Zagończyk/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagończyk |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W obozie lisowczyków nie zastał młody rycerz hetmana.
Pułkownik Rogawski z całem wojskiem wyruszył ku Koszycom, gdzie Gabor Bethlen, wzmożony nowemi posiłkami tatarskiemi i tureckiemi, rozpoczął wojnę, aby utraconą przewagę nad cesarzem pozyskać. W obozie znalazł pan Andrzej tylko setnię pana Grzegorzewskiego z Piotrkowa, bo towarzysz chory srodze był, a więc pan Rogawski zostawił go dla obrony taboru na wypadek złej przygody.
Pan Grzegorzewski jednem uchem tylko słyszał o porwaniu pani Wolskiej z córką i objaśnił junakowi, gdzie ma odnaleźć pałacyk, przez pana Aleksandra zajmowany w Wiedniu, tuż obok katedry świętego Stefana.
W stolicy dowiedział się pan Andrzej o wszystkiem od służby, bo pan Wolski z hetmanem pod Koszyce był pociągnął.
Ochmistrzyni, sędziwa pani Klementyna Porębska, z płaczem opowiedziała, że ledwie pan Aleksander na wojnę poszedł ze swymi ludźmi, niejaki graf Szaufburg, marszałek dworu cesarskiego, sprosił do siebie gości na zabawę, a po panią Krystynę i pannę Basię przysłano karocę dworską. Panie pojechały i odtąd nie powróciły.
— I cóż, waśćka, nie narobiła krzyku? — spytał junak, groźnie marszcząc brwi.
— A jakżeż, mój jegomościu, a jakżeż! — zawołała pani Porębska. — Nad rankiem już posłałam naszego Jurka, pachołka pokojowego, chłopaka przebiegłego i w mowie niemieckiej, czy węgierskiej mocno biegłego. Zawinął się on szybko i wieści przyniósł... straszne...
— Mów, waćpani, i nie lamentuj po próżnicy! — syknął rotmistrz, bo już na wszystko był gotów.
— Zwiedział się Jurko, że jaśnie panie tuż po północy z pałacu marszałka odjechały i że odprowadzał je z pocztem znacznym dnia tego przybyły do Wiednia graf Janosz Seczeni... — mówiła, chlipiąc cienkim głosikiem, ochmistrzyni.
— Cóż to za człek, ów graf Seczeni? — spytał, bacznie patrząc na panią Porębską junak, czekając na odpowiedź.
— Ten to ci, który afektem niezmiernym dla panienki naszej słodkiej zapłonął, o rękę jej prosił jaśnie państwa, lecz z niczem odszedł — odparła płacząca staruszka.
— No, i co dalej? — pytał pan Andrzej.
— Jurko wtedy wszystkie rogatki obiegł i wieść przyniósł, że drogą na Budę po nocy mknęła karoca z dwiema paniami, a przed nią gnał z pocztem koniuszy cesarski, graf Seczeni, którego znają tu ludzie, boć to możny pan! — mówiła, załamując ręce, pani Porębska.
— Dawaj-no mi waśćka owego Jurka waszego! — krzyknął rotmistrz, a gdy pachołek o wąskiej, przebiegłej twarzy i szarych biegających oczach stanął przed nim, rzekł:
— Biorę cię, chłopcze, ze sobą, a, suponuję, że państwo za złe mi tego poczytywać nie zechcą! Jeżeli będziesz mi wierny — nie pożałujesz, bo hojnie wynagrodzę!
Chłopak skłonił się rycerzowi do kolan i odparł rezolutnie:
— Chytrym ci ja, jaśnie panie, ino przewrotności w duszy nie noszę, bo panów swoich miłuję wiernie...
Pan Andrzej nic na to nie odrzekł. W milczeniu wyszedł i na placyku przed domem, gdzie stał Michałko Drzazga z końmi, na kulbakę wskoczył, rzuciwszy wachmistrzowi mimochodem:
— Słysz, siła mi na tym pachole-Jurku zależy. Pomnij o tem i w przyjaźni żyjcie!
— Pfy! — parsknął Drzazga, ponurym wzrokiem obrzucając drobną postać nowego sługi, lecz ten, nie zwracając uwagi na nieprzychylne spojrzenie wachmistrza, odparł cichym, bardzo pokornym głosem:
— Nasłyszany jestem o mocy i cnocie imć pana wachmistrza; z radości tchu złapać nie mogę, iż z nim społem na wiernej służbie jaśnie pana pozostawać będę!...
