<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zagończyk
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział X.
Dopust Boży.

Pomiędzy starem Brnem a Ołomuńcem, gdzie niegdyś Czesi pod wodzą króla Wacława w wieku XIII mieli krwawe spotkanie z najeźdźcami tatarskimi, — w listopadzie r. 1619 dziać się zaczęły rzeczy dziwne, zgoła niepojęte.
Oto w różnych miejscach wrzały bitwy srogie, a echa ich docierały aż do złotej Pragi, w której panowie czescy swarzyli się pomiędzy sobą, nie wiedząc na jaką stronę zgodnie pociągnąć: na habsburską, czy na swoją — narodową, bo jeszcze wówczas nie rozumiano, że potężny kolos cesarstwa na glinianych stoi nogach.
Dziwne, nigdy niewidziane to były bitwy!
Możny Hohenloe, marzący potajemnie o koronie cesarskiej, wódz doświadczony w sztuce wojennej, wyprowadzał swoje pułki piechoty i jazdy, a na niego nacierały lotne watahy polskich jeźdźców, na rączych siedzące koniach.
Wszczynał się hałas straszliwy, lecz oto wśród napadających róg grał ponuro, warczały piszczałki i w mig umykać zaczynali w popłochu i nieładzie; gdy jednak Hohenloe rzucał w pościg swoją jazdę, żaden mąż, walczący w jej szeregach nie powracał, a zmykające wojsko nacierało znowu i przerywało szeregi piechoty, spędzając ku bramom miasta.
Małe oddziałki „przeklętych lisowczyków“, jak ich nazywał zrozpaczony Hohenloe, w oczach wyrastały w potężne hufce, bo nikt nigdy nie wiedział, skąd i kiedy nadbiegną ku nim posiłki; tymczasem zaś w zawodach krwawych topniały pułki i załogi buntowniczego księcia. Już przeczuwał zbliżający się koniec — straszny, niechybny, więc imał się ostatniej deski ocalenia. Rozrzucał po wsiach i miasteczkach uniwersały, w których opowiadał o okrucieństwie „polskich djabłów“, o paleniu i bezczeszczeniu domów Bożych, o znęcaniu się nad duchownymi, o mordowaniu dzieci, starców i niewiast, a także o tem, że „przeklęte lisowczyki gorącą żłopią krew“.
Chciał tem Hohenloe przeciwko Polakom gniew ludu zwrócić i rękami jego wytępić wroga do nogi, wiedząc, że najstraszliwszą jest wojna z narodem, do rozpaczy doprowadzonym.
Oczekiwał więc z niecierpliwością i radością ponurą zamieszek i wybuchów, jakie wynikną po uniwersałach jego w kraju, pomiędzy Marchą a Tają leżącym.
Mijały jednak dnie, a nic nowego się nie przydarzyło.
Nie mogło też nic szczególnego zajść, albowiem lisowczyki, dowodzeni przez młodego rycerza — pana Andrzeja Lisa, nietylko nie wyprawiali żadnych okrucieństw, nie puszczali z dymem świątyń, nie znęcali się nad ludnością i nie „żłopali żywej krwi“, lecz nawet łupu nie brali po miasteczkach i wsiach, gdzie popasali; zdobywszy zaś pomniejsze zameczki szlacheckie, oddawali je okolicznym wieśniakom, przez panów swoich do samej ziemi ugiętym.
Pobiwszy starego pułkownika Szaufena, zdobył pan Andrzej niewielką, a obficie przez kupców niemieckich zaopatrzoną we wszelki towar mieścinę — Wiszawę, lecz pobrał w niej tylko saletrę, siarkę, ołów i cośniecoś ze skór, bo obuwie i siodła ludzi z pod łuńskiej chorągwi ucierpiały mocno w długim pochodzie; resztę zaś dobytku kazał na rynek zwozić i rozdawał wieśniakom okolicznym i biedniejszym mieszczuchom, mówiąc do nich, że Polacy przybyli do cesarstwa, aby sprawiedliwość ustalić, dumnych poniżyć, nędznych i skrzywdzonych za mękę ich i ucisk wynagrodzić.
