<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VIII.
Fortel pana Andrzeja Lisa.

Ciężką pracę miał pan Andrzej.
Kto inny, mniej rozważny lub bardziej gorący bezwątpienia prędko porzuciłby zamiar zdobycia przełęczy Gizy tem bardziej, że, zgodnie z rozkazem, miał polecenie tylko udawać forsowanie tej niedostępnej miejscowości.
Jednak młody rotmistrz niedarmo przeszedł twardą szkołę hetmana Lisowskiego, więc już wtedy, kiedy słuchał, co mówił doń pułkownik Rogawski, na Spisz ponownie posyłając, pomyślał:
— Jeżeli można skutecznie udawać forsowanie, czemu nie spróbować zdobyć Gizę, jak się widzi?
Nie zdradził się przed nikim z tą myślą, ale gdy stanął przed wąwozem, gdzie lisowczyki raz już ponieśli klęskę, czuł wyraźnie, że tylko o zdobyciu Gizy myśli i sprawę całą w dzień i nocy waży na wsze strony.
Wąwóz pozostawał zamknięty przez węgierskich hajduków i bronił się zażarcie.
Próbował pan Andrzej prześlizgnąć się niewidzialnie, aby móc ludzi rzucić na pierwszą zasiekę i zdobyć ją, lecz ostrożny Rakoczy wszędzie kły pokazywał, ziejąc ogniem z rusznic piechoty.
Wreszcie po kilku dniach bezskutecznych zgoła potyczek i straciwszy kilkunastu ludzi, rotmistrz usiadł na kamieniu i skinął na Michałka Drzazgę:
— No i cóż powiesz, chłopcze? — spytał pan Andrzej.
— Pfy! — prychnął pachoł.
— Czy pfy, czy nie pfy, a taki źle jest, Michałko!
Chłop bary wybujałe podniósł wysoko i mruknął:
— Hm... hm...
Rotmistrz spojrzał na niego bystro i szepnął, kiwając głową:
— Toż to właśnie! Jeśli nie można w łeb walnąć, to dobra i pod żebro zmacać! Tak też i ml się widzi, Michałko! Odwagą nie lza, a konceptem lza! No, to już ja im taki koncept spreparowałem, że się udławią! To i owo dawno chodziło mi po głowie... ale dziś, po nocy, to już wszystko profundissime sobie ułożyłem, niby do torby, co to przy łęku kulbaki wisi! Ani za dużo, ani za mało, ino tyle, co trza! Miarkujesz?
Pachołek oczy w twarz rotmistrza wbił i syknął przenikliwie:
— Pff — fy!
— Aha! W głowie masz nie siano, chłopcze! — ucieszył się pan Andrzej. — Skocz-no rychło po setników, niech biegiem przybywają do mnie. Powiedz, że na naradę wołam!
Michałko Drzazga pobiegł, przewalając się na krzywych nogach i rozrzucając drobne kamienie i piarg. Rzekłbyś, ciężka szkapa flamandzka bieży, takiego tupetu i kurzawy narobił barczysty ciura rotmistrzowy.
Po chwili dokoła siedzącego na kamieniu pana Andrzeja wprost na ziemi ulokowali się setnicy, a więc panowie: Biernacki, Chomiczewski, Kruszewski, Piotrowski, Pomian-Skarżyński, brakowało tylko bitnego Walewskiego, ale ten ze swoimi ludźmi z tuków i rusznic gwarzył w wąwozie z piechurami Rakoczego, bowiem tego bitewnego rozhoworu rotmistrz ani na chwilę przerywać nie pozwalał.
— Waszmościowie! — zaczął pan Andrzej. — Wyrozumiałem, że przez ten wąwóz szarak nie przechynie, przeto i my nie przejdziemy nijak...
Setnicy podnieśli głowy i wpatrywali się w ogorzałe, spokojne oblicze komendanta. On zaś ciągnął dalej, opadającą mu na czoło czuprynę odgarniając:
— Nijak, powiadam! Tedy rzekłem do siebie tak: zdobędziemy Gizę...
Setnicy aż usta rozwarli ze zdumienia, a rotmistrz zakończył jednem słowem:
— ...fortelem!...