— Hm... — mruknął Michałko i pomyślał: — Ćwik, cwaniak, szczwana liszka, śliski, jak wjun... hm... hm...
Mrucząc pocichu, już obmyślał, co z tym „wiórem“ uczyni na początku, aby mores czuł żółtodziób wygadany.
Ale i Jurko też coś zmiarkował, bo ani razu nie nawinął się wachmistrzowi zbytnio blisko, to pozostając za nim, to na oczach rotmistrza jadąc na uboczu.
— Prowadź, chłopaku, do pana Adama Lipskiego! — rozkazał pan Andrzej.
Pan Lipski przyjął młodego rotmistrza bardzo sucho i zimno, mówiąc:
— Żadnej consolationem nie mogę waści w jego nieszczęściu dać, żadnej! Przecież mówiłem panu Wolskiemu quod attinet sprowadzenia do Wiednia familji. Contra prudentiam postąpił i będzie miał teraz za swoje! Cóż ja uczynić mogę dla waści? Nic, zgoła nic! Nec Hercules contra plures!...
Jednak pan Andrzej twardy był, więc głowę podniósł i wypalił:
— Wieszasz się, waszmość pan, przy naszem wojsku i personam króla jegomości kreujesz, toć twoja sprawa, aby krzywdy polskich niewiast, szlachcianek nie byle jakich, dochodzić! Owe „nec Hercules“ to byle ciura zaśpiewa i potem albo do szynku pośpieszy albo na posłaniu legnie. Ad honorem Rzeczypospolitej żądam od waści, abyś srodze przed cesarzem za takowy gwałt uskarżać się raczył!
— Waść mi nie praw tu morałów i nie ucz, co mam, a czego nie mam czynić — syknął pan Lipski. — Czołem, waść, nie zatrzymuję!
— Toś taki? — zasyczał rotmistrz. — Tedy posłuchaj, co ci rzeknę, bo oddawna noszę te słowa w sercu. Jesteś zarazą, zakałą wojska całego, bo przed królem i cesarzem, niczem skoczek, pląsasz, aby do łaski największej dojść, która tobie chudopachołkowi zgoła śnić się nie mogła, podbechtujesz wojsko do zbrodni, podszeptujesz, aby luterskie bożnice łupili i palili, ministrów mordowali, bezeceństwa wszelakie czynili, jątrząc przeciwko hetmanowi naszemu, który-to przez dobrotliwość tylko wrodzoną na pierwszej wierzbie ciebie nie powiesił! Persona jesteś w sam raz tak nam tu potrzebna, jak szminki albo forboty[1] bachmatom. Tfu! Mości Lipski, tfu!
Pozostawiając w osłupieniu zdumionego delegata królewskiego, junak drzwiami trzasnął i wyszedł z łomotem ciężkiej szablicy i brzękiem ostróg.
— Jurko, — spytał, gdy już jechali ulicami zgiełkliwego miasta, — czy nie znasz tu jakiego zajazdu, albo szynku?
— Mogę, jegomościu, zaprowadzić do winiarni, gdzie mój pan z przyjacioły siadywał — odpowiedział pacholik.
— Prowadź! — rzucił mu rozkaz pan Andrzej.
Wkrótce siedzieli w półciemnej izbie, przesiąkniętej zapachem win i jakiegoś ostrego, pieprznego jadła, które w cynowych misach postawił przed nimi chłopak służebny.
Wachmistrz i Jurko jedli zamaszyście, a rotmistrz, wsparłszy głowę na dłoniach, pogrążył się w myślach.
Bóg jeden wiedział i zapisał to w księdze cierpień ludzkich, jaką mękę palącą przeżywał junak. Jednak urodził się był w starem gnieździe Lisowem, skąd wyleciało dużo orłów, sokołów i rarogów, a tych złamać nie mogła żadna klęska i największy ból. Strząsali z siebie rozpacz i mruczeli:
— Na później to! Póki tchu i życia należy czynić — czy rozumem, czy mocnemi ramiony, byle czynić, czynić!
To też nad nowemi czynami rozmyślał teraz, siedząc w winiarni i nie dotykając kubka z tokajem wonnym, młody rotmistrz.
