<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VI.
Klęska na Spiszu.

Nazajutrz rano, ledwie pierwsze błyski słońca szkarłatem i złotem obryzgały zębate szczyty gór, wznoszących się przed obozem lisowczyków — zatrąbiły trąby i zgrzytnęły piszczałki po chorągwiach, w dolinie zebranych.
Kopnęło się wojsko co tchu do szybkiego spożycia polewki porannej, którą ciurowie warzyli w saganach, dorzucając do nich łamańce z suchych podpłomyków,[1] a w mig potem druga zagrała pobudka, więc konie kulbaczyli, skórzane torby dwuboczne i sakwy płócienne na szkapy juczne wkładali. Działo się to szybko, sprawnie, jak zwykle u jazdy polskiej, więc gdy wyjechał pan Walenty Rogawski na wzgórze niewysokie, a z nim najstarszy z rotmistrzów i namiestnik pułkowniczy — pan Jarosz Kleczkowski, dalej — delegat królewski, pan Adam Lipski, strażnik oboźny imć pan Krupka, kapelan — mały, szczupły, nędznego ciała a ducha gorącego i bez ustanku wzniosłego, franciszkanin z Konojad, ksiądz Wojciech Dembołęcki w ornacie, z krzyżem i kropidłem, które za nim niósł towarzysz zielonej chorągwi, pan Ruffin, roty stały już na swoich miejscach, do pochodu sporządzone.
Uszykowały się więc po czterech w rząd hufcami zwartemi, a za niemi ciurowie obozowi, luzaki prowadząc po trzy na każdego. Przed chorągwiami stali na uboczu rotmistrzowie, zwrotem ku szeregom, a przed setniami — setnicy, też bokiem konia ku ludziom swoim zwróceni. Na końcu — tabor, ze szkap jucznych złożony.
Patrząc na wszystko, co się działo, dziwował się pan Andrzej Lis, stojący przy łuńskiej chorągwi, i głową kręcił.
— Hej, hej! — mruczał do pana Biernackiego, pierwszą setnią dowodzącego. — Nowy ład, czy co? Jakżeż tak?! We wrażej jesteśmy krainie, gdzie, może, tego dnia jeszcze znaczna bitwa wypadnie, a tu taka wystawna parada, niby na popisie, surmy, aż trzy pobudki, tumultu, krzyku, gwaru tyle, że chyba w Wiedniu słychać!... Nie tak chadzaliśmy na Rusi, nie tak pod Chodkiewiczem skubaliśmy Szwedów, a pod Potockim — Tatarów! Oj, nie tak! Zgoła inaczej, a, widzi mi się, — lepiej!...
Umilknął, bo ksiądz Dembołęcki krótką mszę cichą odprawiać zaczął, wojsko krzyżem przeżegnał i elokwentnie przemówił, oczy ku niebu wznosząc i chude dłonie mocno do piersi przyciskając.
— Bracia w Chrystusie Panu, Zbawicielu naszym najmilszym! Stojąc na niepochybnej prawdzie słów Bożych, iż bez niego nic nie możemy, jemu samemu w Trójcy św. jedynemu naprzód przyczytać się musi przedziwna opatrzność jego nad kościołem św. katolickim, dla którego, aby bramy piekielne przeciw niemu nie przemogły, sam Bóg miłosierny i przemądry, Elearów[2] polskich sam do siebie pociągnąwszy, was przeciwko nieprzyjaciołom wiary świętej obrócił, męstwa dodał, szczęściem błogosławił i sam wam z wysokości hetmanić będzie! Gdy albowiem w bujnoszczęsnych krajach cesarskich niebaczni poddani jego, jadem wieloróżnych herezyj zarażeni i niemi, jako truciznami nadęci, na kościół św. katolicki bluźnierskie usta swoje wywarli, was, bracia najsłodsi, rycerze szlachetności prześwietnej, na obronę wiary, na karcenie heretyków i bluźnierców ręką swoją prowadzi Bóg — sędzia i król nad królami.
