Zagończyk/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagończyk |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Minął miesiąc po klęsce na Spiszu, a koło Gizy na równinie znowu zaczerniały błonie, okryte polskiem rycerstwem. Szło takim szykiem, że nikt dokładnie nie mógł zliczyć, czy było ich pół tysiąca, czy pięć tysięcy, bo tam, gdzie dziś przechodził szczupły oddziałek, podsyłani przez Rakoczego i grafa Andraszy szpiedzy, dogoniwszy go nazajutrz, już pięć, albo więcej watah zbrojnego chłopa widzieli. W oczach się niemal dwoiły, troiły, sunące ku przełęczy konne hufce polskie.
Jeden tylko mąż wiedział dokładnie, ile szabel za sobą prowadził.
Był to okazały jeździec o spokojnej, acz śmiałej i dziarskiej nad wyraz twarzy junackiej, o jasnym wąsie, krótko przystrzyżonym i czuprynie płowej, co mu na czoło łacno opadała, rozsypując się dokoła głowy wieńcem. Miał junak bary tak szerokie, że każdy niemal czuł nieludzką siłę w owych ramionach mocarnych, w piersi kopulastej i w dłoniach przeogromnych. Dosiadał ów mąż bachmata rudego wysokiej krwi, rzucającego się jak szalony, łbem dużym potrząsającego groźnie.
Gdy pytano z ciekawości lub z przebiegłości ukrytej, jak się nazywa młody wódz i kogo za sobą prowadzi, ręką wąsa dotykając i nie tając się wcale, odpowiadał:
— Rotmistrz niezwyciężonego wojska lisowskiego, o którem sława po świecie niby burza bieży, — pan Andrzej Lis z ziemi łęczyckiej, na Węgier podbój przywiódł chorągwie polskie, przedziwnie do bojów wszelakich zaprawione.
A miał pan Andrzej w tych chorągwiach — razem osiem setni, czyli tysiąc szabel, ciurów i pachołów licząc, ino o tem nikomu nie mówił i w duchu się śmiał, widząc wokół przerażenie.
A stało się to wszystko szybko i dziwnie.
Hetman Rogawski w samej rzeczy lisowczyków na podgórze krakowskie przywiódł, gdzie mu ze dwa tysiące się rozbiegło zaraz, więc grafa Althanna pismem wywołał i z nim naradę długą miał.
W trzy niedziele po tej rozmowie pchnął graf do obozu pana Rogawskiego posiłki znaczne, bo do trzech tysięcy szabel liczące. Zebrał je był dla swojej sprawy hospodar Raduła, bo do „Chrześcijańskiej Żołnierki“ skwapliwie przystąpił, rozumiejąc, że skoro do tego bractwa niemal wszyscy najmożniejsi należeli, łacniej mu przyjdzie u króla polskiego posłuch mieć i o pomoc dla Wołoszy prosić. Jednak źle kaletę swoją obliczył hospodar.
Ludzi wszelakich, do wojaczki ochotnych, zebrał kupę dużą, a kaleta wtedy... dno ukazała.
Zaczęły się natychmiast w wojsku zgrzyty i skargi, że to z torbami chyba i o kiju żebraczym pójść wypadnie. Wiedział o tem na wszystko baczny Althann i od hospodara wojsko jego odkupił, do służby cesarskiej skłaniając, i pod buławę pułkownika Rogawskiego oddał.
Taka była sprawa z wojskiem, a z pochodem — inna wypadła.
Oto uradzili wojenni panowie, że pan Rogawski kogoś bitnego i rezolutnego wyśle starą drogą pod Gizę i góry tamtejsze forsować zmusi dla oczu zamydlenia, sam zaś z siłą główną innemi przełęczami przejdzie Karpaty i do hrabstwa Zemplińskiego wtargnie, gdzie odłogiem leżą doliny przestronne, a na nich — pole dla czynów sławnych.