Wiedział o zdradliwych uniwersałach księcia młody rycerz i śmiał się, widząc, że, gdy po bitwie lub podjazdach powracali lisowczyki do swego obozu, ukrytego w jarach gór Marsowych, cała ludność ciągnęła do Polaków na skargę, że wojska kneziowe bydło i konie im pobrały, przybywali ministrowie kalwińscy dziękować, że ich świątyń nikt nie ruszył; przyprowadzano zbrodniarzy, aby junak polski sądził ich po sprawiedliwości; młode chłopaki i dziewuchy biegły co wieczora do obozu, aby zabawić się, wyhasać, natańczyć dosyta.
Powtórzyło się tu kubek w kubek to samo, co w Karpatach lisowczykom się przydarzyło. Narazie młodzież, a później i starsi ludzie tłoczyli się do dziarskich, beztroskich, do wypitki, tanów i szabli ochoczych Polaków.
Rozlegał się śmiech wesoły, gdy usta otwierał czupurny, filuterny setnik Chomik; tańczono aż ziemia drżała, gdy pan Biernacki ciął od ucha smyczkiem; słuchano w milczeniu rzewnem dźwięcznego głosu imć pana Kruszewskiego z Kruszewa; podziwiano celne strzały z łuku młodego pana Jaxy-Bychowskiego i siłę nadprzyrodzoną wachmistrza Drzazgi, który siedząc na kulbace, rękami chwytał gałąź dębową, a wtedy konia, krzywemi nogami ścisnąwszy, podnosił i wraz z nim zawisał na mocarnych ramionach.
Lisowczyki też dobrze się czuli wśród wieśniaków, bo ci z własnego popędu beczwy z piwem piennem przywozili i gąsiorki z winem wcale przedniem, baby przynosiły gęsi tuczone, a ta i owa, wieprzka, na powrozie uwiązawszy, do obozu przywlekła.
Rotmistrz zaś o wszystkiem, co się działo wokół, od ludzi rolnych wiedział; biegli do niego chłopi z wieścią, że z tej lub innej strony Hohenloemu posiłki nadciągają, a junak podchodził je, znosił i tabory do swego jaru gnał; jeden z gospodarzy, który Stawczykiem się zwał, z pachołkiem samego księcia zwąchał się i o wszystkiem, co mówił i zamierzał Hohenloe, rotmistrzowi donosił wiernie.
Wina, piwa i jadła wszelakiego było w bród w obozie pana Andrzeja, bo za wszystko płacił hojnie i sprawiedliwie, a i od upominków, znoszonych przez lud, nie mógł się junak wymigać, bo z wdzięcznem sercem przynoszono je, bez przymusu lub napomykania.
To też pan Biernacki, przytupując i podśpiewując, często powtarzał:
— Życie mamy hu-ha! Ja waszmościom powiadam, że życie primo voto!
Słowami temi wyrażał krotochwilny setnik swoje największe ukontentowanie.
— Wszystko dobre, — mruczał pan Chomiczewski, — tylko te dziewuchy...
— Cóż? Dziewuchy — jak dziewuchy, — zaprzeczał pan Kruszewski czarniawy. — Do pląsów ochocze, przytulne, śmiechliwe... Dobre dziewuchy!
— No, tak, non nego, ino stopki mają niczem łapy niedźwiedzie! Jak która ci nadepnie, przez dwa dni nogi nijak w strzemię nie wepchniesz — tak zapuchnie! Dobre, ino okrutnie ciężkie, przysadziste dziewuszki — opowiadał pan Chomiczewski przy śmiechu towarzyszy.
— Ej, milczałbyś, Chomiku! — przyskakując do przyjaciela, wołał pan Biernacki. — Na własne oczy widziałem, jakeś wczoraj ślepia przewracał do owej czarnej Żywki, wójtowej córki. A nie?! Nastrachałem się nawet, bom suponował, że to puhacz oczyskami łypie niesytemi! Cha-cha! A tom ci dojechał, brachu, primo voto!
Śmiał się głośno, a kompanja wtórowała mu. Pan Chomiczewski czekał cierpliwie aż się towarzysze naśmieją dowoli, gdy zaś uciszyło się nieco, rzekł:
— Hej, hej, Biernat miły, nie rzucaj kilimkiem! Nic nie widziałeś wczoraj, bo byłeś zalany z kretesem, i, miast potu, ze łba ci okowita i piwsko spływały, taki synu! Dixi et confirmavi!
Znowu zagrzmiał śmiech, a był nie w porę, bo dobiegł uszu rotmistrza.
