<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IX.
Sumienie rycerskie.

Osłaniające Wiedeń pułki pana Walentego Rogawskiego po zwycięstwie pod Nagy Homoną, jednym zamachem zagarnęły ośrodek cesarstwa.
Mógł to z łatwością uczynić hetman wojska lisowskiego, bo na odgłos sławnej bitwy ciągnęły do niego z Rzeczypospolitej liczne i drobne oddziały ludzi wojennych, zuchwałych, żądnych bitew i zdobyczy, a obok sunęły kupy swawolnego, drapieżnego ludu, łakomego na rabunek i mord, bo dużo duchów niespokojnych, bezdomnych a bitnych po wojnach szwedzkiej, moskiewskiej i po rokoszu Zebrzydowskiego włóczyło się po ziemi polskiej.
To też pan Rogawski tymi ludźmi chorągwie swoje dopełnił i rzucał je po całej ojcowiźnie cesarza Ferdynanda, niepokornych pod berło jego naginając.
Obozem stał pułkownik tuż pod stolicą na lewym brzegu Dunaju, a zagony zapuszczał daleko na północ, do morawskiej i czeskiej ziemi, aż do Znaima i Budwejsu, gdzie po nim wodzowie cesarscy roty swoje osadzali i ręką twardą rządzili.
W ziemi węgierskiej, znosząc wojska, wysłane przez Gabora, Rakoczego i Thurna, rzucał pan Rogawski chorągwie swoje aż pod Bodrok, Toplę, Koszyce, Myszle, Szembotoly i Esztergom.
Ośmieleni tem, podnosili broń przeciwko księciu siedmiogrodzkiemu możni panowie węgierscy w Budzie i Peszcie i, zdawało się, że zbliża się koniec wszczętego przez Bethlena Gabora i jego stronników rokoszu, chytrze wspieranego przez sułtana.
Chełpił się pan Rogawski, że cesarzowi chrześcijańskiemu pod nogi ciśnie zbuntowane Węgry, Czechy i Morawy, a wtedy przed tronem jego stanie i rzecze doń:
Ecce sunt milites Poloniae — defensores fidei et regnorum!
To też nie śpieszył się pułkownik do Wiednia, aczkolwiek Dempierre i Boucquoi, wodzowie wojsk cesarskich, w imieniu swego władcy, polskiego wojownika usilnie do stolicy zapraszali.
Zato pan Lipski, delegat królewski, a z nim inni panowie, pod buławą pana Rogawskiego służący, ochotnie do stolicy cesarskiej zjeżdżali, ucztując hucznie, wszędzie z radością i zachwytem podejmowani.
Wśród takich był też pan Aleksander Wolski. Częstym widziano go gościem u panów wiedeńskich tem bardziej, że spotkał tam znajomka, który niegdyś w Warszawie w orszaku arcyksiężniczki Anny Habsburskiej, pierwszej małżonki króla Zygmunta, wysoki urząd sprawował.
W pałacyku jego często przebywał butny szlachcic, aż, ustąpiwszy namowom przyjaciół, gońca wysłał do Sandomierza z pismem szczegółowem do małżonki, bo i sam tęsknił do słodkiej i rozważnej niewiasty, jaką była pani Krystyna Wolska, nieraz pana Aleksandra w jego ohurstwie i pysze mitygująca.
Objaśniał w swym liście pan Aleksander, że wojsko długo na cesarskiej stronie pozostanie, bo aż do zupełnego wyniszczenia rokoszu i całego kraju uspokojenia, co zaprzysiągł sobie pułkownik Rogawski, a uradowani panowie dworu habsburskiego nad prolongowaniem terminu zaciągu deliberowali w obozie hetmana lisowczyków.
Donosił pan Aleksander, iż w Wiedniu życie nad wyraz wesoło, wygodnie i mile spędzać mogą, bo zaskarbił sobie serca kilku rodów magnackich, a więc na przyjaciołach mu nie zbywa; dla żartu widać, w postscriptum wspomniał o tem, że pułkownik Rogawski lada dzień spodziewa się powrotu pewnego sławnego rotmistrza, którego to dla symulowania bitwy o Gizę w wąwozach Beskidów ostawił w niepłonnej nadziei, że taki nie zginie, gdyż jest to Lis, Andrzejem się przezywający.
W liście swoim nakazywał pan Wolski małżonce, aby, nie zwlekając zbytnio, wraz z Basią do stolicy przybywała, i polecał staremu przyjacielowi, panu Michałowi Kociubowskiemu, aby pachołów dobrą garść uzbroił i do obrony rodziny przystawił.
