w rękach rewolwery. Poubierani w burkach i długich butach, na głowie mieli zniszczone filcowe kapelusze, mocno wciśnięte na oczy. Twarze blade, ponure oczy, i wyraz zwierzęcy w rysach wyraźnie znamionował bandytów. Tylko piąty wyglądał inaczej od towarzyszów, i siedział trochę na boku. Był to chłopak bardzo młody, bez zarostu, szczupły i blady. Plecy okrywał mu żółty półkożuszek, barankową czapkę odsunął daleko od czoła, na którem wystąpił obfity pot. Oczy jego ciemne, smutne jakieś, biegały niespokojnie na wszystkie strony. Ręka trzymająca rewolwer drżała gorączkowo. Oddychał szybko, oczekiwanie męczyło go. Nagle jeden z towarzyszy trącił go w bok i zapytał przytłumionym głosem:
— Felek, boisz się, co?... oto frajer z ciebie!
— Nie bój się, obłowisz się jak szczur w stodole, będziesz miał fajgli całą kupę, — rzekł drugi.
— Albo kulę we łbie — odpowiedział Felek zrezygnowanym głosem.
— Głupiś! taki żyd — jucha albo i gospodarze ze wsi mieli by rewolwery?...
— Rewolwery może nie, ale strzelby majom.
— Cicho! nie gadać tam — zawołał najstarszy.
Umilkli. Felek ścisnął mocniej browning w dłoni i zadrżał na ciele.
— Brrr!... śmierć zajrzała w oczy — szepnął do siebie, — musi ona tu już blizko mnie siedzi.
— Kto by to na nią uważał — mruknął towarzysz — facetka nie do jamorów; same gnaty.
— A wy się jej Cygan nie boita?...
— Wiadomo, jak weźmie w taniec to kiepsko, ale trza iść... ta już trudno.
— Zawsze się dlatego boita.
— Pewno że nie roskosz, ino nie dygotam jak ty. Z ciebie jeszcze zdrowy frair. Patrzaj na Silnego, Bąka i Makara: drzymią sobie chłopy jakby szli na bal, a toż zaraz będzie przeprawa, ino patrzyć jak wóz nadjedzie.
— A jak nie sam?... może kilka wozów jechać razem.
— Jak dwa to damy rady, a jak więcej to klapa. Pyza świeci niepotrzebnie, wolejby było ciemno, a to i jasno i zimno, żre aż do kości.
Cygan otulił się w burkę i zamilkł.
Z głębi lasu zajęczał puszczyk.
...Pójdź!... pójdź!... p-ó-ó-ó..j..dź...
Felek przeżegnał się z lękiem.
...Na mnie bestja huka — pomyślał ze z grozą w młodzieńczem sercu. Zwiesił głowę ponuro, żal jakiś zdławił go za gardło. Przypomniał sobie rodzinną wioskę, starego ojca i matkę, i młodsze rodzeństwo pozostałe w chacie. Łzy zapiekły w oczach Felka, straszny smutek ścisnął mu duszę. Zamknął oczy i zdawało mu się że widzi ich wszystkich jak na jawie. W świetlicy, pali się lampka, matka przędzie na kołowrotku, ojciec robi postronki, a siostra czyta z pobożnej książki różne ciekawe rzeczy. Dzieci mniejsze już śpią w komorze, świerszcz ćwirka w ścianie, i dobrze w chałupie, cicho i spokojnie.
Rodzice może modlą się za niego, za Felka bandytę. Już trzeci kwartał jak przystał do szajki bandyckiej, dostał rewolwer i majchra, co go nosi w cholewie i już jest towarzyszem expropriatorem. Ale Felek dobrze czuje że to łamane — przezwisko, to poprostu to samo co złodziej. I on już kradł z towarzyszami, rozbił dwa monopole, potem ukrywał się cały miesiąc po lasach. Okradli razem dziedzicowego kasjera jak wracał z pieniędzmi i na pachciarza napadali. Hej, siła rzeczy zrobili już, ale Felek nie zabił jeszcze człowieka. Raz widział jak Bąk zamordował żyda i do śmierci tego nie zapomni. Teraz znowu czatują na bogatego kupca, który będzie wracał z miasta z pieniędzmi. Tego kupca Felek znał, on handlował z dziedzicem, nawet u ojca był w chałupie kupując zboże. Felek wzdrygał się na myśl nowego rozboju, może nowego mordu? Krew mu krzepła w żyłach. Nie mógł się przyzwyczaić do bandyckiego życia. Ciągłe miał wyrzuty sumienia; ciągle mu w duszy szeptało „wróć do swoich — porzuć tę robotę“.
