Zagończyk/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagończyk |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Drogą, przysypaną śniegiem, pomiędzy Lasö a Szigetem, sunęło czterech jeźdźców.
Ostatni, barczysty i bryłowaty, prowadził za sobą sześć koni, parami powiązanych do mocnego rzemienia.
Snadź, długą i ciężką drogę przebyli jeźdźcy, bo mieli twarze przybladłe, a oczy szeroko rozwarte i ognia pełne, jak to zwykle bywa, gdy człek bezsenne spędza noce. Bachmaty, zbryzgane błotem, o powichrzonych grzywach i ogonach, szły ciężkim kłusem, prychając ze znużenia.
Jeźdźcy wjechali na szczyt pagórka, przez który przechodziła droga, i tu stanęli.
Jadący na czele rozrosły młodzian, oczy ręką przysłonił, bo przeciwko słońca patrzył, i długo bacznie się przyglądał okolicy.
Wreszcie zwrócił twarz ku stojącemu na uboczu jeźdźcowi i spytał:
— Nie mogę wyrozumieć, czy ta dzwonnica, z poza lasu krzyżem świecąca, stoi już w Nagy-Marosz, grafie?
— Nagy-Marosz... — skinąwszy głową, odpowiedział zapytany.
— To przed miastem w gospodzie mamy spotkać ludzi grafa Seczeniego z porwanemi przez niego niewiastami? — pytał dalej młody rycerz.
Graf znowu kiwnął głową i mruknął, słowa polskie z cudzoziemska wymawiając:
— Stoi pod lasem gospoda „Pod bykiem“, o niej to wspominał w piśmie swojem mój brat stryjeczny, który tak niecnym, niekawalerskim czynem cały nasz ród szlachetny pohańbił. Na Chrystusa, wolałbym, żeby mnie kto inny, nie on z niewoli salwował!
— Pfy! — sapnął bryłowaty jeździec, przysłuchujący się rozmowie.
— Naprzód tedy! — zawołał junak, siedzący na rudym bachmacie, który, chociaż zdrożony był, łbem grzywiastym potrząsał groźnie i chrapał.
Minęli mały gaik i tuż na skrzyżowaniu trzech dróg ujrzeli dużą murowaną szopę. Kilkanaście wozów stało przed nią i dziesięć dobrych koni okulbaczonych, uwiązanych do pali. Przy rumakach tkwił zbrojny pachołek. Jacyś ludzie w barwnych strojach biegali pomiędzy wozami, szczekały psy i ryczało bydło, stojące przy furach, okrytych płóciennemi budami. Zdaleka już donosiły się huczące tony basetli i jazgot kilku skrzypiec, okrzyki i śmiech.
Jeźdźcy podjechali do szopy, bo graf szepnął:
— Gospoda „Pod bykiem“...
— Michałko, — rzekł cicho młodzian, zeskakując z konia, — zostań przy bachmatach, a bacz na wszystko i wczas donieś...
— Hm... — mruknął pachoł.
Junak tymczasem pomógł utykającemu na nogę grafowi zejść na ziemię i szepnął, ostro patrząc na niego:
— Słowem rycerskiem i szlacheckiem przysiągłeś mi, waść, na krzyż Chrystusa-Zbawiciela, iż nie powiesz nikomu, jak się nazywam, bo żywa dusza nie powinna słyszeć w tem miejscu mego imienia.
— Rzekłem i przysięgę ponawiam na honor rycerski! — odpowiedział graf.
Weszli do gospody.
Tłoczno i szumno w niej było.
Kilku zbrojnych ludzi zasiadło przy długim stole i zabawiało się kubkami z winem.
W kącie umieściła się kapela cygańska, rżnąca wesołe, skoczne przygrywki.
Przed biesiadującymi stała stłoczona gromada cyganek.
Czerwone, zielone jubki, czarne i białe czarmaszki, haftowane barwnym jedwabiem lub złotemi i srebrnemi nićmi; pstre chusty, okrywające krucze włosy; pobrzękujące na piersiach paciorki błyskotliwe i alszbanty[1] z monet; dzwoniące wisiory; ciężkie obręcze srebrne i mosiężne na nogach i rękach biły w oczy i roziskrzały obszerną izbę, niby łąkę kwieciem.