Jako też, powolna zawsze żądaniom małżonka, w dwie niedziele później do Wiednia przybyła dostojna pani Wolska, a z nią urodziwa córka Barbara, służebnic kilka i pachołów okrutnie zbrojnych trzydziestu i pięciu, których pan Aleksander natychmiast do szeregów swoich odprawił, aby bractwo bez roboty i dozoru po mieście nie baraszkowało.
Od przyjazdu rodziny pan Wolski już nie opuszczał stolicy, komendę nad hufcem oddawszy namiestnikowi dzielnemu, acz mocno już posiwiałemu, panu Klemensowi Działyńskiemu, sławnemu za Batorego rotmistrzowi husarzy księcia Koryckiego.
Razem z delegatem królewskim, panem Lipskim, brali udział w zabawach i balach dworskich, wystawnych i hucznych, chociaż sam cesarz rzadko się na nich ukazywał, albowiem chorzał srodze.
Urodziwa jedynaczka pana Aleksandra, złotowłosa i niebieskooka, postawna, dobrze ułożona, panna Barbara, królowała na balach, przyjmując hołdy, kwiaty i piękne upominki, któremi zasypywali ją gładcy kawalerowie dworscy.
Szczególnie zaś wpadła w oko piękna szlachcianka polska przemożnemu magnatowi z Budy, grafowi Janoszowi Seczeniemu, należącemu do tej gałęzi Seczenich, co wiernie stała przy boku Habsburgów i zato do najwyższych przy dworze zaszczytów doszła.
Chociaż młody, bo zaledwie dwadzieścia pięć wiosen liczący, graf Janosz już piastował godność wielkiego koniuszego i był ulubieńcem monarchy.
Nie minęło tygodnia, gdy magnat ten o rękę panny Barbary pana Wolskiego prosił, a szlachcic, zaskoczony oświadczynami, sprawę całą w ręce niewiast oddał, bo wiedział, że dumny Janosz Seczeni, jak niepyszny odjedzie, czarnej polewki lub arbuza dostawszy.
Tak się też i stało, bo panna Basia, wybuchając szlochem głośnym, oświadczyła bez ogródek, że albo poślubi pana rotmistrza Lisa, Jędrusia umiłowanego, albo do nurtu Dunaju skoczy na zagładę życia i duszy swej.
Odmowę dostał graf Janosz i, w dumie swej obrażony, tegoż dnia stolicę opuścił bez pożegnania.
Życie państwa Wolskich we Wiedniu płynęło dawnym trybem, — bawiono się, spraszano gości, częstowano, wyjeżdżano na łowy, pięknie przybranemi łodziami odbywano wycieczki po Dunaju, słuchano rzewnych lub dzikich śpiewów cygańskich, przyglądano się ognistym tańcom w sztucznie urządzonym taborze koczowniczym.
Panna Basia, ulegając woli ojca, brała udział w zabawach i łowach, lecz coraz częściej miała liczko smutne, przybladłe, a w niebieskich oczach łzy.
Nie dziw! Pan Andrzej Lis zawieruszył się gdzieś w uroczyszczach i rozłogach Beskidów i słuchów o nim nie było. Wiedziała, że pułkownik Rogawski w niepokoju o życie przyjaciela przebywa i troska się bardzo, wyglądając go.
Tymczasem pan Andrzej, z setniami swemi wypocząwszy należycie, wyszedł w dolinę Arwy, nigdzie oporu nie spotykając, wynurzył się nad Waagiem i przez Also-Kubin, Turok, Trenczyn i Tyrnawę, mając tylko drobne utarczki, sunął ku Małym Karpatom, aby wychynąć nagle nad Dunajem.
Doszedłszy do gór, dostał języka, że hrabia Thurn, wymknąwszy się z Presburga, przepłynął na łodziach rzekę i od prawego skrzydła zamierzał na obóz polski pod Wiedniem uderzyć niespodziewanie.
Szybko i sprawnie zawinął się młody rotmistrz. Przekroczył Małe Karpaty, ominął Presburg, idąc lasami, i obyczajem lisowskim wpław przeprowadził wojsko przez Dunaj, do boków końskich puste beczki od wina przywiązawszy.
Setnie ominęły jezioro Neusiedler i skradały się tuż za wojskiem Thurna, aż do Odenburga.