Pan Rogawski znał swoich rotmistrzów nawylot, więc, nie namyślając się za długo, zawołał do grafa radośnie:
— Pod Gizę poślę niezwłocznie rotmistrza Andrzeja Lisa z ośmiu setniami. On dla takowej sprawy — najlepszy! Duszę ma junacką, moc niepospolitą, a rozwagę zgoła senatorską! Nie zapalny to człek i do odwagi beznamyślnej nie skory, acz strachu nie zna, ino wszystko rozważa skrzętnie. Tylko Jędrkowi imprezę takową powierzyć mogę, boć to — z rodu Lisów, na których, jak na skale, polegać można — nie drgnie, nie upadnie, nie zdradzi przenigdy!
Tegoż wieczora o postanowieniu panów wiedział pan Andrzej i, w tajemnicy wszystko trzymając, jął do chorągwi łuńskiej nowe setnie wcielać, a uczyć, a każdego jeźdźca zosobna poznawać, a fortele różnorakie obmyślać i na błoniach podkarpackich próbować.
Pan Aleksander Wolski do Sandomierza wyrwał się z obozu i, do junaka wpadłszy, ze sobą jechać namawiał, mówiąc:
— Wiem ci, panie Jędrek, że radzi tam osobie twej będą, małżonka moja, bo polubiła cię, jako syna, no, i Basia, suponuję, nie krzywo ciebie powita, hę?! Jedźże, jedź!
Pan Andrzej westchnął żałośnie i odparł:
— Jabym tam na skrzydłach poleciał, wilczym tropem pobiegł, ino służba — nie mać, a — macocha!... Nijak nie mogę, bo już ostatnie dnie tu siedzę... Wychodzę ze swoimi ludźmi...
— Wychodzisz? — zawołał pan Aleksander. — A dokąd i w jakiej potrzebie?
Rotmistrz oczy spuścił i odparł krótko:
— W podjazd ruszam... daleki...
Pan Wolski o nic więcej nie pytał, gdyż, jako człek wojenny, pojął, że nie może junak nic więcej powiedzieć, więc tylko mruczał:
— Szkoda... oj, szkoda! Jakżeż ja bez ciebie białogłowom na oczy się pokażę?! Zaturkają mnie i śluzami, już widzę, do kości przesączą...
Ucałował rotmistrz pana Wolskiego w ramię i szepnął, mocno rozczulony:
— Wielce mi szanownej, sercem oddanem miłowanej małżonce waszmości rąk ucałowanie pokorne zasyłam i od Boga błogosławieństwa wszelakie...
— No, a co mam Baśce o tobie, panie Jędrku, gadać? — spytał, mrużąc oczy, szlachcic. — Z tem chyba będzie causa gravissima!
Pan Andrzej jął w palce trzaskać i głową kręcić, ale namyślił się rychło, bo w dłonie klasnął dwa razy, a gdy do izby wpadł Michałko Drzazga, zawołał:
— Przynieś-no mi ową sakiewkę z safjanu czerwonego, cośmy to pod Brianskiem na bojarze usieczonym zdobyli, a migiem! a migiem!
Michałko wybiegł, a powróciwszy, położył na stole sporą kiesę, z czerwonej, połyskliwej skóry uszytą misternie, a ciężką bardzo.
Junak supełek odciągnął, cienkie rzemyczki rozwiązał i worek nad stołem trzymając, do góry dnem przechylił. Wysypały się na blat dębowy, gładko heblowany, zaponki zacne, drogiemi kamieniami wysadzane, pągwice z krwawników, turkusów, szafirów i zielonych, jak ślepia żbika, szmaragdów, guzy złote, ciężkie z iskrzącemi się diamentami, ułamki złotych główni noży i szabel, utykanych barwnemi kamykami wielkiej wartości.
Pan Wolski aż po bokach się macał, na takie bogactwo spoglądając z podziwem.
— Ależ, panie Jędrku, — zawołał, — za takowe pretiosa to chyba całą ziemię łęczycką kupisz i „Lisowem“ nazwiesz?!