Pan Andrzej siedział w namiocie samotny, gdyż milczącego Michałka Drzazgi za żyjącą istotę uważać nie mógł. Pokraczny chłop przykucnął przy wejściu, a był, jak pal, co strzechę podtrzymuje, lub zydel, na którym siedział rotmistrz. Sprzęt milczący, zdawało się, nieczuły na wszystko.
Pan Andrzej miał troskę na obliczu i gorzki ból w sercu.
Jakiś niepokój nie odstępował go tego dnia, tęsknota żarła.
Co chwila wypływało przed nim słodkie liczko Basi, wynurzała się cała, bielą sukienki osłonięta, rączyny wyciągała i coś szeptała usteczkami, drżącemi od łez i przerażenia.
— Może zła przygoda ją spotkała? — myślał junak i wzdrygał się cały.
— Może krzywdy doznała, a ja nie obroniłem? — rwały się w duszy gorzkie, ciężkie wyrzuty. — Takie to moje miłowanie, takie przysięgi?!
W tej to chwili właśnie głośniej niż zwykle ryknęli śmiechem towarzysze po słowach pana Chomiczewskiego.
Pan Andrzej zerwał się z zydla i wyskoczył na majdan.
— Cichajcie tam, skurczybyki! — wrzasnął. — Niby źrebięta na błoniach rżą bezmyślnie! Wesołki ponad miarę! „Szczob was gadzina skusała!“
Wszyscy zrozumieli, że skoro rotmistrz z ruska klnie, znaczy, że w wielki wpadł gniew, umilkli więc i patrzyli zawstydzeni.
— Noc już późna! — warknął pan Andrzej. — Lepiejbyście zrobili, łby krzyżem świętym znacząc i na spoczynek idąc, bo jutro mamy bitwę. Bóg da ostatnią, bo Hohenloik już cienko śpiewa i resztkami goni! Jutro uderzymy na Brno, waszmościowie! Od obozu pójdziemy w pieszym ordynku. Spać, waszmościowie, spać przed szturmem!
Towarzystwo rozchodziło się w milczeniu, tylko wesoły zawsze setnik Biernacki mruczał z zadowoleniem:
— Ależ klnie nasz komendant! Ja wam powiadam, brachy, primo voto!
— Nie zwykł ja słuchać tego! — odpowiedział buńczucznie młodociany pan Jaxa-Bychowski.
Na to odrazu odpowiedział, filuternie mrużąc oczy, pan Chomiczewski:
Sine dubio, ciężka była reprymenda dla tak delikatnej osoby, jak waść. Tandem tedy — idź do komendanta i do słuchu mu o tem powiedz, asan!
Pan Jaxa-Bychowski spojrzał na setnika i nagle parsknął śmiechem wesołym, mówiąc:
— A jakże? Pójdę, pójdę... spać!
— Tak to będzie rectissime! — zakonkludował pan Biernacki i ziewnął głośno.

Czarniawy pan Kruszewski, stojący na uboczu, zaśpiewał cichutko, aby rotmistrz nie słyszał:

Ciskał się szarak na wilka:
Nie lubię twych kłów kilka!
Trudna rada z mocnym wilkiem —
Do kiszek poszedł szarak chyłkiem...

Śmiejąc się, wchodzili towarzysze do namiotów i po krótkiej modlitwie usnęli snem twardym, jak na rycerzy przystało.
Tylko w jednym namiocie długo jeszcze płonął kaganek. Rotmistrz nie mógł spać. Niepokój i tęsknota odpędzały sen.
Pan Andrzej siedział zamyślony, a gdy podnosił oczy, widział potężny czarny głaz, zamykający wyjście z namiotu. To wachmistrz Drzazga, nigdy nie odstępujący komendanta, usnął, usiadłszy w kucki.
Mimowoli uśmiechnął się pan Andrzej, patrząc na wiernego pachołka i ręką w poręcz zydla uderzywszy, aby śpiącego obudzić, rzekł doń:
— Ruszaj na posłanie, Michałko, boć to jutro znowu czeka nas znój w bitwie!
— Pfy! — parsknął wachmistrz, przecierając oczy zaspane, lecz wstał i, przewalając się nieskładnie, ukląkł w kącie, długo się modlił, wreszcie położył się na derce, siodło pod głowę wygodnie podsunął i leżał cicho, pilnie śledząc każdy ruch komendanta.