Długo jeszcze mówił mały, nikły, słabowity księżyna — kapelan lisowczyków, cnoty ich rycerskie wynosząc i do zemsty nad kacerzami nawołując, a gdy skończył, do głosu przyszedł pan Adam Lipski i pobudzał do surowej rozprawy z tymi, co od rzymskiego Namiestnika Chrystusowego odpadli, jako synowie zdradliwi, doradzał krwi przelewu i nie szczędzenia nikogo, ani zbrojnych, ani przy pługu idących, ani na rynku handel uprawiających, ani duchownych, ani starców, niewiast i dzieci, bo taka jest wola chrześcijańskiego cesarza Ferdynanda i w wierze gorliwego — króla Zygmunta.
Na te słowa chorągwie ochoczo pokrzykiwać poczęły, bo do serca zapadły im słowa takowe i miły był dla nich delegat królewski, imć pan Adam Lipski, człek wielce wykrętny i śliski, niczem węgorz.
Pan Andrzej dziwił się coraz bardziej i mówił do setnika Biernackiego, którego polubił szczerze:
— Okrucieństwo wszelakie i łupiestwo z wojny same wypływają, jako że jest to rzecz niełaskawa, ino, żeby tak całe wojsko k’temu zachęcać w imieniu króla i cesarza — dziw mnie bierze! „Chrześcijański“ cesarz, „gorliwy w wierze“ król, a wy, „bracia w Chrystusie“, tych, co inako na wiarę patrzą, mordujcie, palcie, mękami dręczcie, rabujcie! Hej, nie po bożemu pan Lipski gadał, nie po bożemu... Co tam długo deliberować! Najmitami jesteśmy, bo w kraju macierzystym nie masz dla nas miejsca; wiemy wszyscy o tem, że za lafę służymy, jak zwykłe drabanty, no to i bić będziemy tego, na kogo nam, jako psom gończym, wskażą, ale takie rozhowory... no, no! Nic nie rozumiem i serce się we mnie buntuje!...
Pan Biernacki nic nie odrzekł, tylko westchnął i głowę junacką ze smutkiem potrząsnął.
— Żeby mi w tej ziemi ani duchownych, ani starców, niewiast, nieletnich nikt nie tknął i krzywdy żadnej nie czynił! — zawołał pan Andrzej, a rozkaz jego gromko powtarzali setnicy — po setniach, wachmistrzowie — po półsetniach.
Wkońcu pułkownik Rogawski odczytał rozkaz pochodu.
Głowę wojska miała stanowić chorągiew rotmistrza, pana Idziego Kalinowskiego, za nią prowadził swoją pan Rusinowski, dalej szły dawne chorągwie lisowskie, później pan Aleksander Wolski prowadził swój tysiąc konnego ludu, wkońcu wysyłał hetman pomniejsze oddziały ochotnicze, a cały pochód przykrywała łuńska chorągiew rotmistrza, pana Andrzeja Lisa, który i nad ciurami taborowymi musiał mieć oko.
— To i dobra! — pomyślał pan Andrzej. — Przynajmniej pokuszeniu mieć nie będą moi mołojcy!
I już weselszy podparł się w boki i spokojnie na hufiec swój spoglądał.
Znowu zagrały trąbki i przecięły powietrze jękliwe piszczałki.
Osiem tysięcy ludzi poprawiło się na siodłach i ruszyło.
Chorągiew pana Kalinowskiego natychmiast wyrwała się naprzód i szła w złocistej kurzawie ku górom.
W parę godzin później wojsko wchodziło do ciemnej czeluści wąwozu, prowadzącego ku przełęczy Gizy. Chorągiew po chorągwi zanurzały się w labirynt skał, zwisających nad wąską dolinką, którą biegł potok warkotliwy, o czemś głośno rozpowiadający, niby przerażony, poruszony do głębi, wzburzony.