— Zaś tam! — odparł junak. — To ino okruchy! Pryncypalja w domu rodzicielskim ostawiłem, a które najzacniejsze, te opat tumski do skarbca kolegjackiego na przechowanie złożył, bo to u nas taki zwyczaj. Te zaś zabawki na drogę wziąłem na przygodę wszelaką, a pilnuje ich Michałko. Pewna to straż i pewniejszej nie znajdziesz!
Mówił to, uważnie przeglądając połyskujące skrami klejnoty, aż wydobył dużą zaponkę złotą, ciężką, a w której, jak gwiazdy, mieniły się i grały błyskami dwa duże, czyste, jak łza, diamenty.
Przyjrzał się im pan Andrzej uważnie, oczy zmrużywszy, skrzywił się i szepnął:
— Nie dość zacne, ino lepszych przy sobie nie mam... Bądźcie tedy łaskawi, dobrodzieju mój, owe cacko pannie Barbarze oddać z pozdrowieniem, z serca idącem...
— Tylko-li? — spytał pan Wolski — śmiejąc się chytrze.
— No... no... niechże waszmość pan, kochany, drogi, powie jeszcze, że w sercu mojem wszystko po wieki wieków ostaje po dawnemu... że ja... że ja...
Nie mógł więcej mówić młody rotmistrz, po izbie biegał i w pierś szeroką kułakami walił, aż dudniło, co widząc Michałko Drzazga na nogach się mocniej osadził i mruknął, jak mu się widziało, cicho, co jednak jak poryk niedźwiedzia wypadło.
— Hm... hm...
— Co powiadasz, chłopie? — spytał zdziwiony pan Wolski, na pachołka oczy podnosząc.
— Pfy! — sapnął Michałko, jak odyniec osaczony, i ramiona podniósł, co znaczyło, że więcej ani piśnie.
Tak to wtedy rozstali się ze sobą pan Aleksander Wolski i rotmistrz Andrzej Lis, a gdy szlachcic z pod Sandomierza do obozu powrócił, o junaku wszelkie słuchy zaginęły.
Tymczasem wojsko całe pod przewodem pułkownika Rogawskiego, przy którym urząd delegata królewskiego pan Adam Lipski jak dawniej piastował, ruszyło ku granicy Rzeczypospolitej. Pozostawiało ono za sobą jeszcze więcej krzyków, lamentów, skarg i przekleństw, albowiem ciężkiem niewymownie stało się dla ludności ziemi krakowskiej, która za najeźdźców okrutnych lisowczyków miała, „wywołańcami i bezczestnymi“ ich ogłaszając.
Ostatni też był czas, aby posiłki w sukurs cesarzowi przyszły.
W cesarstwie bowiem działy się rzeczy, które schorzałego i zrozpaczonego Ferdynanda niemal korony i berła nie pozbawiły.
Gabor Bethlen, książę siedmiogrodzki, zagarnąwszy wszystkie niemal miasta węgierskie, pod mury Wiednia podstąpił. Czesi pod hr. Henrykiem Thumem i księciem Hohenlohe odparli ataki wodzów cesarskich Boucquoi i Dampierre, i pędzili ich przed sobą, ku stolicy dążąc. Morawy, Śląsk i Luzacja obrały królem swoim Fryderyka V-go, głowę protestanckiej unji, spowinowaconego z królem angielskim Jakóbem Stuartem. W ten sposób cesarz zmuszony był zamknąć się w swojej stolicy, a w ogrodach pałacowych nad Dunajem panoszył się w swojej kwaterze pyszny Gabor, zwycięstwa pewny.
Ku Wiedniowi więc dążyli lisowczyki, przez Karpaty skrytnie się przemykając. Odetchnęło wreszcie Podgórze, gdzie mówiono o nich, że „padli, jak szarańcza, a mieli takie żołądki strawne, iż cokolwiek w komorach, śpiżarniach, gumnach zastali, jak miotłą wymiótł, a było wojska tych koni cztery albo pięć tysięcy i z ciurami“.