Czekał cierpliwie, aż pachoły posilą się i swoje kubki do dna wypróżnią, a gdy wreszcie, sapnąwszy, odsunęli od siebie misy, pochylił się ku nim i szeptać zaczął, w stronę lady i służby zerkając podejrzliwem okiem:
— Słuchajcie i miarkujcie dobrze, pomnijcie też, że, gdy uczynicie, jak powiem, druhami mi będziecie do skonania! Słuchajcie! Skoro zmrok zapadnie, Jurko i ty, Michałko, do marszałka Szautburga pojedziecie. Twoja głowa, Jurko, w tem, aby graf na rogatkę pojechał, niby na Seczeniego prośbę i wezwanie, a Michałko oko mieć będzie, żeby marszałek nie zwęszył i nie zbiegł. Jeśliby coś spostrzegł, za gardło go i przywlec przemocą, ino bez krzyków i alarmu nijakiego. Pojmujecie?
— Wszystko, jakby kto z książki czytał, bom już sam o tem myślał po nocach — odpowiedział pachołek.
— Pfy! — syknął przenikliwie wachmistrz i bary podniósł.
— Teraz — do obozu! — rzekł głośno pan Andrzej i, rzuciwszy na stół dwa dukaty, wybiegł z izby.
W dwie godziny po naradzie w winiarni, setnie rotmistrza Lisa, prowadzone przez pana Piotrowskiego, dobrym kłusem szły drogą, biegnącą ku Koszycom.
Ciekawski setnik Biernacki, jadący tuż za mrukliwym namiestnikiem, trącał go w udo i pytał:
— Cóżto za nocna wyprawa? Powiedz, waszmość, bo pilno mi wiedzieć!
— O północy staniemy, to waść od pana rotmistrza snadniej się dowiesz, bo dalej on już hufiec poprowadzi, — odparł pan Piotrowski.
— Aha, to rotmistrz z nami pojedzie? — spytał znowu setnik.
Pan Piotrowski spojrzał na niego i nic nie odrzekł, a wkrótce mruczeć zaczął, że to droga podła i grząska, że noc ciemna, choć w pysk daj, że chmury wróżą śnieg i że koń mu kuleje, bo podkowę stracił...
Tego już nie słuchał wesoły Biernat, bo przywykł do utyskiwań i pomruków pana Piotrowskiego, którego „dziadziusiem“ przezywał, albo „zrzędą wielkim koronnym“, co też do namiestnika przylgnęło, jak smoła do kożucha.
Po północku setnie, na rozkaz pana Piotrowskiego, stanęły, ciurowie konie rozkulbaczyli, ognie rozpalili i warzyli strawę. Nikt nie słyszał zbliżających się jeźdźców i spostrzeżono ich dopiero wtedy, kiedy wjechali w oświetlony płonącemi ogniskami krąg. Był to pan Andrzej, a za nim nieznajomy — szczupły, o wąskiej, przebiegłej twarzy młodzik i barczysty Drzazga, prowadzący za sobą konia, na którym siedział mąż tuszy okazałej, o dostojnem, acz wykrzywionem od strachu obliczu. Miał ów mąż usta szmatą ściągnięte i na szyi postronek, drugim końcem do łęku siodła wachmistrzowego uwiązany.
Panu Andrzejowi śpieszno było, więc wnet po posiłku wsiadanego otrąbić kazał i setnie ruszyły dalej.
Na czwarty dzień przed zachodem słońca napotkał junak pierwsze podjazdy lisowczyków, a w dwie godziny potem był już w obozie hetmańskim.
W złą godzinę przybył do swego wojska młody rycerz!
Była to bowiem godzina, w której lisowczyki własnemi rękami plon zwycięstw swoich marnowali, a sławne imię rycerskie na pohańbienie narażali.
W obozie, tuż niemal przed Koszycami, odbywało się koło, w którem wszyscy rotmistrzowie, towarzysze chorągwiani i przewódcy oddziałów ochotniczych brali udział. Panował straszny wrzask, zgiełk, szczękanie szabel, przekleństwa i wyzwiska rwały się ze wszystkich stron, a coraz głośniej rozlegały się burzliwe krzyki:
— Precz z Rogawskim! Nie chcemy Rogawskiego! My — nie żaki, on — nie mentor! Teraz wojna, więc lex silentissima pozostać musi wobec Bellony![2] Precz z hetmanem Rogawskim!
— Chcemy Kalinowskiego!
— Veto! Veto przeciw Kalinowskiemu! Głosujmy na Jarosza Kleczkowskiego!
— Na stryczek Jarosza! My stoimy za Jędrzejowskim!
— Oddać buławę Janowi Kruszewskiemu!