Już kilka razy chciał uciekać, ale bał się towarzyszów. Oni żartowali z niego, nazywając „dzieciątkiem“, ile razy był smutny czy zamyślony. Felek wiedział że jakby uciekł, zabili by go, w obawie aby ich nie zdradził.
Felek męczył się, a nie widział sposobu ucieczki. Miał już dość napadów, rabunków i mordów. Młode serce wypełniła mu gorycz, żal do samego siebie, że się dał wciągnąć do partyi. Teraz, czatując w krzakach, powtarzał sobie w myśli.
— Ostatni raz, choćby mię potem zabili, ucieknę.
Obiecywał sobie nic nie mówić nikomu gdzie był, nie zdradzić towarzyszy, to i zemsty ich nie ściągnie na swoją głowę.
Przypomniał sobie że jednak do chaty, do rodzinnej wsi powracać nie może. Poznał by go pachciarz dworski i oddał do policyi, bo on z towarzyszami na niego napadał.
Felek zatrząsł się. Zawsze ogarniał go strach żeby nie być złapanym. Bał się zesłania na Syberję a najgorzej powieszenia. Żałował życia i chciał porządnie żyć.
— Ucieknę gdzie do fabryki, będę pracował, a potem napiszę do ojców, i jak mi pozwolą to przyletę im nogi ucałować — myślał Felek.
Tak go to ożywiło, że zapomniał gdzie jest. Ręką przetarł czoło mokre od potu i zawołał głośno z radością.
— O Boże! Boże! uratuj.... żeby to już prędzej!...
— Czyś ty się wściekł? — zawołał Cygan — czego tu krzyczysz.
— Widzisz go „dzieciątko“! Boga woła do pomocy, niańki mu potrzeba — dodał Makar gniewnym głosem.
— Psiakrew! Kulą mu zapchać gardło, będzie milczał — krzyknął Bąk.
A główny ich dowódca — Silny — zaciskał tylko rewolwer w garści, i strasznemi oczyma, patrząc na Felka, syczał przez zęby, jak żgnięty wąż.
— Milcz... milcz... psia wiaro!...
Na szosie zadudniało, daleko, jakby przytłumiony grzmot. Bandyci zerwali się na równe nogi. Felek zzieleniał, ale razem z nimi gwałtownie powstał z ziemi. Puszczyk wołał przeraźliwie.
— Pójdź... pójdź... kuwit!... kuwit!...
Bandyci skupili się w ciasną gromadę. Silny dawał rozkazy krótko, urywanie, oczy mu świeciły jak u wilka.
— Baczność! za chwilę tu będzie, dudni na pół wiorsty... jeśli to on, wypaść odrazu z gotowemi strzałami.
— A jak to kto inny? — spytał Bąk.
— Zobaczy się, może także napadniem... teraz cicho, ni pary z gęby!
— „Dzieciątka“ trza pilnować — szepnął Makar i grubą swą dłoń położył na ustach zdrętwiałego Felka.
— Będzie znowu Boga wolał — zaśmiał się Bąk.
Felek gniewnie odtrącił rękę towarzysza, złość go porwała, cisnął przez zęby.
— Puść, psia krew, nie tykaj mnie łapą!
— Widzisz go, jak sobie poczyna! — śmiał się Makar, ale Silny rzekł cicho lecz dobitnie.
— Milczeć tam!