Chociaż mimo swawoli, która oburzała i gnębiła Polaków, dusza ich lechicka z mimowolnym zachwytem na tych junaków spoglądała, bo oto kronikarz ówczesny takie słowa w skryptach swoich o lisowczykach umieszcza:
— By byli w Polsce tak przykrymi nie byli — w złoto oprawienia godniby byli...[1]
A oni, na pochwały i naganę gwiżdżąc pogardliwie, wielkim pędem przekroczyli góry i, jak lawina burząca, na równinę spadli znienacka.
Chorągwie szły, jak wicher, a spoglądając na nie, uśmiechał się pan Walenty Rogawski i, w kulbace się przechylając, do pana Lipskiego mówił chełpliwie:
— Któż-ta teraz wstrzyma mnie? Kto drogę zastąpi? Kto do powrotu zniewoli? Jam-ci kosa, a lud tej ziemi — trawa!
Szli więc coraz dalej, a szlak swój słupami dymu i łunami znaczyli, znosząc w pośpiechu oddziały, wysyłane przeciwko nim przez Gabora i grafa Thurna, miasta zdobywając, wsie i dwory oddając płomieniom, a ludność mordując bez litości i opamiętania.
Przez bogaty, żyzny kraj rwały, jak potok, chorągwie lisowskie, więc łup wszędzie brały znakomity, oporu poważnego nie spotykając nigdzie.
Tak idąc, 11 listopada 1619 r. przepłynęły hufce pułkownika Rogawskiego rzekę Laborzę i do mocno warownego grodu Nagy-Homona podchodziły.
Tu znowu drogę im zabiegł waleczny Rakoczy z wielką siłą i na miejscu osadził, albowiem wieczór już się zbliżał i deszcz naprzemian ze śniegiem padał.
Po nocy przyszedł dzień słoneczny, pogodny.
Od rana wysypało się rycerstwo na błonia i jęło Węgrów na harce wyzywać.
Bitna szlachta węgierska na to, jak na lato, bo to lud do szabli okrutnie sposobny i ochoczy.
Trwały te harce aż do zmroku. Padło kilku towarzyszy z polskiej strony a i chciwych zdobyczy ciurów spora garść, ino śmierć swoich srodze pomścili rotmistrzowie Jarosz Kleczkowski, Stanisław Rusinowski i biały, ni to mleko, pan Aleksander Wolski, który, całą rotę huzarów otoczywszy, połknął ją, jak szczupak kiełbi stadko płochliwe.
Pan Jarosz zaś zarąbał w spotkaniu znamienitego rycerza, Alberta Stuarta, brata króla angielskiego, słynnego w swoim kraju z władania szpadą, czego się był w Hiszpanji nauczył. Pan Kleczkowski jednak na długą klingę nadziać się nie dał, stal szablą podbił, a konia nagle ku przeciwnikowi pchnąwszy, młotkiem z siodła wytrącił Anglika. Lubił bowiem pan Jarosz młotkiem tłuc, a bił nim również potężnie jak prawicą, tak i lewicą.
Pan Rusinowski, rycerz zapalczywy i srogi, szalał po polu, niczem ryś ranny, i porywał ludzi, nie robiąc różnicy pomiędzy znaczniejszymi lub zwykłymi huzarami, co na żołdzie w wojsku Rakoczego służyli.
Gdy się odbywały harce, a całe wojsko tej zabawie się przyglądało, rotmistrz Idzi Kalinowski i dwie roty ochotnicze zdala Homony obeszły i na tyły Rakoczemu wpadły, zamieszanie szerząc i zgiełk wszczynając straszliwy.
Odbił się Rakoczy, lecz, ledwie odetchnął z ulgą, nowe roty obóz obsiadły i szczypały zażarcie, a jedna nabrawszy rozpędu wielkiego, aż do namiotów starszyzny dobiegła, skąd tymże pędem wyleciała, przewracając, siekąc wszystko na swej drodze i tracąc wodza swego, zuchwałego nad miarę imć pana Grzesińskiego, dawnego rękodajnego hetmana Stanisława Koniecpolskiego.