Pan Andrzej oderwał się od swoich myśli ciężkich.
Inna sprawa zaprzątała teraz jego głowę.
Był znowu tylko wodzem, więc pytał siebie:
— Ciekaw jestem, kto mądrzejszy i przebieglejszy: Hohenloe czy ja?
Pytanie to zadał nie bez przyczyny.
Zdawać się mogło, że, mówiąc głośno przed wszystkimi o tem, iż zamierza jutro rano szturm przypuścić do Brna i od obozu w pieszych iść hufcach, postąpił nieopatrznie.
Tymczasem uczynił to z rozwagą i zamiarem.
Wiedział młody rotmistrz, że wśród tłumów wszelakiego ludu, wałęsającego się dokoła obozu, ukrywali się i tacy, którzy na przeszpiegi z ramienia gnębionego przez lisowczyków księcia zakradali się pod pozorem przyjaciół wdzięcznych. Nie wątpił przeto, że jego słowa o północy już będą wiadome Hohenloemu.
— Czy pozostanie w murach i będzie się bronił, czy wyjdzie z grodu i na północ pociągnie, myśląc, że mnie zwiedzie? — pytał siebie junak. — Chyba umknie, bo bronić się mu nijak nie lza! Mieszkańcy Brna dobrze wiedzą o łagodnych obyczajach naszych i ich wiary poszanowaniu, nie będą przeto ponad miarę gorąco z księciem trzymali. Pewno, że tak, a tedy — nie zdzierży Hohenloe i w moje wpadnie ręce, a że to mu na zdrowie nie pójdzie, o tem dobrze wie stary buntownik! Suponuję, że piechotę po nocy wyśle, a sam z konnicą wyjdzie przed świtem, aby osłaniać tyły. Nijak inaczej koncypuje Hohenloe i śmieje się sobie ze mnie, za kpa mając. Niech będzie — kiep, ino gadka powiada: kiep kpa nie okpa...
Nie skończył jeszcze swoich rozważań, gdy ktoś ostrożnie uchylił połę namiotu i nagle krzyknął zdławionym głosem, bo Michałko Drzazga runął ku wejściu i stojącego na dworze człowieka za gardło ucapił.
— Kto tam po nocy się błąka? — spytał pan Andrzej.
Nikt mu nie odpowiedział, ponieważ ten, co się błąkał, ledwie zipał, zduszony mocarnemi łapskami wachmistrza, a Michałko nigdy nic nie gadał.
Pomrukując groźnie, wciągnął półżywego człowieka i postawił przed komendantem:
— Czyś oszalał, chłopie!? Toć to towarzysz podjazdowej setni — pan Bełza. Puść, bo ducha wyzionie!
— Hm... hm... — warknął Drzazga i jął wstrząsać omdlałego towarzysza, któremu pan Andrzej gorzałki do ust pół manierki wylał.
Po kilku minutach ocucili pana Bełzę, a ten, dysząc ciężko, opowiadał, że chodził z podjazdem pod Prośnicę, gdzie spostrzegł ruch w mieście i światła, jakgdyby coś tam przygotowywano w pośpiechu; na powrotnej zaś drodze zdybał chłopa, zaczajonego w krzakach tuż przy szlaku.
— Przywiodłeś go waść? — spytał zaciekawiony rotmistrz.
— Przywiodłem... — odpowiedział pan Bełza.
— Dawaj go duchem tu! — zakrzyknął pan Andrzej.
Po chwili wprowadzono chłopa.
Na widok rotmistrza rozświetliła się twarz jeńca i wnet mówić zaczął:
— Oj, nalakałsia ja, miłość wasza! Oj! Dumał, co się zbłukał po noczy, bo ja do miłości waszej bieżał od Sławczaka z donoskiem...
Opowiedział chłopak, że do Prosnicy przyszedł rozkaz Hohenloego, aby kwatery dla jego wojska przygotowano i strawę, bo przed wieczorem tam stanie.
— Aha! — mruknął rotmistrz. — Umyka kniaź...
— I jeszcze kazał mi Sławczak powiedzieć, miłość wasza, że słuchy miał ważne, bo fürst Hohenloe Brno całkiem ostawia. Po północku piechota wychodziła bez taboru i biegła szybko ku Prosnicy...