Przybyli usiedli na uboczu, tuż za cyganami; kulawy graf kazał brudnemu sługusowi karczemnemu podać wina i coś na przekąskę. Tymczasem ucztujący ludzie, już znacznie podochoceni, zaczęli klaskać w dłonie i krzyczeć ze śmiechem:
— Królewicz i królewna! Królewicz i królewna! Dawać ich!
Z tłumu wyszedł wysoki, wiotki, o pięknej, smętnej twarzy młody cygan, prowadząc za rękę dziewczynę.
Gdy wyszła na środek izby, a cała gromada rozstąpiła się i cofnęła pod ściany, pan Andrzej Lis aż z ławy się podniósł i z podziwem szepnął do grafa:
— Ależ kraśna dziewka! Niby słońce oczy ślepi...
Istotnie stepowa krasawica była nad podziw piękna i powabna.
Smagła twarz, dumne, zlekka wydęte usta, niby wiśnie dojrzałe; białe, iskrzące się zęby; oczy do dwóch gwiazd podobne, długie, czarne warkocze, kibić silna, wybujała przykuwały do siebie spojrzenia obecnych i zaćmiewały barwność i bogactwo stroju dziewczyny.
— Tańcz, Zazo, tańcz! — wołali goście coraz głośniej.
Cyganka dumnie skinęła głową i pałającemi oczyma, niby błyskawicą, smagnęła dokoła.
Zagrała żywiej kapela i przed zachwyconymi widzami miotać się zaczęła dzika, porwana szałem tańca para cygańska.
Tupały nogi, ze świstem wyrywał się gorący oddech, latały cienkie nozdrza, dzwoniły klejnoty na piersi i szyi Zazy, warczał bębenek, podniesiony nad głową, rozlegały się okrzyki, namiętne, tęskne, niemal rozpaczliwe lub mdlejące w rozkoszy nieznanej.
Nagle przy jednym z gwałtownych obrotów, cyganka stanęła, jakgdyby zamarła z rękami, wzniesionemi nad głową, i nieruchoma, z falującą piersią, oczy płomienne skierowała ku wejściu.
Pan Andrzej spojrzał ku drzwiom. Na progu, niby bryła ogromna, odcinała się na tle bladego nieba potworna postać Michałka Drzazgi.
W bezruchu, wsparty potężnemi, krzywemi nogami w deski podłogi skamieniał i patrzył na dziewczynę szeroko rozwartemi, szaremi oczami, oddech wstrzymując i olbrzymią łapę do piersi szerokiej przykładając, jakgdyby zaciskał serce, które wyskoczyć chciało, upaść na ziemię i rozbić się, rozprysnąć na tysiące kawałków, odłamków, okruch drobnych.
Trwało to jedno oka mgnienie. Cyganka znowu skoczyła w tan, bo młody cygan w dłonie klaskał i w prysiudach miotał się wokół.
Wachmistrz też się opamiętał, bary podniósł i podszedł do rotmistrza.
— Jakowaś kupa mocno zbrojna wali i karocę prowadzi, pfy! — mruknął.
Pan Andrzej skinął głową i ręką namacał głownię pistoletu i rękojeść szabli, wysoko na rapciach podciągniętej.
— Idź na dwór, Michałko, i powiedz panience ukradkiem, com kazał!... — szepnął.
Drzazga odchodził dziwnie opieszale, lecz na progu przystanął i jeszcze raz się obejrzał. Skrzyżowały się, błysnęły, jak ostra stal, spojrzenia wachmistrza i koczowniczej krasawicy i tuż zgasły, bo Michałko nagle na dwór wypadł i drzwi ciężkie z hałasem zawarł za sobą.
Po chwili do gospody weszło kilku zbrojnych mężów. Na czele ich postępował młody, wyniosły, o pięknej twarzy, roześmiany pan w bogatym stroju, w czapie bobrowej z piórem czaplem i ze złotym łańcuchem na piersi amarantowego kabata, opuszonego ciemnem futrem.
Na jego widok podnieśli się ucztujący i z pokłonami zwolnili dla nowych gości ławy, tapczan i zydle.
— Wesoło się bawicie! — krzyknął piękny pan ze śmiechem.
— Zdybaliśmy w drodze tabor cygański królewicza Beki, więc przywiedliśmy go tu, aby wasza dostojność, prześwietny grafie, mógł wesoło czas spędzić w gospodzie, bo siostra królewicza — Zaza z bratem swoim nad wyraz pięknie tańczy...