Zrozumiał tedy Rakoczy, że zamęczą jego wojsko lotne pułki polskiej jazdy, więc musi na rozgrywkę pójść krwawą, przeto nazajutrz, 13 listopada walną wydał bitwę.
Atak huzarów odpierał pan Rogawski raz po raz i ścigał, lecz natrafił na czworoboki piechurów, którzy z muszkietów prażyli srodze. Zdumiał się hetman lisowczyków, owych drabantów ujrzawszy, bo oprócz hajduków pojmał janczarów tureckich i pojął, że sułtan księciu siedmiogrodzkiemu — chrześcijaninowi, w pomoc przeciwko chrześcijanom posłał posiłki, które pod godłem półksiężyca walczyły.
Zatroskał się hetman Rogawski, a nie dlatego, żeby strach go za serce schwycił, ino — przypomniał sobie przestrogi wielkiego hetmana koronnego, aby sułtana nie podrażniać i do czynów szalonych nie pobudzać.
Jednak — stało się! Tureckie wojsko spotkał i wiedział, że znieść je musi, bo wolał przecież to, niż z pola ustąpić.
Bitwa tymczasem rozgorzała szeroko. Już parę tysięcy Węgrów trupami uścielało błonie, już wiedział pan Rogawski, że trzystu ludzi ubyło w jego chorągwiach, więc postanowił jednym zamachem bitwę skończyć zwycięstwem.
Zagrał ponuro róg bitewny i targnęły powietrzem drażniące piszczałki setników.
Chorągwie lisowskie raptem, niby suche liście, które wiatr porywczy zmiata wielkim podmuchem, uchodzić jęły z pola bitwy.
Już, rozpuściwszy konie, biegną przez błonia, obóz swój porzucając, gonione strachem, jak myśleli Węgrzy, a w samej rzeczy — ucieczkę udając chytrym lisowczyków sposobem.
Krzyknął radośnie Rakoczy i wszystkie pułki huzarów w pościg wypuścił, jak sokoły. Nie wiedział tylko ten wojennik znamienity, że sokoły węgierskie gonią orły polskie.
Biegły w sztuce bojowej pan Rogawski, wojsko swoje opędziwszy, ręką machnął.
Ryknął głosem urwanym róg hetmańskiego trębacza, krótkim jazgotem odpowiedziały mu piszczałki, i, nim kto mógł zrozumieć, zawróciły uciekające chorągwie, podzieliły się na cztery hufce, otoczyły huzarów, jak snopy po klepisku rozmiotane, i młócić zaczęły, aż nikt nie pozostał, i tylko osierocone konie w popłochu pędziły na różne strony z rżeniem trwożnem.
Pochyleni w siodłach, bodąc ostrogami spienione boki bachmatów, mknęli lisowczyki ku pozostawionemu obozowi, gdzie już hajducy i janczarowie do rabunku przystąpili.
Rzeż i powódź krwawą ujrzała równina węgierska.
— Ratuj! — zawołał Rakoczy, w rozpaczy przypadając do Aghar-baszy, który przywiódł mu z rozkazu wielkiego wezyra konny hufiec janczarów kurdskich.
Ten ścisnął konia ostrogami, szablą krzywą błysnął i krzyknął:
— In cza Allah! Naprzód!
Lecz nie długo biegli, bo osadził ich w okamgnieniu sam pułkownik Rogawski.
Z pierwszą setnią czarnej chorągwi stał na uboczu i końca rozgrywki drapieżnie czekał. Zderzyły się szeregi. Zadzwoniły szable na stalowych koszulkach i misiurkach janczarskich, a rośli, dzicy kurdowie jęli gęsto padać. Wreszcie, widząc, że otoczyło ich mrowie nieprzyjaciół, bo chorągiew pana Wolskiego właśnie nadbiegła, szable rzucali janczarowie i, wyjąc, o miłosierdzie skamłali.