Pan Andrzej śmiał się w duchu, myśląc, jak on pozwoli Węgrom dojść do obozu pułkownika Rogawskiego, na jego oczach ztyłu wpadnie na Thurna i na głowę pobije przebiegłego grafa.
Jednak czujny pan Walenty Rogawski sam zwęszył niebezpieczeństwo i posłał chorągiew rotmistrza Jarosza Kleczkowskiego w podjazd ku Odenburgowi.
Tu na błotnistej równinie pan Jarosz ujrzał stojących w szyku bojowym huzarów węgierskich i hajduków pod bronią lub szańczyki sypiących.
Siły były nierówne, bo pan Kleczkowski niespełna tysiąc ludzi miał pod sobą, a Thurnowe wojsko liczyło do pięciu tysięcy, jednak zuchwały rotmistrz, sławy żądny, nie namyślając się długo, uderzył.
Bitwa wrzała na całej linji, już sam pan Kleczkowski ciskał się i rąbał w najgęstszej ciżbie zwartych ludzi i skłębionych ciał końskich, już rozumiał, że nie podoła przewadze wroga, więc raz po raz do roga sięgał, aby dać znak odwrotu i ucieczki, gdy nagle na tyłach piechoty węgierskiej warknęły dobrze znane piszczałki lisowskie; jacyś jeźdźcy czterema hufcami wpadli na hajduków, rozproszyli i, siekąc i bodąc, już wsiadali na karki czerwonych huzarów.
W rozsypkę poszło wojsko Thurna, a lisowczyki konie rozpuścili do pościgu i na karkach uciekających wjechali do Odenburga, szerząc strach, klęskę, zniszczenie.
Przed ratuszem dopiero dowiedział się pan Jarosz Kleczkowski, kto mu z pomocą pośpieszył, bo oto przez tłum przebił się do niego, zziajany, błotem i krwią zbryzgany pan Andrzej Lis.
Trzy dni rabowało wojsko bogaty gród, trzy dni przyjmowali rotmistrzowie od swoich ludzi dziesięcinę od łupu znakomitego, indagowali jeńców, sądzili szpiegów i tych, co z ukrycia do Polaków strzelali, warem parzyli lub przytłaczali belkami i kamieniami, z dachów i dzwonnic zrzucanemi.
Trzy wieczory, do późnej nocy opowiadali sobie przyjaciele o przygodach swoich, pochodzie i bitwach, aż pan Jarosz w ręce klasnął i zawołał tubalnym głosem:
— Koński łeb, czy co noszę na karku?... Toż to ja ci, Jędrku, najmilejszej nowiny nie powiedziałem! Panna Barbara Wolska we Wiedniu z rodzicielami przebywa od trzech niedziel!
— Niech imię Boże będzie błogosławione! — szepnął pan Andrzej, blednąc ze wzruszenia. — Troska mnie zżarła do cna o dziewczynę umiłowaną...
— Hej! — odpowiedział ze śmiechem pan Kleczkowski. — Będzie miała owa troska nielada robotę aż cię zeżre! Chłopisko, jak tur, jak głaz! Ino sczerniałeś bardzo, no i krztynę z pyska chudszy jesteś, ale to nic! Odpasiesz się w obozie i... w stolicy, przy boku panny Barbary. Oh! Widziałem ją przed niedzielą na zabawie, na którą pan Lipski dla dworaków się wysadził. Łania, ja ci powiadam, złocista łania! A te ślipeczki — niczem niezabudki, a to liczko białe, a różane, takie wdzięczne, takie słodkie, takie...
— Jaroszu!... — zawołał pan Andrzej, ostro patrząc na przyjaciela. — Takąż to masz dla niej admirację? Hę?!
— Z przyjaźni dla ciebie, z przyjaźni! — uspokoił go nieco skonfundowany rotmistrz. — Oby wam szczęście, jak słońce, świeciło! Co ja dla niej?! Ona samego grafa Seczeniego odpaliła, jak słuchy do nas doszły...
— Seczeni? Jakiż to znów Seczeni? — spytał pan Andrzej, chmurząc czoło.
— Urodziwy, gładki nad podziw, magnat madziarski, ulubieniec cesarza, najmożniejszy ponoć wśród węgierskich panów. Ja ci powiadam Jędrku, odpaliła go i wręcz powiedziała, że miłuje polskiego rycerza, pana Andrzeja Lisa, sławnego rotmistrza lisowskiego!