To rzekłszy wstał i, uczyniwszy kilka kroków w kole siedzących przed nim setników, odezwał się głosem wesołym:
— Posłuchajcie, waszmościowie, i rzecz całą wyrozumiejcie, a w tajemnicy trzymajcie, w tajemnicy, bo na niej sukces sprawy naszej zawiśnie!
Obejrzał się i, zniżając głos niemal do szeptu, mówił długo, objaśniał, na piasku końcem szabli drapał jakieś kreski, kółka, strzałki, aż setnicy pokrzykiwać zaczęli:
— Jakby kto łopatą do głowy włożył! Niech to kule biją! Fortel nad fortele! Jak mi Bóg miły!
Śmiali się głośno, jakgdyby czuli już zwycięstwo, ha! jakgdyby już je odnieśli i na polu chwały wybuchnęli śmiechem pełnym triumfu groźnego, pogardy dla wroga pokonanego i dla śmierci — bezsilnej wobec odwagi rycerskiej.
Przysłuchujący się naradom, nie odstępujący na krok osoby rotmistrza, Michałko Drzazga też się śmiał, nie wydając żadnego dźwięku, ino dygocąc na całem ciele, lecz gdy się naśmiał dosyta, nie wytrzymał i mruknął tak nieopatrznie głośno, że aż wszyscy drgnęli:
— Hm! hm!
— Nic to! — uspokoił junaków pan Andrzej. — To mój pachoł z zadowolenia chrząknął.
— Ależ grdykę ma ów człek! — zawołał pan Pomian-Skarżyński. — Myślałem, że z garłacza ktoś wpobliżu wypalił... Znałem ja w Gdańsku, waszmościowie, pewnego kupca bursztynów, który to...
— Do setni, waszmościowie! — przerwał mu spokojny, rozkazujący głos rotmistrza. — Jak się ściemni — wychodzić!... Znaki dawać krótkie i zaraz ognie przygasić... Waść, panie setniku Skarżyński, pana Walewskiego po zachodzie słońca zastąpisz w wąwozie i trzymać się w nim będziesz, aż pismo ode mnie dostaniesz. Przez dni kilka gorąco ci będzie, ino trzymaj się, trzymaj się na miły Bóg, bo od ciebie siła zależeć będzie!
Pan Pomian-Skarżyński szablą trzasnął i rzekł:
— Moi Wielkopolanie sprawy nie pokpią! Ja — też!
Bene! — zawołał pan Andrzej. — Do setni, waszmościowie, a sporządźcie się do pochodu cicho, aby nikt nic nie zmiarkował... Czołem!
— Czołem! Czołem! — powtórzyli setnicy i odeszli, mocno weseli, buńczuczni, a bardzo tajemniczy.
Tejże nocy pan Skarżyński narobił straszliwego hałasu w wąwozie pod Gizą. Ludzie jego, korzystając z ciemnej nocy, kryjąc się za kamieniami i urwiskiem potoku, parli jak wściekli na szaniec, broniony przez hajduków, prażyli z rusznic, prochu nie szczędząc, wyli i hałłakowali tak, że sam Rakoczy i nowo przybyły dla obrony Gizy pułk piechoty pod grafem Jerzym Seczenim nadbiegli z pomocą.
Zgiełk osłabł dopiero o świcie, lecz ludzie pana Skarżyńskiego zdążyli przez noc tak blisko podejść do szańca, że żaden hajduk nie mógł już głowy ponad wał wytknąć. Natychmiast leciała chmara strzał i buchały rusznice, zmiatając śmiałka.
Spróbował był Rakoczy rzucić piechurów do ataku, lecz zęby sobie połamał i rychło zrozumiał, że można Polakom zastąpić drogę w wąskiej i niedogodnej szczelinie górskiej, lecz przebić się przez nich, skoro już do niej weszli, niktby nie potrafił.
Leżeli więc Polacy i Węgrzy naprzeciwko siebie w ukryciu i coraz rzadziej rozlegały się salwy, bo już nikt na strzał wystawiać się nie ważył.
Zaczął Rakoczy obmyślać otoczenie Polaków, obszedłszy ich górami, i naradzał się o tem z Seczenim, bo ten w swoim pułku miał samych górali, nawykłych do chodzenia po spadzistych, przepaścistych zboczach górskich, po śnieżnych wierchach i obsypujących się polach piargowych.