Chwilami chorągwie znikały sobie z oczu, wchodząc do ciemnego gąszczu smreków i zarośli kosodrzewiny, lub kryjąc się za nagłemi załamaniami doliny, za zwałami kamieni i limb, potrzaskanych przez wichry halne i lawiny, toczące się z wierchów.
Sunęły setnie za setniami, aż do południa nikogo nie spotykając, bo nawet pastuchy z wysoko położonych pastwisk kierdele swoje za nagiemi szczytami ukryli, zaczaiwszy się wśród skał.
Niebo przed południem chmurzyć się zaczęło; białe obłoki ściemniały, a później stłoczyły się w płachtę niemal czarną. Nadleciał od gór zimny, porywczy powiew wiatru, i wnet rozwarły się chmury, strugi deszczu wylewając obficie.
Wojsko dążyło naprzód, bo nie znaleziono nigdzie miejsca dogodnego dla popasu. Ludzie na kulbakach jedli, przygryzając, kto podpłomykiem, kto kiełbasą, z sakwy, do łęku przytroczonej, wydobywając posiłek. Ten i ów manierkę do ust przykładał, bo chłód zaczynał dokuczać dotkliwie, albowiem suknie i opończe przebiła nawskróś ulewa.
W tej właśnie chwili z obydwóch spychów górskich zagrzmiały rusznice, a z poza skał i pni smrekowych wykwitły postaci — hajduków węgierskich z głowami, pochylonemi ku wymierzonym na dno doliny strzelbom.
Salwom wtórować jęły zmieszane głosy jeźdźców, którzy zrozumieli, że dostali się w pułapkę; powstał zgiełk; rwały się w powietrzu przekleństwa, krzyki przerażenia, słowa komendy, zgrzyt i jęk piszczałek rotmistrzowskich, kwilenie koni, rażonych kulami.
Lisowczyki, kotłując się w wąskiem przejściu, nadaremnie szukali wyjścia, napierani przez idące ztyłu szeregi. Ten i ów z towarzyszy, zdoławszy konia w ciżbie okręcić, z szablą w ręku usiłował przebić się przez stłoczony, skłębiony wąż jeźdźców, lecz nadaremno! Albo szablę opuszczał bezradnie, albo padał, ugodzony młotkiem w głowę.
Pułkownik Rogawski, zmiarkowawszy co zaszło, kazał trąbić w róg. Na odgłos basowych, ponurych dźwięków rogu bitewnego, używanego przez lisowskich komendantów w największej zwarze bojowej, natychmiast podnieśli się na strzemionach rotmistrzowie, setnicy i wachmistrzowie, czekając rozkazów.
Gdzieś zdaleka ledwie słyszalny przebrzmiał głos hetmana. Podchwycili go jeźdźcy, przerzucając od szeregu do szeregu, aż rotmistrzowie chorągwiani rozkaz pułkownika powtarzać jęli gromko, a za nimi znowu setnicy i wachmistrzowie, niby ostateczne „amen“.
— Z koni! — brzmiała komenda pośpieszna. — Z szablami do ataku! Naprzód! Zdobywać góry!
Nie były to jednak dawne lisowskie chorągwie, które na pierwszy rozkaz szły, jak w tan, naprzeciwko niechybnej śmierci. Pod znakami w owe czasy mało pozostało prawdziwych lisowczyków, w wojnie na Rusi zaprawionych, po tysiąc raz młotem bojowym przekutych na stal szczerą, więc zaledwie po kilku ludzi z chorągwi drapać się zaczęło na śliskie, co chwila usuwające się pod nogami zbocza i uskoki górskie, a na ich czele rotmistrzowie: Idzi Kalinowski, Jarosz Kleczkowski, Rusinowski, Stanisław Strojnowski, Stanisław Krupka, strażnik oboźny, pan Adam Wolski i własnej chorągwi swawolnej wódz, imć Michał Buczaj-Porwa.