— Krocie moje lube! — wyrwało się panu Andrzejowi, mimo niepokoju, który nie opuszczał go. — I cóż? Nie szukał mnie ten graf węgierski?
— Byłem właśnie wtedy we Wiedniu z pismem hetmana do pana Lipskiego i od niego co koń wyskoczy podążyłem do państwa Wolskich, bo mile mnie tam widzą, jako, że twoim druhem jestem...
— No... — mruknął pan Andrzej, patrząc na przyjaciela.
— Tam też zwiedziałem się o wszystkiem! — ciągnął pan Jarosz. — Graf Seczeni odjechał bez pożegnania nijakiego, widać w nogi mu poszło, że odkosza dostał. Żeby zaś ciebie szukał, nie było słychać o tem.
— Nie szukał? No, tedy ja go poszukam i na ubitą ziemię poproszę grafa! — syknął junak i zębami zgrzytnął.
— Chciałeś rzec — pod ubitą ziemię, ha! — zaśmiał się pan Jarosz.
— Co komu sądzone, tak się stanie... — zakończył pan Andrzej i jął rotmistrza o państwa Wolskich wypytywać.
— Wypoczynek ci się słusznie należy, Jędrku, — zauważył pan Kleczkowski. — Podszepnę Walentemu, aby ciebie na wywczasy do Wiednia posłał. Rad będziesz? Co? Ty — burczymucho!
Junak nic nie odrzekł, tylko przyjaciela ramieniem ogarnął mocno i do piersi przycisnął tak zamaszyście, że panu Jaroszowi aż oczy nawierzch wyszły, a oddech zaparło, bo kaszlać zaczął i sapać, niby bachmat, na arkan schwytany.
— Niedźwiedzisko wściekłe! — bełkotał, waląc przyjaciela pięściami po bokach. — Gnaty mi połamałeś!
Pan Andrzej śmiał się wesoło i klepał rotmistrza po policzkach, łagodnie zaglądając mu w oczy.
Po chwili przypomniał sobie udaną gadkę setnika Kruszewskiego i rzekł:
— Nic to, Jaroszu! Wydra wydrze nic nie wydrze!
Nazajutrz rano ruszyli do obozu, pozostawiając za sobą Odenburg. Nad nim wzbijały się wysoko czarne słupy i chmury dymów, rwały się i pląsały czerwone języki płomieni. Gród, jak okiem sięgnąć, palił się cały, a lisowczyki jechali dumni ze zwycięstwa, rozradowani bogatym łupem, pod którym uginały się szkapy juczne i wozy, zabrane mieszkańcom buntowniczego miasta, pokaranego za podstęp i zuchwalstwo grafa Thurna.
Nie spełniły się jednak obudzone przez druha nadzieje pana Andrzeja Lisa.
Pułkownik Rogawski, wyściskawszy junaka i pochwałami obsypawszy, zamknął się z nim w izbie swojej i przemówił doń głosem poważnym i przenikliwym, na którego dźwięk najzuchwalsi nawet bledli i prostowali się mimowoli.
— Słuchaj, Jędrek! — mówił pan Rogawski. — Jesteśmy druhami do ostatniego tchu. Tak sobie przysięgliśmy tam, wśród śniegów, w mroźną noc na Rusi po sieczy lutej... Nie zapomniałem o tem, a i ty pamiętasz. Powierzam ci tajemnicę, o której z nikim dotąd nie mówiłem. W wojsku źle jest i z takimi drapichróstami wielkich rzeczy nikt dokazać nie zdoła! Nie na rycerską sprawę tu przybyli ci pankowie z pod ciemnej gwiazdy i hałastra, co się katom ze stryczków urwała, ani na świętej wiary katolickiej obronę zbiegli się tu, ale dla rozpusty, łupu, swawoli!... Już ten i ów z rotmistrzów do nich przystaje, ucha nadstawia chętnie i ich oczami na sprawy spogląda... Idzi Kalinowski, Jędrzejowski, Moszczeński, ba! nawet stary druh — Jarosz krzywo na mnie patrzą i boczą się, że to nie pozwalam kościołów luterskich i kalwińskich łupić, że za krzywdę, czynioną niewiastom i dzieciom, hultajstwo wieszać rozkazuję, że za znalezione srebro i złoto, po świątyniach kacerskich pobrane, batami siec każę bez litości... Rokosz węszę w wojsku, a tymczasem ważne zachodzą sprawy, Jędrku. Ino na rycerskich ludziach polegać mogę, bowiem inaczej i tu niesławą i hańbą imię polskie okryjemy, a ladajaki pludra będzie nam w oczy pluł, jako banitom, infamisom, złodziejaszkom, łotrzykom najemnym!...