Przy tych naradach odnalazł go goniec Bethlen Gabora. Książę siedmiogrodzki pisał, że lisowczyki przebrnęli Karpaty i dążą w stronę Nagy-Homony, zagrażając prawemu skrzydłu oblegających Wiedeń wojsk. Rozkazywał Gabor Rakoczemu, aby roty co najlepsze wziął i śpieszył ku Nagy-Homony na spotkanie szybko postępujących naprzód Polaków.
Rakoczy pozostawił w wąwozie tylko pułk Jerzego Seczeniego, a sam, nie zwlekając, przełęcz opuścił i ku brzegom Laborzy na obronę Homony z wojskiem śpieszył.
W wąwozie pozostał dumny, możny graf Seczeny. W duchu rad był, że wodzem został; postanowił więc plan Rakoczego wykonać i polskich rycerzy w dwa ognie wziąć.
Nikt w obozie węgierskim nie spostrzegał jednak dziwnych rzeczy, które działy się na wysoko położonych halach.
Po nocach to tu, to tam zapalały się ognie, migały, jakgdyby ktoś je przysłaniał i — gasły bez śladu.
Natomiast w obozie lisowczyków, zaczajonych w wąwozie, patrząc na te ognie migające, uśmiechał się do siebie pan Pomian-Skarżyński i mruczał pod wąsem:
— Hej! Daleko zaszli, bo już chyba na tyły Rakoczemu rychło wsiądą?
Wtedy rozkazywał fałszywą trwogę wszczynać, strzelaninę, rzucanie kamieni, nieprzyjaciela uwagę na siebie zwracając.
Gdy wszystko to działo się w wąwozie, rotmistrz Andrzej Lis sunął górami naprzód. Podzielił pan Andrzej swoje setnie, rzuciwszy jedne na prawo od wąwozu, drugie — na lewo.
Sam szedł od lewego boku węgierskich zasiek, z przeciwległej zaś strony sunęły, jak zgraje wilków, setnie panów Biernackiego, Kruszewskiego i Chomiczewskiego, w których fantazję wierzył, bo poznał junaków odważnych i przebiegłych niezmiernie.
Rotmistrz prowadził ze sobą resztę wojska, mając przy boku setnika Piotrowskiego, jako namiestnika swego na wypadek przygody; był ów pan Piotrowski człekiem mrukliwym, niby śpiącym, ale tylko napozór. Albowiem czujny to był zagończyk z Białej Rusi, nigdy nic dla fantazji jeno junackiej nie czyniący. Widząc nieraz, że ktoś z towarzystwa dla przechwałki, poklasku coś nierozważnego spłatał, głową trząsł pan Piotrowski i mrukliwie zrzędził:
— At! Kiep z waści i tyle! Wojna — nie teatrum, ino kocioł, w którym my — rycerze zwycięstwo warzymy. Odwaga bez rozumu może zdradą być przed ojczyzną! Ja waści tak wprost to mówię! At!...
Wszedłszy na wysokie hale, pan Andrzej sunął przykryty wierchami gór, skradał się do stad, zagarniał pastuchów, lufą pistoletu lub brzękiem kiesy z dukatami zmuszał ich, aby prowadzili dalej, bo ścieżki, przejścia dogodne znali. A tak ujął spiskich pasterzy sprawiedliwością i słowami łagodnemi, że służyli mu wiernie i na Węgrów coraz częściej skarżyć się zaczynali, a ten i ów kłami już na nich szczękał i przekleństwa za ucisk miotał.
Młodzi setnicy, idący innym szlakiem, pomni na rozkaz rotmistrza, też dobrze sobie radzili. Inne tam były fortele, ale równie skuteczne i serca spiskiej ludności do Polaków przywiązujące.
Pan Biernacki woził ze sobą w długiej torbie skórzanej skrzypeczki, które od jakiegoś grajka włoskiego z kapeli nuncjusza papieskiego niegdyś kupił, a gdy na postoju, po sutej polewce z mięsiwa baraniego, siadał na kamieniu, otoczony pastuchami i, pociągając z manierki gorzałkę, grać zaczynał pięknie, radowały się serca ludzkie. Chwilami wygrywał smętne piosenki, a wtedy cisza i rzewność napływały do surowych dusz rycerstwa i dzikich pastuchów halnych, lecz, że wesoły był od przyrodzenia imć pan setnik Biernacki, skoczne tony ze skrzypeczek zaczynał wkrótce wydobywać, a podśpiewywać i przytupywać tak ochoczo, że koło ognisk chobotały wnet i miotały się postaci ludzkie, porwane wirem tańca...