Zaległa złowroga cisza. Gałęzie leszczyny szumiały z lekka, poruszane nocnym wiatrem, hukał puszczyk, a na szosie zbliżał się turkot kół i klekotanie wozu co raz hałaśliwsze. Do uszu bandytów doszło raźne prychanie koni.
— Zdrów! zdrów! będziecie zdrowi, ino goli — szepnął Bąk.
— Może i udławi się który jak będzie zanadto piał, — dodał Makar. Kula przy samym łbie mniej robi hałasu niż wrzask.
— Cicho ci-i...cho! baczność!
Wóz turkotał już blizko. Spłoszona sowa zerwała się nad głowami bandytów i kwiląc żałośnie połopotała do drugiego lasu.
Silny zgrzytnął zębami, i zaklął.
— Ścierwo ptaszysko!
Poczem wychylił trochę głowę i patrząc na szosę, zawołał.
— Jeden wóz tylko, ale ludzi sporo, będzie z ośmiu.
— Głupstwo! będzie ich mniej, rzekł Bąk.
— Tęgo gadają, aż echo niesie.
— Zara przycichną.
Makar trącił Felka w bok.
— Śpisz ty, co?...
— Co mam spać, milczę.
— Czuwaj brachu, to się obłowim.
Felek ściskał w ręku rewolwer i modlił się w duszy.
— Boże uratuj, to już ostatni raz, więcej nie chcę być z nimi, ucieknę.
Serce mu tłukło w piersi, zęby szczękały, ciało miał oblane warem.
— Ostatni raz, ostatni raz.
Kołatanie wozu zbliżyło się już, i nagle Felek ujrzał parę koni w parcianych szlejach, drabiny wypchane słomą, i kilku ludzi gadających głośno. Zaćmiło mu w oczach. Cygan trącił go w bok, a jednocześnie Silny zawołał przyduszonym głosem.
— Naprzód!.. otaczać wóz. Makary do koni... Felek za mną! marsz!..
Wypadli na szosę. Makary ze zwinnością wiewiórki skoczył do dyszla i wstrzymał konie. Silny na stracha wypalił dwa razy z rewolweru. Powstał straszliwy zamęt, wrzask, tupot końskich kopyt. Konie bite pięścią po głowach, przez Makara, z tyłu ćwikane batem, stawały dęba siadając na zadach. Furman stanął przerażony, wołał na konie, chlastał lejcami, ale w tej chwili Cygan zdusił go za gardło i ubezwładnił. Na wozie kotłowało się. Silny z Felkiem powalili żyda i związali mu ręce. Silny zabrał pieniądze, ale dwóch gospodarzy wiejskich rzuciło się na niego z kłonicami. Jeden chwycił Felka za plecy, chcąc mu odebrać rewolwer. Chłopak odwrócił się, strzelił dwa razy. Gospodarz jęknął i zwalili się razem przez drabinę na kamienie szosy. W tem konie puszczone przez Makara ruszyły naprzód, podjudzone strzałami rwały z kopyta, unosząc potargany wóz i walczących ludzi. Felek został sam; patrzał wystraszonym wzrokiem na plecy leżącego człowieka którego zabił. Mróz mu przechodził po kościach, przerażenie podnosiło włosy na głowie. Usłyszał jęk, nogi się pod nim ugięły ze strachu i zarazem z radości co mu buchnęła do serca.
— Ten człowiek jeszcze żyje!.. dla Boga ratować go, ratować.
Zapomniał o własnem bezpieczeństwie, skoczył do rowu obok szosy i naczerpnął pełną czapkę wody. Dysząc, mocno blady jak śmierć, klęknął i zaczął dźwigać konającego chcąc go przewrócić na wznak. Z piersi zabitego wychodziło chrapliwe rzężenie, nogami i rękoma kopał kamienie. Felek obrócił go twarzą do siebie, i chlusnął mu wodę wotwarte oczy.
Nagle ręce Felka opadły z przerażenia, głowa konającego stuknęła na kupie kamieni. Chłopak zerwał się i podnosząc ręce w górę krzyknął jak szalony.
— Dla Boga to ociec! rety!.. ociec!... I runą! na drgające ciało.