Aż za głowę chwycił się w rozpaczy pułkownik i kiwał się w krześle, niby łkać zamierzał.
— Nie pojmuję nic... — szepnął pan Andrzej. — Co masz na myśli, Walenty, bracie miły? Przecz wiesz, że druhem ci jestem i przy tobie ostanę w każdej potrzebie...
— Wiem... — odpowiedział pułkownik. — Ale wszak nie można na jednym koniu jeździć bez przerwy, bo i ten albo się wścieknie, albo padnie.
— Nie pojmuję... — rzekł junak, odgarniając czuprynę, która mu na czoło opadła i oczy przysłoniła.
— Mówił mi Jarosz, że twoja luba w stolicy przy ojcu bawi, że pragniesz przy niej wywczasu zasłużonego użyć, a ja... ja... muszę posłać ciebie na wyprawę daleką i ciężką, oj, ciężką, bo tam nietylko szabla, lecz i głowa potrzebna, i serce, i sumienie, i obyczajność rycerska... Kogoż poślę, na kogo oczy zwrócę?... Tylko do ciebie w onej chwili myśl bieży...
Pan Andrzej zbladł i głowę na pierś opuścił, ciężko dysząc i czując, jak mu łzy ognistą strugą do oczu nabiegają, palą i żrą nieznośnie.
Długo siedział tak, z rozpaczą, tęsknicą, bólem miłosnym i sumieniem walcząc zaciekle. Wreszcie włosy odgarnął, ze świstem wciągnął powietrze, oczy spokojne już, a twarde bardzo podniósł na hetmana i rzucił krótko:
— Słucham rozkazu, panie pułkowniku.
Pan Rogawski aż z siedzenia się zerwał, pochwycił dłoń junaka i wargami przylgnął do niej, porywczo wyrzucając słowo po słowie:
— Druh!... Rycerz... polska dusza wierna!... syn ojczyzny!...
Z trudem usadowił go i uspokoił młody rotmistrz, bełkocąc zmieszanym głosem:
— Walenty!... Co się z tobą dzieje, bracie?... Krzywdy doznałeś?
— Wielkiej krzywdy! — wybuchnął pułkownik. — Nieposłuch, swawola wyrwały mi buławę z rąk... Już wiem, że imię moje nie będzie glorją w tej ziemi okryte, ino pogardą i przekleństwem, a przecież ja ino dla glorji tej na ziemi żyję, haruję, chodzę tam, kędy śmierć jak cień włóczy się za mną, docierając od nagich wydm śnieżnych, gdzie słowa od chłodów okrutnych zamarzały, do tych zielonych brzegów Dunaju modrego! Wszystko, widzę, — po próżnicy! Vanitas vanifatum et omnia vana sunt. Gorzko mi, Jędrku, oj, jakże gorzko!
Żeby ukoić ból serca pana Rogawskiego, rotmistrz szablą trzasnął i powtórzył:
— Czekam na rozkaz, panie pułkowniku!
Słowa te podziałały, jak smagnięcie bicza.
Hetman wyprostował się, bladość okryła groźne oblicze, oczy rzuciły blaski podniecenia.
— Słysz, rotmistrzu! Cesarscy hetmani biją się z Czechami i Węgrami, wojska nie pozostawiwszy pod murami stolicy. Gdyby nie my — rozgorzałaby tu pod bokiem Ferdynanda wojna domowa. Nie mają ino pludry wodza w samem sercu cesarstwa, a i przed nami lęk czują i mores. Jednak wiedzą, że u nas niezgoda się szerzy i czekają rychło-li do szabel się porwiemy i sobie płatać łby zaczniemy — wtedy ruszą... W Brnie, słysz, ukrywa się głowa buntu. Wiem, że jest to książę Hohenloe, z Habsburgami w paranteli będący. Skupił on, jak wiem, dokoła siebie dziesięć tysięcy wojska i rozrzucił je pomiędzy Brnem i Ołomuńcem, na sposobną porę czeka, lud przeciwko nam buntuje, że to świątynie łupimy i z dymem puszczamy, ministrów luterskich wieszamy po lipach, na niewiast cześć i cnotę nastawamy. Posyłam ciebie w dwa tysiące koni pod Brno, a masz Hohenloego znieść, jego wojsko rozprószyć, ino tak to czyń, aby lud okoliczny krzywdy nijakiej nie odniósł, ani też świątynie luterskie czy kalwińskie, ani niewiasty, ani nikt, kto bez broni chodzi. Kłam musimy zadać Hohenloemu i Thurnowi, którzy to plują i szczekają na wojsko polskie i za zaciąg jego — do buntu przeciwko cesarzowi kraj cały nawołują. Czy pojmujesz?