Inni zżymali się i zgiełk powiększali, sił wszystkich wytężając, aby zawrócić i wyjścia ze strasznego wąwozu szukać.
Jeden z towarzyszy, buńczuczny zwykle pan Klembowski, szamocąc się w ciżbie, krzyknął do pułkownika Rogawskiego, twarz zawziętą ku niemu pochylając:
— Prowadziłeś nas, waść, do bitew na koniach, nie do pieszej wojny!
Chociaż hetman pana Klembowskiego, który był towarzyszem czarnej chorągwi, co przy boku jego pozostawała, w ucho z pistoletu strzeliwszy, życia wnet pozbawił, jednakże pojął, że z tem wojskiem w takowem miejscu przeklętem nic nie wskóra, przeto jął przemyśliwać nad hufców salwowaniem z tak ciężkiej opresji.
Myśli, jak błyskawica, przeszywały mózg hetmana, lecz wyjścia nie widział. Zeskoczył z konia i wbiegł na wysokie zbocze, aby rozejrzeć się po miejscowości.
Nagle krzyknął radośnie; spostrzegł bowiem, że idące ztyłu setnie, jedna po drugiej zeskakiwały do łożyska potoku, i, spędzane przez rozrosłego jeźdźca, zawracały i wymykały się, rwąc z kopyta ku równinie, gdzie obozowano przez noc.
Wkrótce całe wojsko wycofało się z wąwozu.
Oczekiwał pan Rogawski, że wróg za nimi z gór wychynie, a on krwawo pomści pierwsze nieszczęśliwe z nim spotkanie. Nikt jednak na dolinę nie wypadł i pułkownik kazał relację sobie o stratach złożyć.
Stanęli więc przed chmurnem obliczem porywczego hetmana rotmistrzowie i o zabitych towarzyszach i ciurach meldowali służbowo.
Straty, na szczęście, nie były znaczne, bo nawisające skały ochroniły od stokroć cięższej klęski. Ubito w wąwozie trzydziestu towarzyszy chorągwianych, a najwięcej z pod znaku Idziego Kalinowskiego, który sam, acz w biodro postrzelony lekko, dwóch drabantów węgierskich schwytał; przepadło też ze stu ciurów, do szeregów włączonych. Rannych ciężko i lekko naliczono ze dwustu chłopa, a wśród nich Kleczkowskiego, któremu kula urwała połowę ucha, i Stanisława Strojnowskiego, pchniętego szpadą pod pachę.
Wysłuchawszy wszystkiego, namyślił się pan Rogawski. Po chwili pytał:
— Kto chorągwie od tyłu na dolinę wyprowadził?
— Rotmistrz Andrzej Lis — rozległy się głosy.
Istotnie, pan Andrzej, posłyszawszy odgłosy bitwy i zrozumiawszy, że w wąwozie natrafiono na zasadzkę, skinął na Michałka Drzazgę i krzyknął:
— Uprowadzaj co żywo konie juczne, które z prochami i ołowiem idą!
Pachoł ścisnął konia krzywemi nożyskami i pomknął ku taborowi.
Rotmistrz ustawicznie, od lat wielu dziwował się i głowił nad tem, jak Michałko zawsze potrafi rozkazy jego wykonać i ludzi prowadzić, chociaż przecież nigdy do nikogo nie gadał, chyba tylko swemi „pfy“, albo „hm“?
I teraz właśnie widział, jak w taborze nagle powstał ruch, juczne konie podzieliły się sprawnie i szybko, — jedne, niosące dobytek towarzyszy, stanęły, jak wryte, a inne z jaszczami prochowemi i torbami, pełnemi kul, podnosząc kurzawę, mknęły na wschód, otoczone zbrojnymi ciurami.