— Dobra!... — pochwalił graf. — Jakem Janosz Seczeni, urządzimy tu bal, co się zowie! Panie też rade będą, boć to, przecież, rarytas — taki sławny tabor! Znam ja Bekę, — niemało batów oberwał jego ojciec od mego rodzica za samowolne koczowanie w naszych dobrach! Cha! Cha!
To mówiąc, skierował się ku drzwiom i krzyknął do ludzi stojących na dworze.
Wbiegli hajducy i zaczęli posadzkę kobiercami zaścielać, stół wycierać, kilimami barwnemi okrywać i ustawiać statki, gąsiorki, kubki, misy.
Wkrótce graf Janosz z ukłonami wprowadził do izby dwie panie.
Rotmistrz drgnął i powieki mocno zacisnął. Po chwili podniósł oczy i ujrzał słodkie, strwożone oblicze panny Barbary i stroskaną, bladą twarz pani Wolskiej.
Ostrożnie, ślizgając się po tłumie, sunęły spojrzenia panienki po izbie, szukając kogoś w ciżbie, nareszcie spoczęły na umęczonej, sczerniałej twarzy junaka, na chwilę jedną błysnęły radością, lecz wnet niebieskie oczy przykryły się rzęsami i twarzyczka powlekła się obojętnością.
Gdy graf Janosz z gośćmi usiadł przy stole, a służba roznosiła dymiący paprykarz i gulasz, nalewała do kubków wina, do ucztujących zbliżył się z niskim pokłonem Jurko i, list grafa pokazując, rzekł:
— Wedle obietnicy, przybyłem po jaśnie panią i jaśnie panienkę, na które małżonek i rodziciel ich z utęsknieniem czeka. Przywiodłem ze sobą grafa Jerzego Seczeni, który pod Gizą do niewoli polskim rycerzom się dostał.
— Dawaj go tu, co żywo! — zawołał młody graf.
— Za pozwoleniem waszej dostojności! — odezwał się Jurko. — Na słowie pisemnem waszem polegało rycerstwo, przeto raz jeszcze chciałbym słowo żywe usłyszeć, że jaśnie panią i jaśnie panienkę nam oddaje wasza dostojność wzamian za uwięzionego grafa, waszego brata stryjecznego...
— Jako żywo, że tak! — zakrzyknął Janosz. — Seczeni nie mają dwóch obietnic, ino jedną! Taki bowiem jest nasz obyczaj starodawny...
Powiedział to z dumą i wąsa długiego podkręcił.
Jurko odszedł i po chwili powrócił, prowadząc pod ramię grafa Jerzego Seczeni, którego nikt nie spostrzegł dotąd, bo go cyganie tłumem swoim odgrodzili.
Bracia zaczęli się ściskać i nowinami dzielić, pokrótce o wszystkiem opowiadając sobie.
— Do stołu proszę, cher cousin! — mówił Janosz, prowadząc kulejącego grafa ku gościom.
— Chciałbym, aby do stołu zaproszony został rycerz polski, pod którego opieką przyjazną i szlachetną pozostawałem! — oznajmił Jerzy Seczeni. — Jest to pan Andrzej... Łęczycki, znamienity wojownik!
Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do rotmistrza i zawołał:
— Chodźże, miłość wasza, wdzięcznym tu suponuję, będziesz gościem, jako ja ci jestem wdzięczny!
Pan Andrzej, ucałowawszy w milczeniu ręce pani Wolskiej, nisko skłonił się przed panienką, a później wyprostował się dumnie i dość ozięble ręce panów węgierskich ściskał.
— Raz tylko machnąć naodlew i oczy na zawsze zamknie ta lala cacana!... — myślał, żbiczem okiem patrząc na młodego Janosza.
Jednak nie uczynił tego pan Andrzej, bo rozważny był i nie o zemstę mu chodziło tego dnia, jeno o ratowanie miłości swojej.
Uczta stawała się coraz szumniejsza, bo nowe i coraz zacniejsze wina wnoszono, a panowie pili bez umiaru.