Polubili pastuchy uciesznego setnika i szli za nim, pędząc za setniami swoje kierdele[1] i mrucząc:
— Węgierskie te owce i barany — wraże, niechże je pojedzą dobrzy ludzie...
Ten i ów z pastuchów już szablę dostał albo rusznicę i przy wojsku, jako ciura zwykły, chadzał.
Przy tonach setnikowych skrzypiec śpiewał dźwięcznym, potężnym jak dzwon głosem pan Kruszewski, junak młody, czarniawy i rozrosły, a że znał mowę węgierską i słowacką, więc szybko przejął śpiewki pastuchów, po swojemu je zmienił tak pięknie, że aż łzy wyciskał, albo porywał wesołością, co w nim, jak w saganie wrąca piana, burzyła się i kipiała.
Pan Chomiczewski zaś, gdy przyjaciele nagrali się i naśpiewali, patrząc na czerwone języki watry,[2] opowieści snuł, raz smutne, to znów tak ucieszne, że pastuchy i towarzysze za boki się łapali i tarzali z rykiem po trawie. Uczony bowiem był to młodzian, a na rzecznika się kierując, umiał kota ogonem obrócić, słuchacza zwieść, otumanić, ogłupić, aż go zostawiał na bezdrożu z gębą rozdziawioną, na której napisane było wyraźnie:
— A to chwacki wesołek! Ależ wywiódł mnie w pole... durnia!
Cała ludność Spiszu polubiła młodych setników, to też gdy rotmistrz z dalekich wierchów ogniami nakazywał postój, odwiedzali towarzysze wsie spiskie, grali, śpiewali, wybijali hołubce, pili śliwowicę ognistą i wino, które, jak powiadał pan Chomiczewski, „myszką należycie i zacnie trącało“, płacili za wszystko hojnie, a na zabawach i na weselach chłopskich częstowani i podejmowani gościnnie używali, jak mogli i umieli.
Młode parobczaki do ich szeregów się rwały ochoczo; zachwycone skrzypeczkami dziarskiego setnika, imć pana Biernackiego oraz pięknym głosem czarniawego pana Kruszewskiego dziewuchy oczęta na nich zachwycone wybałuszały, a po nocach wzdychały i popłakiwały, nie rozumiejąc, skąd te łzy się biorą i z jakiej przyczyny.
Za panem Chomiczewskim, to poważnym, to krotochwilnym, przepadali starsi górale, radzili się z nim, o swoje sprawy pytając. Narady te kończyły się zawsze śmiechem wesołym, nowemi konwiami śliwowicy, pszennym chlebem, przekładanym plastrami słoniny, palącą papryką na czerwono hojnie zabarwionej, a smakowitej, jak żadna inna.
Widząc gorzałkę i jadło, sunęli do towarzystwa panowie Kruszewski i Biernacki, bo lubili obaj kompanię wesołą, gdy krążyły kubki lub drewniane konewki, w których bulkotały łechtliwie złocista, wonna śliwowica, dereniówka lub wino wcale przednie, acz młode, jakie zazwyczaj pospólstwo pije.
Wtedy wymykał się imć pan Chomiczewski z grona gospodarzy i przyjaciół, w tłumie młodzi tonął i tu dopiero dokazywać zaczynał. Opowiadał wesołe dykteryjki, a bajeczki, a gadki, które sam na poczekaniu zmyślał, śmiesząc, bawiąc, lub lękiem przeszywając prostacze, zabobonne serca, ale czarnemi oczkami świdrował co najkraśniejsze dziewki i do ucha im słówka gładkie, przyczepne, słodkie szeptał. Spiskie krasawice po nocach jeszcze czulej wzdychały potem i rzewniej popłakiwały, chociaż już wiedziały, dlaczego taka tęsknota zagnieździła się w ich sercach. Wiedziały, bo w tajemnicy nazywały ją — miłowaniem; wtedy wychodziły z chat i siadały w cieniu śliw, oczy zwróciwszy ku halom, gdzie migały czerwonemi plamkami dalekie przygasające ognie w obozie dziarskich, przylepnych lisowczyków...