— Masz, chłopcze, dukata i zwiewaj z obozu, bo teraz nie masz tu dla ciebie miejsca! — zawołał pan Andrzej i rzekł do pana Bełzy:
— Idź, waść, spocznij i szmatę z gorzałką do grdyki przyłóż, to ci rychło ból ustanie, a skocz do oboźnego, aby mi Chlusta przysłał migiem!
Pan Bełza, pochrząkując, wyszedł.
Wnet po nim wbiegł Chlust, trębacz chorągwi łuńskiej.
— Daj-no pobudkę bojową, a krótką i cichą!... — rozkazał junak.
Trzy urwane, szybkie ryki rogu, przykrytego połą półkożuszka, wbiły się, jak groty, w ciszę nocną.
Zawrzało w obozie, niby w ulu, a w niespełna godzinę z jaru już wylatywała setnia pana Biernackiego i rwała na północ, za nią wybiegły roty dobrze okrytego ludu, prowadzonego przez pana Jaxa-Bychowskiego, po nich — setnia czarniawego pana Kruszewskiego, a na ostatku prowadził swoich zabijaków, z całej Rzeczypospolitej zebranych, imć Chomiczewski, mrużąc oczki czarne, bystre i filuterne.
W godzinę po nich wąską doliną Taji sunęło tysiąc jeźdźców, na których czele rzucał się i łbem potrząsał grzywiasty, rudy bachmat rotmistrza Lisa.
Pan Andrzej dobrze wszystko ułożył bo, gdy brzask odsłonił płachty czarnej nocy, ujrzał przed sobą Brno. Nad bramami powiewały flagi białe i starszyzna stała już na spuszczonych mostach z chlebem i solą w rękach, a z pokorą w nieufnych wejrzeniach.
Rotmistrz skinął ku nim buzdyganem i kazał jednej setni natychmiast miasto obsadzić.
Sam zaś w kulbace się poprawił i hufiec wcwał puścił, aż tętniła ziemia. Biegli lisowczyki niedługo, bo panowie Kruszewski i Chomiczewski osadzili na miejscu jazdę Hohenloego, dopadając i umykając, czego, jak djabeł kropidła, obawiał się stary wojownik. Rozszczepił stłoczone szeregi jego pan Andrzej, wbijając się klinem ukośnym, rozpędził na cztery wiatry, a setnie zmiatały rozproszonych, niby wicher — opadłe liście jesienne.
Zostawiwszy połowę swoich ludzi dla zakończenia bitwy, nad którą oko miał mrukliwy setnik, pan Piotrowski, rotmistrz w pięćset koni pomknął ku Prosnicy co tchu, bo wiedział, że panowie Biernacki i Jaxa-Bychowski oddawna już w ukropie są, z piechotą niemiecką się zmagając.
Jakoż tak i było.
Junacy zdołali piechurom drogę zastąpić, niepostrzeżenie zajechawszy ich od wschodu, i bez zwłoki do ataku ruszyli.
Dwa pułki piechoty, potraciwszy niemal połowę ludzi przy pierwszym gwałtownym napadzie lisowczyków, wbiegły do rowów, po wiosennych potokach pozostałych, i broniły się zażarcie, bo wiedziały, że pardonu nie dostaną, jako że nie było to w obyczaju jazdy polskiej.
Pan Andrzej, wypuścił naprzód setnię pana Walewskiego, aby po rowach przebiegła wielkim pędem, a gdy piechota z krzykiem i wyciem wymykać się z nich zaczęła, impetu jeźdźców nie wytrzymując, ogarnął ich wkoło, stłoczył, jednem uderzeniem rozbił na dwie, później na dziesięć części i wyplenił, jak ogrodnik staranny wyplenia zielska i chwasty, co na grzędach wyrosły.
Młody wódz spełnił w onej godzinie wszystko, co przez hetmana miał nakazane.
Wojsko Hohenloego zostało zniesione doszczętnie; sam książę leżał posiekany śmiertelnie i postrzelony z bandoletu; na całej połaci od Brna do Ołomuńca imię polskiego rycerstwa niczem nie było skalane i zhańbione. Pozostawili po sobie lisowczyki wspomnienie o niezwyciężonych, cudownych niemal wojownikach, pełnych cnót rycerskich.