— Cha! Cha! Chcecie wodzem mieć przemyskiego szewca?! Za Jędrzejowskim pójdziemy!
— Nie lepsza rzepa od chrzanu! Jędrzejowski wasz — to chłopski syn z Sokołowa, a pan jego we Lwowie skórę mu batogami garbował na glanc! Cha! Cha!
— Kleczkowski ma hetmanić!...
Do tej burzy okrzyków, sporów, przedrwinek zerwał się nagle głuchy ryk rogu hetmańskiego i odrazu uciszył zgiełk.
Podniósł się pan Walenty Rogawski, blady, z wargami sinemi i z wściekłością w oczach. Mówić zaczął chrapliwie, szybko, niby się obawiał, że skończyć nie będzie mu dano.
Pułkownik przemówił:
— Waszmościowie, druhowie starzy, towarzysze! Żeby sporów nie było nijakich, tu przed wami wręcz urbi et orbi oświadczam, że buławy się zrzekam, bo wieńcem cierniowym — oddawna mi ta buława! Ino powiem wam, co mi sumienie rycerskie nakazuje, aby nikt nie rzucił mi obelgi w oczy, żem prawdę ukrył. Słuchajcież, bo z czystego serca płynie mowa moja! Za zapomnienie obyczajów rycerskich, które w glorji utrzymywały oręż polski, za swawolę niecną, za bogactw żądzę, za ojczyzny niemiłowanie, za zbrodnie wszelakie, za rozpustę, za prawa łamanie codzienne — invidia i pogarda własnego narodu spotkała nas...
— Toż my mu za to gardzieli i kies nie mało naprali!... — rozległ się głos bezecnego watażki, Mszałskiego, i śmiech w jego bandzie.
Pułkownik oczy nań skierował surowe i dalej mówił:
— Do tych się zwracam, co uszy mają polskie i sumienie też! Chciałem wojsko nasze sławą nieśmiertelną, godną naszego nieodżałowanego hetmana Lisowskiego, okryć w tej ziemi i na tej wojnie. Srogi byłem, nieugięty, na straży czci i obyczajów stojący w dzień i w nocy. Nie w smak wam to, ergo odejść muszę...
— Odchodź, śluzów wylewać nie będziemy! — krzyknął młodszy Kowalkowski.
— Gdybyś, taki synu, całkiem sczezł, to i tak dobra! — dodał Paszkowski, dawny woźnica obozowy, a teraz towarzysz i łupieżca.
— Kleczkowskiego chcemy! Jarosz pułkownikiem!
— Nie! Nie! Jędrzejowskiemu buławę dać!
— Idzi Kalinowski niech hetmani!
— My za Rusinowskiego gardłujemy!
— Cichajcie, psubraty, hałastro wyjąca! — zagrzmiał tubalny głos pana Jarosza Kleczkowskiego. — Tak do ładu nigdy nie dojdziemy! Czekajcie, zapytam raz jeszcze pułkownika, czy zaprawdę buławę składa?
— Składam i przysięgam, że jej nie wezmę! — odparł twardo pan Rogawski.
— Tedy, żeby sporów nie było, proponuję pułkownikiem okrzyknąć delegata królewskiego, pana Adama Lipskiego, a, gdy wojna ta do końca dobieży, w swojem kole do porozumienia dojdziemy, waszmościowie!
Inni też podtrzymali rotmistrza, a nieustępliwym tłumaczyli, że w obcej ziemi muszą przecież lisowczyki kogoś znacznego mieć nad sobą, bo wtedy poszanowanie osobliwe mieć będą u pludrów.
Na tem stanęło narazie.
Pan Andrzej poszedł do pana Rogawskiego, który po izbie chodził i ręce łamał, sycząc:
— Lipski ich do piekła zaprowadzi, bo to pachołek cesarski i królewski!
Naradzał się z panem Rogawskim młody rotmistrz i postanowili obaj, że dawny pułkownik z wojska ustąpi i z tymi, którym nie po sercu były swawola lisowczyków, do Rzeczypospolitej pociągnie.
— Jabym z tobą poszedł, Walenty, — rzekł żałośnie pan Andrzej. — Wiesz, żem dla ciebie do wojska contra woli rodziny i namowom przyjaciół wstąpił, ino nie mogę teraz, boć muszę dziewkę umiłowaną i panią Wolską z niewoli salwować. Na panu Aleksandrze polegać nie mogę, bo, słyszę, w ostatniej utarczce postrzelon srodze, bez ducha leży, miota się i bredzi...
