Zagończyk/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagończyk |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne Ski Akc. Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już dobre dwie godziny wygodna karoca, otoczona pięćdziesięciu konnymi hajdukami, wartko toczyła się dobrą drogą, która biegła od Esztergom do Wiednia.
Pan Andrzej z wachmistrzem jechali na uboczu, do siedzących w powozie pań nie zbliżając się wcale, aby nie wzbudzić żadnych podejrzeń eskorty. Jurko tylko, jako pacholik państwa Wolskich, siedział w karocy i szeptem opowiadał o wszystkiem, a niewiasty w dłonie klaskały i nawet popłakiwały cicho.
Koło Wagara kawalkada wjechała do lasu.
— Konie muszą wypocząć! — oznajmił prowadzący hajduków człowiek o twarzy, włosiem do oczu zarośniętej, i oczach ponurych, biegających. — Od Esztergomu idą bez popasu. Długa droga do Wiednia!
Pan Andrzej nic na to nie rzekł, chociaż wydało mu się, że konie zbytnio strudzone nie były.
Puścił bachmata i usiadł na skraju lasu.
Michałko koniom podkowy oglądał i popręgi zluźniał.
Nagle coś ze szmerem spadło rotmistrzowi na ramiona i, ślizgnąwszy się po kurcie skórzanej, zdusiło gardło...
Szarpnął się rycerz, rozumiejąc, że na arkan został schwytany, lecz, tracąc przytomność, nie zdołał już rzemienia pochwycić; przez mgłę widział, jak biegł Michałko; zdawało mu się, że słyszy nawet ryk wiernego pachołka, lecz wkrótce wszystko zakołowało przed nim, krew niby rozpalonym młotem uderzyła do głowy. Zwalił się junak na bok z twarzą nabrzmiałą, z pianą na rozwartych ustach...
Powoli powracał pan Andrzej do zmysłów.
Przenikliwy chłód, wstrząsający nim, ocucił go.
Podniósł ciężkie, zapuchnięte powieki i obejrzał się ze zdumieniem.
Był w lesie, samotny, w mroku nocnym.
Nic nie rozumiał, więc zaczął sobie przypominać, z trudem chwytając wątki myśli, skrawki wrażeń.
Długo się borykał z bezwładem i sennością, aż nareszcie wszystko, co się stało, odżyło przed nim.
Poruszył się i chciał iść.
Nie mógł uczynić żadnego ruchu.
Był opleciony mocnym sznurem i przywiązany do drzewa.
Wyprężył się i szarpnął z całej siły, lecz czy słaby jeszcze był, czy więzy miał na sobie mocne, zerwać ich nie mógł. Poczuł ostry, nieznośny ból w szyi i gardle.
Zaczął chrząkać, kaszleć, aż wypluł na śnieg kłąb zwarzonej krwi.
Drżał na całem ciele, bo była noc mroźna, a wiatr zimny pogwizdywał w lesie i poruszał wierzchołki nagich dębów, szeleszcząc pozostałem i na nich zżółkłemi, suchemi liśćmi.
Tu i ówdzie, błyszczały ruchome, zielone ogniki i coś czarnego śmigało w mroku.
Zrozumiał rycerz, że wilki zwęszyły bezbronnego człowieka i zbierają się na stypę. Zaczął krzyczeć i gwizdać. Ogniki cofały się coraz dalej, aż znikły w gąszczu krzaków.
— Nie są jeszcze głodne... — pomyślał pan Andrzej i zaczął cicho się modlić, drżąc na całem ciele.
Już brzask sączył się z nieba i wylewał się leniwie na polanę z uwiązanym rycerzem, gdy junak spostrzegł kilka wilków, w popłochu uciekających wpobliżu.
— Ludzi poczuły... — pomyślał.
Nie pomylił się, bo gdy się rozwidniło na dobre, z krzaków nagle wynurzyła się głowa nieznajomego człowieka, później druga; rozległ się cichy poświst i kilku cyganów wybiegło na polanę.
Pan Andrzej poznał odrazu młodego, pięknego Bekę.
— Szukamy ciebie, panoczku... — rzekł po polsku stary cygan. — Znam ja waszą mowę, bo wtedy, kiedy nie miałem siwych włosów, koczowałem z taborem koło Kołomyi, Krakowa, Tarnowa... Hej, chłopcy, przetnijcie-no sznury i zwolnijcie tego jaśnie wielmożnego pana.
— Cud! — mruknął pan Andrzej i oczy z wdzięcznością ku niebu podniósł. — Niech imię Twoje, Boże Wszechmogący, błogosławione będzie per omnia saecula saeculorum, amen!
Szli przez las.
Pan Andrzej wyraźnie widział ślad, którym wleczono go, zduszonego arkanem, do drzewa, aby tam zostawić w pętach na pożarcie wilkom.
Stary cygan, idący obok, opowiadał, że straszliwy sługa rotmistrza pozabijał kupę hajduków, lecz, cięty w głowę, padł i teraz bez ducha leży w taborze, a Zaza i staruchy opatrunki mu nakładają, wlewają do ust napar ziółek wielce pomocnych i zaklęcia od śmierci i choroby szepcą.
— Co się stało z niewiastami, które powozem jechały? — spytał pan Andrzej i przystanął, bo słaby był bardzo i na nogach się chwiał, idąc, znużyło go też przedzieranie się przez krzaki i śnieg głęboki.