Próżne błagania, bezsilne modły do Allaha!
Świszczę i dzwoni stał ostra, padają ludzie. Rzekłbyś koścy idą wśród trawy wybujałej i kładą, walą ją pokotem. Na przedzie szalał pan Walenty Rogawski, jeźdźców, ni to skiby lemieszem odwalając, aż dopadł wspaniałego Aghar-baszę i z nim koniem o koń się otarł.
Rąbali się długo, bo mocarny to był Turczyn i odwagi niepośledniej, lecz wyfrunęła mu szabla krzywa z dłoni znużonej; już głowę pod cios pochylił, lecz pan Rogawski, sztychem brzeszczot trzymając przed piersią baszy, krzyknął do nadbiegających towarzyszy:
— Wara, wara od tego! To mój jeniec!
Poprawiwszy się na kulbace, mówił po turecku do zdziwionego Aghar-baszy pan Rogawski, ciężko dysząc:
— Nie bój się, ani zabiję, ani do jasyru nie wezmę!
Tak też uczynił pułkownik, bo, nie czekając na relacje zjeżdżających się z pola rotmistrzów, indagować baszę zaczął, a gdy się wszystkiego dowiedział, rzekł do niego:
— Puszczamy cię wolno, chociażeś na życie nasze nastawał, a powiedz o tem sułtanowi i upomnij go, aby na Lechistan wojną nie szedł, jako że nie mamy nic do podziału, a zbrojne spotkanie ani wam, ani nam na zdrowie nie pójdzie!
Kazał towarzyszowi przybocznemu baszę do bezpiecznego miejsca doprowadzić, a dalej — puścić wolno.
Wtedy dopiero rotmistrzowie jęli wyliczać straty swoje, a było tego nad podziw mało: czterdziestu towarzyszy i ze stu ciurów.
Zato inne nieszczęście spadło na wojsko zwycięskie, bo oto poległ stary rotmistrz bojowy, człek mocno uczony, stateczny i układny, strażnik oboźny — pan Stanisław Krupka, rzecznik w sprawach wszelakich, a umiejący serca ludzi podbijać, niczem białogłowa najurodziwsza.
— Ale, ale... — zauważył nagle pułkownik mocno posmutniały. — Gdzież jest pan Wolski?
Istotnie — pana Aleksandra w gronie starszyzny nie było.
Towarzysz, posłany przez pułkownika, opowiedział, że chorągiew pana Wolskiego niemal cała się zebrała, lecz pana Aleksandra nie masz przy hufcu, a z nim razem gdzieś się zaprzepaściło kilku ludzi z jego oddziału.
— Szukać na pobojowisku i przy tej okazji trupy węgierskie i czeskie policzyć! — rozkazał pan Rogawski.
Długo trwały poszukiwania, bo już słońce znikało niemal za dalekiemi wzgórzami, gdy powrócił z pola pan Jarosz Kleczkowski i krzyknął:
— Siedem tysięcy trzysta czterdziestu i pięciu nieprzyjaciół porąbanych leży, ale śród nich niemasz pana Wolskiego!
— Zapędził się, widać, kędyś, czy co, u czorta? — mruknął pułkownik.
Odpowiedź przyszła w godzinę później, bo oto zdaleka jeszcze usłyszało rycerstwo gromkie okrzyki i śpiewki polskie, a wkrótce oddziałek mały, może trzydzieści liczący koni, nadjechał buńczucznie, prowadząc spory tłum jeńców.
Na czele jechał pan Aleksander Wolski, który, z konia zsiadłszy, do hetmańskiego namiotu śpieszył.
— Gdzieżeś się waść zawieruszył? — pytał pułkownik uradowany. — Troskę ciężką miałem w sercu o waści, bo to właśnie pana Krupkę ubito...
— Pan Krupka poległ! — zawołał pan Aleksander. — Taki zacny, uczony, miły każdemu kawaler!
— Mów-żeż o sobie, waść! — rzekł pan Rogawski.