Wreszcie podniósł się młody, rozhukany, niby buhaj na błoniach, Janosz i, podnosząc puhar zawołał:
— Dziś na zawsze zapadnie dla mnie słonko... Urocza, nadobna panna Barbara opuści posiadłości Seczenich Gonösz. Nie ujrzą jej więcej oczy moje, a serce ino zdaleka tęsknić w boleści będzie, w niewiadomą, obcą dal lecąc... Chcę, aby panna Barbara i wy, dostojna pani, mile sobie wspominałyście ziemię madziarską, przeto uraczę was widowiskiem rzadkiem. Królewskiemu taborowi Beki zabawiać was rozkażę, a usłyszycie i ujrzycie w tych śpiewkach, muzyce, tańcach dzikość naszej krwi, tęsknicę serc, miotanie ducha i miłowanie płomienne, wieczyste, nienasycone, smętne!... Hej-że, Beka, pokaż, co umiesz, a dostaniesz najlepszego konia ze stajni i kiesę złotych dukatów, ciężkich, błyskotliwych, dzwoniących. Hej-że!
Zagrzmiała kapela cygańska, zaśpiewał zgodny chór, a wszyscy umilkli zasłuchani, bo pięknie i rzewnie brzmiały głosy koczowników.
Pan Andrzej nieznacznie mrugnął na Jurka i szepnął:
— Niech-no Drzazga przy progu stanie...
— Kiedy pan wachmistrz z własnej woli dawno już do izby wszedł i ścianę osobą swoją podpiera! — odpowiedział pacholik z chytrym uśmiechem na wąskiej twarzy.
Rotmistrz skinął głową i siedział milczący, na pannę Barbarę nie patrząc, aby się nie zdradzić.
Tymczasem jedna po drugiej wychodziły na środek izby młode cyganki, śpiewały i tańczyły. Goście oczekiwali jednak na taniec Beki i jego siostry.
Znowu miotać się zaczęła w szalonych, dzikich zwrotach i skrętach, piękna para, a gdy skończyła i cofała się z pokłonami, skoczył ku Zazie mocno podchmielony młody Madziar, siedzący przy Janoszu, schwycił dziewczynę wpół i, przechylając ją, usiłował przemocą w usta pocałować.
Podbiegł do szamocących się piękny, blady z wściekłości Beka, z siłą pijanego panka od siostry oderwał i odtrącił.
— Nie daj się, Rago, pokaż mu! — wołali goście, podburzając przyjaciela do bójki.
Ten zrzucił delję i zwarł się z cyganem. Jednak zwinny i trzeźwy Beka zwalczył Madziara i obalił.
Wtedy podniósł się blady, gniewny graf Janosz Seczeni i krzyknął:
— Zapomniałeś, widać, Beka, o śladach, jakie pozostały na grzbiecie twego ojca od batogów starego grafa, mego rodziciela? Podniosłeś rękę na mego druha, szlachetnego księcia Ragö? Hej, hajducy, rozciągnąć cygana i wsypać pięćdziesiąt batów!...
Zwracając się do pani Wolskiej i Basi, graf Janosz rzekł z uśmiechem:
— Z tą dziczą inaczej nie można... wściekłe bestje, włóczęgowie, chciwi, źli łotrzykowie!
Hajducy porwali młodego cygana, zdarli mu z ramion kurtkę, ciężką od złotych sznurów i naszywek, zerwali szeroki pas, dzwoniący srebrnemi kółkami i koszulę czerwoną; trzymając go za nogi i ręce, rozkrzyżowali na ziemi. Dwóch drabów stanęło po obudwóch bokach.
— Raz! — krzyknął Janosz.
Hajducy podnieśli baty w zamachu.
— Dwa...
W tej chwili na leżącego Bekę rzuciła się Zaza i ciałem swojem zasłoniła obnażone, prężące się plecy brata. Oczy płomienne wbiła w piękną twarz młodego grafa i syczała, jak żmija:
— Ty... ty... kat... morderca... krwawy zwierz!...
Jeden z hajduków porwał ją za włosy i odrzucił. Zatoczyła się i upadła na pierś siedzącego przy Basi Janosza. Ten ogarnął ją ramieniem i przytulił do siebie dygocące, szamocące się ciało stepowej krasawicy.
— Żądam, grafie, aby pan natychmiast puścił wolno tę dziewczynę! — rzekła głosem twardym i stanowczym panna Barbara, wstając blada, z oczami pełnemi wstrętu i gniewu.