Prawda, że tu i ówdzie nad głowami koni i ludzi, pan Andrzej widział, jak coś machało zawzięcie, rzekłbyś duży młot kowalski dźwiga się wzwyż i ciężko opada.
— Młot nie młot, a że to kułaczyskami swemi rotmistrzuje nad ciurami mój Michałko, to snadniej ma być! — pomyślał junak i pomknął ku wąwozowi, skąd dochodził coraz większy hałas i zgiełk.
Ujrzawszy stłoczone setnie, nie mogące zawrócić, skoczył rotmistrz do potoku. Woda sięgała zaledwie brzucha końskiego.
Trza się śpieszyć, bo jak woda z gór zbieży, nie przejdziemy potoku! — pomyślał i krzyknął:
— Setnie, zwrot na lewo! Skakać do potoku i łożyskiem na równinę wychodzić! A w szyku, waszmościowie, w szyku!
Tak to pan Andrzej Lis, niby czopy z beczek z okowitą wyrywał setnię po setni z czeluści wąwozu i chorągwiom drogę powrotną torował.
Pułkownik, przywoławszy do siebie junaka, pochylił się ku niemu w kulbace i szepnął:
— Gdyby nie ty, to chyba porąbałaby się tam hołota wystraszona! Nie zapomnę ci tego nigdy, Jędrku!
— Zaś tam! — odparł młodzian. — Czyż to pierwszyzna mnie i tobie, Walenty?!
Hetman kazał wojsko ustawiać, a sam z towarzyszem Rembielińskim, gładko po węgiersku mówiącym, jął jeńców, przez Kalinowskiego schwytanych, indagować.
Dowiedziano się wtedy od hajduków węgierskich, że czujny i przebiegły Rakoczy, o pochodzie lisowczyków powiadomiony, podesłał im fałszywego języka, a sam zasadzkę w górach zarządził, nad którą oko miał waleczny rycerz, graf Andraszy. Opowiedzieli hajducy, czyli drabanci piechoty węgierskiej, iż wszystkie wąwozy, przełęcze i doliny rzeczne obsadził ludem zbrojnym rozważny Rakoczy, a górale i pastuchy w im tylko znanych cieśninach w przygotowaniu mają dla wrogów nagromadzone kupy kamieni i głazów skalnych.
Zamyślił się głęboko hetman lisowczyków i, z konia zsiadłszy, rotmistrzów na naradę wołał.
O czem i jak mówiono w kole starszyzny, pozostało to na zawsze w tajemnicy, lecz ogłoszono publiciter, że emisarjusze cesarscy Althann i Humenay szpetnie w błąd wprowadzili lisowczyków, albowiem, nijak konnemu wojsku wojny w górach sprawować nie lza, a przeto od zaciągu się wymawiają i pod Kraków ciągnąć będą drogą powrotną, na meliora tempora czekając i innej prawej sposobności.
Nikt z towarzyszy nie przeczył, gdyż w chorągwiach znacznie po klęsce pod Gizą duch podupadł, zresztą wszyscy rozumieli, że zdobywanie konnicą gór, bronionych srodze — rzecz nierozumna, szaleńców godna.
Słysząc takie słowa, zaciskał pan Andrzej zęby i mruczał do siebie:
— A my — dawni lisowczyki, taki zdobylibyśmy te wierchy!
Westchnął głęboko i żałośnie, bowiem przypomniał sobie junak, że inne nastały czasy i inni ludzie pod znakami służyli.
— Szmaty!... — mruknął. — Do rabunku — rycerze, do bitwy — trusie!
Zaklął i pojechał do swej chorągwi, aby z panami Biernackim, Chomiczewskim i Kraszewskim myślami swemi podzielić się i swój żal na pessima tempora wypowiedzieć w gronie przyjaznem a szczerem.





  1. Placki żytnie.
  2. Wybrańców (tak ks. W. Dembołęcki w pamiętniku swoim, z którego tę mowę przytacza autor, lisowczyków stale nazywa).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.