Pewnej nocy na dalekich wierchach zapłonęła duża watra.
Rozkazał ją rozpalić rotmistrz.
Setnicy wiedzieli co to znaczy. W mroku w pośpiechu kulbaczono konie, oglądano broń, oddawano rozkazy wachmistrzom i dziesiętnikom.
Gdy zaś słońce wynurzać się zaczęło, setnie, poprzedzane przez przewodników, zdążać zaczęły ku wąwozowi przełęczy Gizy, kierując się tam, gdzie górskie spychy łagodnie, pochyło zbiegały na jego dno.
Jednocześnie trzy roty Seczeniego, wdrapawszy się po stromych ścianach wąwozu, weszły na hale i szybko zachodziły na tyły setni pana Pomian-Skarżyńskiego.
Zaszły bez wystrzału ze strony kryjówek polskich i, jak lawina, stoczyły się znowu do wąwozu.
Wśród skał i zwalonych drzew, zasiek, nie było żywej duszy...
Wściekli i zdumieni hajducy na szablach roznieśli ciała pięciu zabitych ciurów, leżących pod zwisającem za potokiem urwiskiem i pomknęli ku równinie, dokąd, jak mniemali, odeszli Polacy.
Wtedy to spadł na nich w konnym szyku setnik Pomian-Skarżyński, który minionej nocy otrzymał pismo rotmistrza, przyniesione mu do obozu przez pastucha.
Na równinie, siedząc na kulbakach, mając szable w garści, lisowczyki byli w swoim sosie.
Zabawili się więc ochoczo, a tak się wysilili, że po godzinie już na trawie leżało trzystu porąbanych hajduków, a rannych komendantów węgierskich pan Skarżyński dla porządku indagował, bo już przedtem od pana Andrzeja o wszystkiem dokładnie wiedział, a więc i o przejściu gór przez pułkownika Rogawskiego i o odwołaniu Rakoczego pod Homonę dla stawienia czoła hufcom polskim, do których przyłączył się był z niewielkim zastępem rycerstwa palatyn Pelfi, któremu Bethlen Gabor podstępem i zdradą zajął stolicę jego, Presburg.
Skończywszy z tem, pan Skarżyński kazał jeńców do taboru wziąć, pogrzebać trzydziestu zabitych ciurów i dwóch towarzyszy i ruszył, niby na paradę, ku wąwozowi.
Zdaleka dochodziły strzały, krzyki, odgłosy bitwy.
To setnie lisowskie, konie zostawiwszy, stoczyły się do wąwozu i niespodziewanie runęły na trzy rzędy zasiek, bronionych przez piechotę grafa Seczeniego.
Padło tam na ziemi Spiskiej kilku z towarzystwa chorągwianego, ciurów i pachołów osiemdziesięciu, lecz zato wybito do nogi pułk hajduków, zdobyto przełęcz Gizy i otworzono sobie drogę na równinę węgierską.
Stanął tu obozem pan Andrzej, ludziom i koniom dając wypoczynek dłuższy, a setnię pana Walewskiego wysyłając naprzód na podjazd i czaty.
Usypali lisowczycy swoim zwyczajem kopce, pod któremi legli wrogowie i swoi, postawili kamienie, wyrżnąwszy na nich napisy:
„Lisowczyki, w wierze świętej gorliwi, a sercem ojczyznę miłujący, życia swojego nie szczędząc, wrogów zwyciężyli i na pamiątkę o tem wieczystą kopiec usypali“.
Nad kopcem, gdzie snem ostatnim usnęli polegli towarzysze, krzyż wznieśli z napisem łacińskim:
Requiescant in pace viri milites Poloniae!
Po bitwie robił pan Andrzej przegląd całego tłumu jeńców. Wśród nich znajdowali się Janosz Bathory, Abraham Torok i Ferenz Thurso, lecz naczelnego ich wodza, grafa Jerzego Seczeniego nie znaleziono. Nie było go też wśród zabitych. Nikt nic o możnym panu madziarskim nie wiedział.
— Umknął! — pomyślał rotmistrz. — A szkoda, bo gdybym go dostał w ręce, mógłbym tak znacznego jeńca na każdego z naszych, jeśliby się do niewoli dostał, wymienić...