Gdy burmistrz Brna, od wiary katolickiej odpadły, ze łzami w oczach dziękował panu Andrzejowi za poszanowanie świątyń, wsparł się pan Andrzej w boki i rzekł dobitnie:
— My ludzi nijakich i hufców bezliku nie strachamy się, bo ze śmiercią igramy oddawna i ku zwycięstwu idziemy bez namysłu. Z Bogiem zaś w zapasy iść nie możemy; Jego woli, której nie zna człek, szablami nie utwierdzamy. Sam On — przepotężny i wszechsprawiedliwy, On też rozsądzi, wyrok ustanowi i pokara tych, co grzeszni i zuchwali są przed Nim.
Zdziwił się burmistrz, dziwowała się starszyzna grodzka, posłyszawszy takie słowa mądre, a niejeden pomyślał wtedy, że na Polaków oszczercze posądzenia rzucono bez winy ich i powodu.
Tymczasem pan Andrzej hufce szybko ustawił i, z miejsca zawróciwszy, jak sierpem rzucić, pognał na południe.
Już wzrokiem duszy rozkochanej widział junak Wiedeń a nad nim jasną gwiazdę, nie! dwie gwiazdki, lazurowe, promienne, a były to oczy umiłowanej nad życie dziewczyny.
— Michałko! — zawołał nagle rotmistrz, a gdy wachmistrz, dognawszy go, strzemieniem trącił o strzemię jego, rzekł:
— Idziemy z taborem jucznych koni, więc nie mogę gnać bez wypoczynku! Skocz-no do Wiednia, dopytaj się o delegata królewskiego, imć pana Adama Lipskiego, od niego zaś — o pana miecznika Wolskiego, a gdy odnajdziesz, — pokłoń się nisko panience naszej i powiedz tak: „Pan rotmistrz na skrzydłach leci i rychło będzie!“ Rozumiesz?
— Pfy! — sapnął wachmistrz i, pochyliwszy się ku grzywie końskiej, rwał z kopyta, szybko wyprzedzając setnie.
Działo się to w sobotę, tuż przed zachodem słońca, a w poniedziałek przed południem, gdy wojsko już było blisko brzegu Dunaju, jadący na czele swoich ludzi rotmistrz spostrzegł pędzący drogą obłok piasku.
Co chwila wyłaniał się z niego łeb koński i ktoś szeroki w barach i piersi majaczył, tonąc w kurzawie.
Wreszcie o dwie staje rozpoznał pan Andrzej w jeźdźcu wachmistrza Drzazgę.
Po chwili pachoł osadził konia i rotmistrz ujrzał bladą, wykrzywioną twarz Michałka.
O dziwo! Pachoł usta otworzył i po raz pierwszy przemówił:
— Gore nam, panie komendancie! Jaśnie pani i jaśnie panienka porwane! Graf Seczeni to uczynił, wraży syn!
Wachmistrz czapę z głowy zerwał, cisnął o ziemię, a potem, rzężąc i zębami zgrzytając, łkał i żałośnie zawodził:
— Oby mnie na pal wbito za taką wieść...
Pan Andrzej oczy przetarł i z konia zeskoczył.
— Słysz, Michałko, — szepnął, blednąc straszliwie, — zejdź z kulbaki i mów, co wiesz...
Usiadł na skraju drogi, oparł łokcie na kolanach, twarz w dłoniach ukrył i słuchał, słuchał, jakgdyby nie rozumiejąc jeszcze, lub oczekując strasznej kaźni.
Michałko, łkając głośno, opowiadał, a tak obszernie i składnie, że rotmistrzowi, mimo rozpaczy, wciąż się wydawało, że ktoś inny wlazł do szerokiej piersi wachmistrza i, głowę przez gardziel wytknąwszy, prawi o rzeczach okrutnych, niemożliwych, jadem bólu, gniewu, lęku i beznadziei zatrutych.
Wreszcie skinął ręką i syknął:
— Dość!
Wskoczył na siodło i zawył, niby wściekły wilk na pustkowiu:
— W ko-o-nie!
Bachmata smagnął i popędził, jak wicher.
Za nim biegły w milczeniu setnie.
Nie żartował pan Biernacki krotochwilny, nie śpiewał czarniawy setnik Kruszewski, a filuterny pan Chomiczewski miał łzy w czarnych, przenikliwych oczach.
— Nieszczęście! — szeptali setnicy. — Domine, libera nos a malo! Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa!
Tak pędzili drogą i po błoniach, zbliżając się ku Dunajowi, za którym już połyskiwały krzyże kościołów i dachy pałaców wiedeńskich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.