Z okropnym rykiem, z płaczem przerażliwym szarpał ojca za kapotę i całując wołał bez pamięci.
— Ociec!.. to ja Felek!.. ja was zabiłem! ja zbój!.. tato dla Boga, ozwijcie się, tato, o mój Jezu!... Jezu!...
Ale oczy konającego były już szklanne, patrzały na syna niepoznając go, tylko nogami kopał co raz prędzej, piana wystąpiła mu na ustach i gęsto osiadła na wąsach.
— Jez...zus Marja — szepnęły sine wargi, drgnął konwulsyjnie i zwisł w rękach syna.
Skonał.
Felek zerwał się z krzykiem, znowu upadł na kolana. Garściami rwał sobie włosy, jęczał boleśnie wijąc się na kamieniach. Rozpacz targała mu duszę.
— Ojca zabiłem!.. zbój!.. zbój!.. potępiony na wieki!... — wył nieludzkim głosem. Rzucił się na ciało ojca i straszny płacz buchnął z piersi Felka.
— Ociec!.. mój ociec!..
Na szosie wóz kołatał już słabo, z oddalenia, ale Felek pomimo płaczu usłyszał szybkie kroki wracających bandytów. Zerwał się od trupa, spojrzał na szosę. W blasku księżyca zobaczył towarzyszy idących śpiesznie do niego. Chłopak zatrząsł się ze zgrozy.
— Znowu mnie zabiorą, każą mordować, piekielniki! bez nich ja zgubiony!
Zacisnął pieść i grożąc bandytom, krzyknął:
— Nie doczekanie wasze psubraty!..
Ukląkł, chwycił rzucony rewolwer i pochylony nad trupem zawołał żałośnie.
— Ociec, nie przeklinajcie mnie!...
Przyłożył lufę do skroni, strzał huknął, i ciało Felkowe, drgające, zlane krwią, upadło na ojca poprzecznie. Tworzyli razem straszliwy krzyż............
Bandytów, strzał osadził na miejscu, zlękli się, chcieli uciekać w las, ale powstrzymał ich Silny, mówiąc.
— To Felek strzelał, pewno dobił tego chłopa co go ucapił za plecy. Chodźmy brachy, udało się nam, ale trza zmykać.
— Tylko jeden zabity, reszta powiązana, ale do miasta dojadą i dadzą znać policji — przyświadczył Bąk.
Podeszli bliżej i Silny krzyknął.
— Felek wstawaj! zmykamy w las.
Ale chłopak się nie ruszył.
— Co, on śpi? patrzajcie... dzieciątko!...
Cygan podniósł głowę Felka: szeroka struga krwi zalała mu ręce.
— On zabity! krzyknął Cygan i puścił głowę chłopca.
Bandyci skupili się pochyleni nad krzyżem martwych ciał.
— A jego kto zabił?
— Jako żywo zabity!
— Sam się zabił, rewolwer ma w garści, ściśnięty że i wyrwać nie można.
— Po kiego dyabła by się strzelał?
Bandyci stali w niemym podziwie, pierwszy ocknął się Bąk.
— Nic tu po nas brachy! zmykajmy! bo i fajgle i życie miłe! dzieciątko już śpi, nie obudzim.
Machnął ręką i poszedł naprzód, za nim pomknęli wszyscy. Cygan szedł na końcu, mrucząc do siebie.
— Ot tak! chciał uciekać, narzekał na nas, ot i uciekł...ino za wcześnie... szkoda go, silny był i pomocny.
Cygan kiwał żałośnie głową i oglądał się na dwa splecione trupy czerniejące na szosie. Nie wiedział – że to ojciec z synem i że Felek uciekł od bandy... za późno.
Księżyc wielki, błyszczący patrzał na ziemię, patrzał aż zbladł ze zgrozy, zasuwał się za czarny gmach lasu.
Cisza zaległa szosę, tylko wiatr szumiał w leszczynie i studził blade czoło zmarłego chłopca.
Śpij spokojnie zbłąkany Felku!