Gdy lisowczyki z uporządkowaniem pola bitwy i założeniem obozu skończyli, nadjechała setnia pana Pomian-Skarżyńskiego, witana hucznemi okrzykami całego wojska.
Wtedy wysłał pan Andrzej pacholika, aby konie i tabor, nad któremi przewodził Michał Drzazga, wychodziły na równinę, za Gizą leżącą odłogiem.
Dopiero nazajutrz po bitwie przed namiotem rotmistrza stanął Michałko, a za nim kilku zbrojnych ciurów otaczało pokaźną kupę hajduków, mocno powiązanych. Przy krzywonogim pachole kręcił się wylękły chłopak rękodajny, wysłany przez rotmistrza z rozkazem do Michałka.
— Skądże to prowadzicie owych jeńców? — spytał pan Andrzej, na Drzazgę patrząc ze zdumieniem.
Chłop podniósł ramiona i ryknął groźnie:
— Hm!... Hm!...
Pan Andrzej już usta otworzył, aby zakląć i złajać nie w porę milczącego Michałka, gdy pacholik spojrzał wylękłemi oczami na barczystego Drzazgę i szybko mówić zaczął:
— Bo to, proszę pana komendanta, kupa tego tałałajstwa z wąwozu się wymknęła i na bok poszła; ino dojrzał hajduków pan wachmistrz, na głowę pobił, a ich najgłówniejszego wodza, Seczeniego, w jasyr wziął. Ten to ci jest ów wąsal, na gębie czarny okrutnie i z blizną przez cały łeb.
— Dawaj mi go tu duchem, Michałko, oby ci Bóg nie szczędził łask swoich, bo mi teraz troska z serca spadła!
Wachmistrz Drzazga, przewalając się ciężko, niby toczący się po nierównym gruncie głaz, ramieniem roztrącił jeńców i ze środka tłumu wywlókł jednego, trzymając go, niby szczenię małe w powietrzu, zgarnąwszy łapą przeogromną kurtę na karku Madziara.
Postawił grafa przed rotmistrzem i prychnął pogardliwie:
— Pfy!...
— Jakżeż to było z tą kupą? — pytał rotmistrz Michałka. — Powiadaj, bracie!
— Pfy! — brzmiała odpowiedź.
— Pfy, bo pfy, to już wiem, ale jak do „pfy“ doszło? — nacierał pan Andrzej.
— Hm... — chrząknął pachoł, aż mu góry echem odkrzyknęły.
— No, na później tę opowieść odłożysz, będę teraz z grafem gadał... — rzucił rotmistrz i na pana Kruszewskiego skinął, aby w rozmowie z Węgrem dopomagał, bo biegle po madziarsku mógł rozprawiać setnik czarniawy.
Dopiero od ciurów obozowych dowiedziało się wojsko, jak to z pojmaniem Seczeniego było.
Pan Andrzej zostawił był na halach wszystkie konie i tabor cały, poleciwszy wachmistrzowi Drzazdze czuwanie nad niemi. Michałko jednak był tak pewny zwycięstwa, że nie wiele sobie z rozkazu komendanta robił. Patrząc za skradającemi się ku wąwozowi setniami, myślał:
— Pfy! Pobiją tamtych z kretesem, noga nie ujdzie, a potem każe mi rotmistrz bachmaty i juczne szkapy taborowe prowadzić... Pfy! Pfy!
Usiadł więc spokojnie na skale, a że nie umiał bez roboty pozostawać, oglądał siodło rotmistrzowe.
Wypadło sprzączki umocować, a i popręgi pruć się zaczęły, więc szydło wyjął, igłę i dratwę mocną, dobrze nawoskowaną, poczem szył, jakgdyby w komorze był we dworze Lisów, w Łęczycy.
Pracował, przysłuchując się strzelaniu i wrzaskom, dochodzącym od wąwozu, gdzie już kipiała krwawa robota.
Nagle oddech wstrzymał i ostrożnie głowę podniósł.
Usłyszał wyraźnie ostrożne stąpanie konia. Szczęknęła podkowa, dotknąwszy kamienia.
Dźwięk ten doleciał od krawędzi wąwozu.
— Hm!... — pomyślał zdumiony — przecz naszych bachmatów tam nie masz? Któżby to tędy jechał i poco? Hm... hm...