Janosz odtrącił od siebie cygankę i, pochylając się do Basi, szepnął:
— Ach! Zazdrosna o nią jesteś waćpanna?...
Basia z pogardą spojrzała na pięknego Węgra i nic nie odrzekła.
— Bić, czy co? — spytali hajducy, podnosząc baty.
Nagle odezwał się starszy graf Seczeni:
— Przepraszam waćpanią i waćpannę za tak nierycerskie obyczaje mego kuzyna! Proszę wierzyć, że tego dopuścić się mogli tylko Seczeni-Gonösz, bo nawykli oddawna do gwałtów, Habsburgom wiernie służąc... Jaki pan, taki pachoł — rzecz zdawna wiadoma!
Zdumiał się i zmieszał Janosz, a jego brat stryjeczny ciągnął, zwracając się do pana Andrzeja:
— Waćpan, wygoń z izby hajduków, aby takiego larum nie było; nie zwykli jesteśmy takowego hałasu i chamskich obyczajów!
Rotmistrz klasnął w dłonie i przy stole stanął barczysty, potworny Drzazga.
— Wypchnij-no tych ludzi za drzwi, byle ostrożnie, Michałko, z rozwagą, bo to ino na rozkaz grafa i dla spokoju! — mruknął pan Andrzej.
— Hm... — ryknął wachmistrz.
Wszystkim się wydało, że w tłum hajduków, pachołków i służby węgierskiej z jasnego nieba nagle piorun uderzył. Zakotłowało się w izbie, jakiś głaz przewalał się po gospodzie, odrzucając, roztrącając ludzi, ławy, ciężkie beczki z winem; po chwili przez otwarte drzwi z krzykiem wybiegali wystraszeni hajducy, służebni pachołkowie, a nawet niektórzy z gości; co chwila ponad głowami tłumu, wirując i wrzeszcząc w powietrzu, przelatywały postacie ludzkie, ciskane niewidzialną, a straszną siłą.
Wkrótce w izbie pozostała tylko garstka gości, kapela i cyganie.
— Niech tabor spokojnie odjedzie — rzekł Jerzy Seczeni, już spokojnie patrząc na Janosza.
Ten w milczeniu skinął głową.
Cyganie szybko opuszczali gospodę; mężczyźni bladzi i milczący, kobiety — płacząc i cicho zawodząc.
— Wina! — krzyknął Janosz i zaintonował pieśń biesiadną.
Goście pili na umór, śpiewali i pokrzykiwali ochoczo: „Eljen!“
W tem na dworze rozległ się krzyk, a raczej ryk wściekły, przerażone głosy tłumu, jęk, trzask i łoskot, jakgdyby kamień duży i ciężki stoczył się na strzechę gospody.
Pan Andrzej wybiegł na dwór i wszystko zrozumiał odrazu.
Na odjeżdżającą Zazę rzucił się koniuszy grafa Janosza, a za jego przykładem oddział hajduków zamierzał poturbować cyganów, a, może, i złupić toboły.
Spostrzegł to baczny Drzazga. Ze stojącego wpobliżu wozu dyszel wyłamał i w mig oczyścił podwórze od napadających, kilku położywszy straszliwemi ciosami ciężkiego drąga. Później poskoczył ku śmiałkowi, borykającemu się z broniącą się wściekle Zazą, porwał go, wykręcił rękę i, machnąwszy nim w powietrzu trzy razy, cisnął na dach karczmy.
Byłby go prasnął o ziemię, lecz nie zapomniał rozkazu rotmistrza, że ino dla spokoju i rozważnie należy postępować.
— Drzazga! — krzyknął groźnie pan Andrzej. — Miej opamiętanie...
Wachmistrz bary podniósł i jak zwykle prychnął:
— Pfy!
Fury taboru jedna po drugiej szybko opuszczały majdan zajazdu.
Za niemi szedł Michałko z dyszlem na ramieniu, szedł długo zapatrzony w pierwszy wóz, na którym powiewała kraśna chusta.
Wreszcie stanął, bo tabor już znikał na skręcie drogi, tonącej w lesie. Pomyślał, westchnął głośno i mruknął:
— Hm... hm...
Zawrócił nieskładnie i, przewalając się, poszedł ku gospodzie „Pod bykiem“.