Rotmistrz skinął głową i cicho odparł:
— Pojmuję! Moi ludzie na to pójdą, a gdzież są inne setnie, bo moich za mało?
— Już wybrałem dla ciebie hufiec pana Karnickiego, pułk pana Walentego Różyckiego i trzy roty młodego rycerzyka, o sławę szczerze zazdrosnego, pana Stanisława Jaxa-Bychowskiego, który od trzech dni do nas przystał, Beskidy przeszedłszy koło Czorsztyna, gdzie go zbójniki prowadzili.
— Muszę ludzi tych obejrzeć — zauważył rotmistrz.
— Przed zachodem słońca wyjdą na błonie, bo taki już nakaz mają — rzekł pułkownik.
Jeszcze północ nie wybiła na ratuszu wiedeńskim, gdy na lewy brzeg Dunaju, wpobliżu przedmieści zachodnich, z promu i zebranych zewsząd łodzi wychodzili zbrojni ludzie, słomą odcierali zmoczone boki koni, kulbaczyli je, podciągali popręgi i mocowali przy łękach torby i olstry.
Wkrótce ustawili się w pięć hufców siły równej i na jękliwy odgłos piszczałki ruszyli naprzód.
Na czele, na rudym, grzywiastym bachmacie jechał mąż młody, acz dorodny, nad podziw rozrosły i barczysty. Czapkę lisią, uszastą, zdjął z głowy i, odgarniając spływające mu na czoło kosmyki włosów, wzrokiem starał się przebić mrok nocy a ujrzeć to, do czego tęskniła i rwała się dusza młoda, junacka.
Woddali, tu i ówdzie migały ognie w domach dużego, cudnego miasta, jakiem już wówczas był Wiedeń — stolica dumnych, przewrotnych Habsburgów, cesarzy chrześcijańsko-katolickich.
Jadący na czele pierwszej setni, młody, o dziarskiej twarzy i płowych wąsach młodzian nagle stanął w strzemionach i zaśpiewał:

Hej, żołnierska duszo miła,
Tułaj się po świecie, aż cię zje mogiła...

Gdzieś z dalszych szeregów odpowiedział mu inny głos, dźwięczny, jak dzwon:
— Cichaj, Biernat! Ja ci zaśpiewam inaczej!
Urwał, a po chwili rozległa się śpiewka rzewna:

Nie dla złota i turkusów worka,
Nie dla swawoli, uciech i zabawy,
Rycerska krwawa orka —
Dla ojczyzny, ludu i dla sławy...

Jeszcze dalej, gdzieś z głębi mroku, doleciał okrzyk wesoły:
— Ładnieś to sobie, waść, panie Kruszewski, ową śpiewkę ułożył! Zacniejszej chyba w całym regimencie nie znajdziesz.
— Hej, Chomiku, co tam ględzisz na koniku? — spytał setnik Biernacki głosem drwiącym, zaczepnym.
Po szeregach przebiegł śmiech i zamarł woddali.
Słyszał to junak, jadący na rudym bachmacie przed całem wojskiem, westchnął głęboko i szepnął cicho, cichutko:
— Bywaj szczęśliwa, miłowana Basieńko!
Wstrząsnął ramionami, niby brzemię ciężkie zrzucił z siebie, prychnął i, do jadącego tuż za nim nieskładnego, kanciastego, bryłowatego człowieka twarz obróciwszy, rzekł raźnym, prawie już beztroskim głosem:
— No i cóż, Michałko, znowu na pranie śpieszymy?
Pachoł bary podniósł, aż mu głowa w nich zniknęła, i syknął:
— Pfy!
Tej nocy rotmistrz Andrzej Lis, z sumieniem rycerskiem w zgodzie, mijał Wiedeń i, porzucając ukochaną w obcej krainie, na nowe trudy bitewne podążał, albowiem wierzył, iż:

Nie dla złota i turkusów worka,
Nie dla swawoli, uciech i zabawy,
Rycerska krwawa orka, —
Dla ojczyzny, ludu i dla sławy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.