Ześlizgnął się z kamienia i ukrył się za nim. Obejrzał się. Konie lisowczyków i tabor pozostawał niewidzialny za ostrym grzbietem pierwszych szczytów, za któremi znaleziono polanę, dobrą dla paszy i postoju.
Wytknął głowę ponad kamieniem, patrzył i węszył.
Od zachodu, ostrożnie stąpając i co chwila przypadając za krzakami i zwałami skał, szedł hajduk, prowadząc za sobą konia. Wachmistrz dojrzał, że rumak miał obwiązane kopyta i tylko z jednego spadła szmata, a podkowa raz po raz trącała o kamienie, szczękając donośnie, jak to zwykle w górach.
— Pfy! — syknął Drzazga. — Niewielkie wojsko! Idź sobie, brachu, dalej, idź! Obaczymy, dokąd zajdziesz, hm... hm...
Tymczasem hajduk dotarł do krawędzi wąwozu i tu się zatrzymał, wparłszy konia w haszcze kosodrzewiny.
Michałko gwiznął cicho, naśladując głos zimorodka.
Jeden z ciurów natychmiast wytknął głowę z poza grzędy zwalonych kamieni.
Drzazga ręką uczynił jakiś znak, a chłop natychmiast na brzuchu się położył, jak wąż, podpełznął do wachmistrza.
— Niech tam dwa dziesiątki z szablami i bandoletami ukryją się w pogotowiu, ino ani pary z gęby... czuj duch! — cicho zaryczał Michałko i ciurze pod oczy pięść, do ciężkiego młota kowalskiego podobną, podsunął, syknąwszy:
— Pfy!
Znowu siedział wachmistrz, patrzył, słuchał i węszył.
Coraz goręcej, widać, było w wąwozie, bo strzelanina, krzyki, łoskot i hałłakowanie nie milkły ani na chwilę...
— Piorą tam nasi aż... pfy! — mruczał do siebie Michałko.
W tej chwili rozległ się cichy okrzyk, inny — głośniejszy odpowiedział mu. Na urwisty skraj wąwozu wdrapał się mąż o ciemnej twarzy, postawy tak wspaniałej, że wachmistrz odrazu zmiarkował, że jest to ktoś ze starszyzny znacznej. Za nim wygramoliło się pięciu, dziesięciu, a może i więcej hajduków. Wspaniały, czarny, wąsaty pan wskoczył na siodło i, krzyknąwszy coś do swoich ludzi, wspiął konia ostrogami.
Przeciął pierwszą halę, zmusił konia do przebycia ostrych osypów skalnych i wyjechał na drugą łąkę, gdzie zaczajony za kamieniem leżał Michałko.
Węgier rozpuścił konia, zbliżając się szybko do wachmistrza, który oka z niego nie spuszczał.
Koń, wyciągnąwszy gibkie ciało, za chwilę miał minąć kryjówkę Drzazgi.
— Pfy! — syknął Michałko. — Umykasz? Zaś-ta, nie ujdziesz, hm!
Barczysta, pałąkowata, krzywonoga postać wyrosła nagle nad dużym głazem.
Uciekający drgnął, i dobywszy z olster pistoletu, po dwakroć strzelił. Michałko usłyszał poświst kul i trzask kamienia, o które się spłaszczyły, chybiając stojącego za nim człowieka.
— Hm! hm! — ryknął Drzazga.
Z poza grzbietu gór wybiegli zbrojni ciurowie i pognali ku hajdukom, hałłakując straszliwie, wymachując szablami i obuchami.
— Pfy! — prychnął uspokojony wachmistrz, widząc, że wszystko idzie, jak się należy.
Mógł teraz pofolgować własnej ochocie bitewnej.
Pochylił się, objął kamień obydwoma ramionami, szarpnął i wyprostował się, zwaliwszy na pierś szeroką cały ciężar głazu. Odrzucił się wtył, sprężył ciało mocarne i nagle runął naprzód, prostując ramiona i nisko opuszczając głowę.
Ciężki głaz wyleciał w powietrze, z głuchym łoskotem spadł na ziemię, odbił się, raz jeszcze wyleciał w górę i całym rozpędem uderzył konia w bok, obalając go, łamiąc mu żebra i przywalając jeźdźca.