— Ha! — krzyknął chełpliwie szlachcic, szablą trzaskając. — Goniłem Rakoczego, a gdybym miał innego konia, bo mój w bitwie zmachan i postrzelon był dwa razy, przywiódłbym go na postronku przed namiot pana hetmana! Ledwie-ledwie, rzekłbym, psim swędem wymknął mi się „Rakoczyk“ ów, zato całe jego otoczenie przyboczne wyłapaliśmy co do nogi, bo w rozsypkę poszło. Schwytaliśmy bratanka Rakoczego — Janosza, pułkownika; siostrzeńca Thurna — grafa Czernina a z nimi sześćdziesięciu pułkowników węgierskich i czeskich...
— A toż sławnie spisałeś się, waść! — zakrzyknął z wielkiej uciechy pan Rogawski i rzekł do towarzysza służbowego:
— Pobiegnij-no, wasze, po chorągwiach, żeby z posiłkiem się śpieszyli, bo za godzinę wsiadanego otrąbić każę. Na noc ruszamy, aby Gaborowi sposobności nie dać do sił zebrania zdala od stolicy!
Istotnie jeszcze daleko było do północy, a chorągwie jedna po drugiej już wyruszały ze sławnego pola bitwy pod Nagy Homona, gdzie pozostały tylko liczne kurhany, o zwycięstwie lisowczyków świadczące groźnie i ponuro, gdy wichry szaleć zaczynały i zawodzić przeciągle.
Daleko wysunięte przed hufcami biegły podjazdy, węsząc wszędy i alarm siejąc po całym kraju.
Przy hetmanie jechał nowy strażnik oboźny, świeżo w kole rotmistrzów obrany, pan Stanisław Strojnowski z ziemi krakowskiej, herbu Strzemię, jakgdyby urodzony dla tej godności w potrzebie takowej, bo, mimo dzielności niezwykłej, znał język i kraj węgierski, albowiem dobra jego leżały tuż — na pograniczu.
Nad ranem stanęli pod Michalczem, na rubieży hrabstwa Ungwarskiego, a zebrana tu szlachta siedmiogrodzka bez wystrzału bramy otworzyła. Nakazał tedy hetman krzywdy nikomu nie czynić. Dziesięciną mieszkańców obłożywszy oraz wszelki oręż zabrawszy, bo trochę piechoty w mieście widziano, poszedł dalej.
Rwał pan Rogawski naprzód, jak orkan, i, jak orkan — ruiny, trupy i zgliszcza po sobie zostawiał. Przez Bodrog i Toplę postępował ku Koszycom, które były niejako stolicą Węgier zbuntowanych.
Posłyszawszy o tem, zdjął czem prędzej oblężenie Wiednia Gabor, a i graf Thurn ku Morawom pośpieszył, lecz z jednego skrzydła szarpał ich jakowyś oddział lisowczyków, a ztyłu napierał wódz cesarski, Dampierre, i do dwóch tysięcy uchodzących wojsk pobił.
Przed Bożem Narodzeniem pułkownik Walenty Rogawski stanął obozem koło Libnecy, na prawym brzegu Dunaju, od tej strony, przed zbuntowanemi krajami, stolicy Ferdynanda broniąc.
Acz sprawiedliwie, po prawdzie, ino nieznośnie i oharnie chełpili się lisowczyki — od hetmana do ostatniego ciury, że koronę na skroni cesarza utrzymali, Wiedeń ocalili i całe państwo od rozkładu i zagłady salwowali, o czem w swem przemówieniu do nich elokwentnie ich przekonał nuncjusz papieski — Karol Karaffa, biskup Aversy, złotousty dostojnik kościoła katolickiego a dziejopisarz niepowszedni. To też butnie sobie z Niemcami poczynali lisowczyki, hołdów i uległości żądali i w byle jakim przypadku po pyskach się prali i nie inaczej jak „pludry“ na nich wołali, a tym tak szpetne przezwisko nie w smak było.