— Przecież rozumiem, Jędrku, że musisz — zgodził się pan Rogawski. — Ktemuż wolny jesteś, bo ja już nie hetmanię tutaj...
Westchnął i usiadł na ławie.
— Ja do wielkiego hetmana, pana Stanisława Żółkiewskiego, pobieżę. Może tam się przydam, bo chyba z pięćset szabel pójdzie za mną? — dodał.
— Swoje zrobiwszy, pośpieszę za tobą! — zawołał junak i prosił pułkownika, aby juki zdobyczne i pachołów kilku zabrał ze sobą i do Łęczycy odstawił.
Wyściskawszy przyjaciela, odszedł rotmistrz.
Michałko Drzazga odnalazł już mieszkanie, gdzie się pan Andrzej zamknął i kazał stawić przed sobą swoich jeńców: grafa Szaufburga i pojmanego pod Gizą — Jerzego Seczeniego.
Jurko na rozkaz rotmistrza wypytywał marszałka po niemiecku i wkrótce dowiedział się, że graf Janosz Seczeni branki swoje zamierzał zawieźć do letniego pałacyku w okolicach Esztergomu.
Później kulejący jeszcze Seczeni, do Janosza, swego brata stryjecznego pismo układał, w którem błagał, aby za niego oddał porwane niewiasty i z jasyru tem samem go zwolnił.
Pachołek, wynajęty za dziesięć dukatów, tegoż dnia pomknął do Esztergomu, a pan Andrzej cierpliwie napozór, acz w męce strasznej, którą w sercu miał, czekał.
Na dziesiąty dzień dopiero powrócił pachołek z listem Janosza Seczeniego, który zgadzał się oddać polskie niewiasty, jeżeli koło Nagy-Marosz, w zajeżdzie przydrożnym znajdzie swego brata stryjecznego.
Obiecywał solennie graf, że pośle poczet zbrojny, aby szlachetnie urodzone panie w bezpieczeństwie do Wiednia dojechać mogły.
Pan Andrzej do drogi sporządził się szybko.
Żegnał swoje setnie, a ludzie obstąpili go i ze łzami spoglądali na rotmistrza.
Towarzysze rzucali na siebie pytające spojrzenia. Pierwszy nie wytrzymał porywczy setnik Biernacki.
— Do czorta chromego! — zawołał. — Idę ze swoją setnią z pułkownikiem do pana Żółkiewskiego.
— I ja! i ja! i ja! — odezwali się natychmiast panowie Kruszewski, Chomiczewski, Walewski, Piotrowski i Jaxa-Bychowski. — My z takimi warchołami, skurczybykami w wojsku być nie chcemy. Niech im kat świeci, a nie nam! Do wielkiego hetmana idziemy z pułkownikiem!
— Tedy spotkamy się, gdzieś pod Kamieńcem, albo w Wołoszy, a może jak Bóg da, pod Buczakiem! — rzekł pan Andrzej.
— Oby Bóg i Najświętsza Panna tak właśnie zrządzili! — krzyknęli setnicy, i, podchodząc do rotmistrza, ściskali go ze łzami i odprowadzali słowami wylewnemi.
Pan Andrzej, starszyznę pożegnawszy, chodził pomiędzy ciurów i pachołów i każdemu zosobna rękę ściskał i na wierną służbę Rzeczypospolitej błogosławił.
Skończywszy z tem, wziął na stronę pana Kruszewskiego i prosił go, aby nazajutrz udał napad, porwał marszałka Szaufburga, do Rzeczypospolitej odstawił i oddał posłowi cesarskiemu, oświadczywszy, że z rąk jakowychś złodziejaszków grafa wyzwolił.
Pan Kruszewski uśmiechnął się wesoło i rzekł:
— W puchach go, jako kukiełkę porcelanową, powiozę primo voto! Jeszcze mi poseł i sam graf dziękować będą!
Gdy zaś wieczorem, setnicy zajrzeli do izby rotmistrza, nikogo już tam nie zastali.
Pan Andrzej bowiem o zachodzie słońca, zabrawszy ze sobą Jurka, wachmistrza Drzazgę i grafa Jerzego Seczeni wymknął się z obozu, prowadząc ze sobą sześć rączych bachmatów luzem. Gnał szybko, biegnąc szlakiem, który na Szombat prowadził, i dalej, — ku Dunajowi, przecinającemu ziemię węgierską.