Michałko Drzazga, przesadzając kamienie i krzaki, pędził ku leżącemu, w mig obezwładnił go, przytłoczył kolanem i związał ręce zerwaną z konia uzdą.
Hajducy tymczasem, straciwszy połowę towarzyszy, ręce podnosili i skamłali o zmiłowanie.
— W łyki brać, hm! — ryczał wachmistrz.
Wkrótce wiedział już od pastuchów, którzy do taboru przystali, że ujął samego grafa Seczeniego, możnego a okrutnego pana węgierskiego.
Ciurowie wiązali jeńców, a inni, nadbiegający od taboru, oglądali kamień, wyrzucony przez wachmistrza.
Trzech tęgich chłopów unieść go nie mogło, chociaż mozolili się nad nim długo.
To też jeszcze bardziej bali się teraz milczącego wachmistrza i obchodzili go o całą staję na wszelki wypadek, bo nigdy nikt nie wiedział, w jakim humorze przebywał pachoł rotmistrzowy.
Na odgłos bitwy ściągnęli ze wszystkich stron pastuchy i chłopi, a pan Andrzej pozwolił im zabrać cały tabor Seczeniego, no, i jeśli Boga się nie boją, zabitych obedrzeć.
Wieczorem chłopi przynieśli baryłki śliwowicy, wina, całe połcie wędzonego mięsiwa i słoniny. Przybyli żydzi-grajkowie, tupotały nogi w tanecznych skokach i podrygach; pięknie śpiewały skrzypeczki imć pana Biernackiego, dźwięcznie i zuchowato śpiewał czarniawy setnik Kruszewski z Kruszewa, co w ziemi siedleckiej leżało; wybuchały co chwila śmiechy, gdy pan Chomiczewski usta krotochwilne otwierał i żarcikami sypał na prawo i na lewo, a oczkami czarnemi łypał ku krasawicom spiskim, zarumienionym, szczęśliwym i roześmianym.
Bawił się też i rotmistrz zwycięski, lecz ujrzawszy, jak chytry pan Chomiczewski oczy przewraca w tańcu i do piersi szerokiej przytula strojną i rozanieloną dziewuchę, zatroskał się i w smutek wielki wpadł.
— Gdzieś ty, nieboże najmilejsza, Baśko moja umiłowana? Czy aby myślisz o mnie? czy tęsknisz? czy wiernie mnie w pamięci swojej masz?
Odszedł i usiadł na uboczu z oczami, tęsknoty i miłości pełnemi.
Spostrzegł to rozbawiony imć pan Biernacki i rzekł do towarzyszy mrukliwie:
— Hej! Rotmistrz zabawę psowa! W tęsknicę popadł.
— Pewno do panny Barbary Wolskiej myślą odbiegł — zauważył pan Piotrowski. — Bo też jest do kogo wzdychać! Okrutnie urodziwa białogłowa, aż oczy rwie!
— Ej, nic po tem dla rycerza! — wołał podchmielony pan Biernacki. — Tęsknić do dziewuchy — furda! Nie jedna, to druga, aby wesoła i przylepna. Czy źle mówię, Chomiku?!
— Masz rację, Biernat, ale opój... też! — odpalił pan Chomiczewski, mrużąc filuternie oczy czarne i gładząc zjeżoną, bujną czuprynę.
— To ja — opój? — pytał pan Biernacki i wąsy nastroszył. — Mów!
— Nie! — zaśmiał się przyjaciel. — Ty tylko masz rację...
— Nie rozumiem, gadaj wyraźnie! — wrzasnął setnik i jelca szabli dotykać począł.
Usłyszał te swary rotmistrz, strząsnął z duszy smutek i krzyknął:
Pax vobiscum, waszmościowie! Co się stało? O co spór i zwada?
Do pana Andrzeja zbliżył się Kruszewski i z uśmiechem na czarniawej twarzy rzekł:
— Nic to, panie rotmistrzu! Pogodzą się rychło, bo, jak wykoncypowałem sobie, to „wydra wydrze nic nie wydrze“...
Pan Andrzej zaśmiał się głośno i, trochę chwiejąc się na nogach, ruszył do namiotu, mrucząc:
— Wydra wydrze nic nie wydrze.... a to mu się udała gadka! Wydra... wydrze... cha! cha! cha.





  1. Stada.
  2. Ogniska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.