— Hajducy poprowadzili powóz nazad, a wiem od jednego z rannych, któregośmy ocucili, że mieli do zamku grafa Janosza do Esztergomu wieźć. Z jaśnie paniami młody pacholik pojechał, bo w karocy siedział, a gdy ruszyli, krzyknął nam, bośmy na strzały i zgiełk przybieżeli, abyśmy na miejscu ostawali i czekali. Tabor tedy na leśnej polanie pod wzgórzami rozłożyliśmy i czekamy, chociaż nie wiemy czego.
— To przemyślny człek ów pachołek! Trza czekać, bo on coś obmyśli! — zawołał uradowany rotmistrz.
— To też czekamy — powtórzył stary cygan, — ino myślimy, co graf waszej miłości i owego mocarnego człeka, który ranny leży, szukać rozkaże i swoich zbirów naśle, rychło patrzeć! Trza ukryć was tak, żeby żadne oko nie dostrzegło! Już my to umiemy!
Uśmiechnął się chytrze i mruknął:
— Cygan konia albo byka w izbie ukryć potrafi, a nikt ich nie odnajdzie. Nawykli my do tego, sposobni! A was, którzyście naszego królewicza od batogów, a królewnę od pohańbienia ocalili — pochowamy tak, że sczeźniecie, jak kamień w morzu! Oj, nie odnajdą was hajduki — zbiry bezczestne!
Jął starzec przekleństwa miotać straszliwe na głowę grafa Janosza.
W taborze rotmistrz długo siedział przy rannym wachmistrzu; miotał się chory, porywał się wstać, usiłował zedrzeć płachty, któremi miał głowę obwiązaną, bo mu szablami posiekano czaszkę całą, a i przez gębę szła rana głęboka i szeroka na dwa palce, rzęził straszliwie i coś gadał, gorączką trawiony.
Pochylił się nad nim junak i słuchał.
Były to jednak zwykłe Michałkowe pomruki: „hm... hm... pfy, pfy“ i tylko raz jeden wydało się panu Andrzejowi, że chory Drzazga wyszeptał:
— Zaza...
Ponieważ jednak Michałko powiedział to tak rzewnym i ciepłym głosem, junak ostatecznie przekonał się, że nie dosłyszał, albowiem wachmistrz nie potrafiłby z siebie tak ludzkiego dźwięku wydobyć.
— Przysłyszało mi się i tyle! — pomyślał rotmistrz. — Pewnikiem westchnął tylko głębiej Drzazga — nieborak!
Cyganie nakarmili i napoili zacną polewką winną pana Andrzeja, a junak wnet poczuł się raźniej; dawna siła i rozwaga powróciły niebawem i już zaczął przemyśliwać nad tem, jakiego ma fortelu się imać, aby Basię i panią matkę z niewoli wyrwać, a przy tej sposobności i pomstowania na grafie zdradliwym dokonać po sprawiedliwości.
Cyganie tymczasem, wdrapawszy się na drzewa, przeciągali sznury i rzemienie, po których, aby na śniegu śladów nie pozostawić, mieli przenieść rannego wachmistrza i przeprowadzić rycerza.
Przed południem pan Andrzej i Drzazga siedzieli w głębokiej jaskini, w zbocza górskie głęboko się wcinającej; przy rannym wachmistrzu, okładając mu rany ziołami i sklejając pociętą skórę zacierką z mąki kukurydzianej, zmieszanej z biedrzeńcem i gorzką korą wierzby, siedziała starucha-znachorka, bez przerwy mruczała zaklęcia i kadziła dymem modrzewiowym, rzucając igliwie suche na jarzące się węgle małego ogniska.
— Żyw będzie! — szeptała. — Rogatą ma duszę, nie chce ona wyjść z ciała; siła też gra w nim i wre, to śmierć się stracha i ucieka, ino zdaleka kłami kłapie i syczy... Pyrr, hurr, om, om, bohem... pyrr!
Słysząc takowe niepojęte słowa, rycerz przeżegnał się pobożnie.
Zdaleka ledwie dochodziły głosy z obozu, gdzie tymczasem zaszły bardzo ważne wypadki.
Pan Andrzej dowiedział się o tem wszystkiem wkrótce, bo do jego kryjówki przedostał się Beka ze starym cyganem, mówiącym po polsku.
— Do taboru — opowiadał starzec — przybiegł z Esztergom konny posłaniec z rozkazem grafa, abyśmy, nie zwlekając, do jego pałacu pośpieszyli, gdyż panienka, koło której Janosz na zadnich nogach chodzi i wzdycha czule, zechciała dosłuchać przerwanych pieśni cygańskich i przyjrzeć się dobrze naszym tańcom. Pachołek grafski mówił, że spodobała się jej nasza królewna Zaza, której przysłała wstążkę bogatą.
Rycerz słuchał uważnie i po chwili zapytał:
— Wstążkę przysłała — i więcej nic?
Cygan zaśmiał się i odparł:
— Bystry rozum masz, wasza miłość! We wstążce zasyła owa panna złotowłosa skrawek papieru z pismem, ale my nieczytni, nie wiemy o czem panna pisze...
To mówiąc, podał rycerzowi zmięty kawał papieru, igłą mocno podziurawiony.
Pan Andrzej odczytał:
„Jurko ułożył porwanie nas, gdy cyganie na zamek przybędą. Bądź w pogotowiu...“
Przycisnął junak drogie pismo do ust i zawołał:
— Jadę z wami!...
Stary cygan oczy przymrużył i szepnął:
— My tak i myśleli, że coś owa panna knowa...
Pan Andrzej pobiegł do taboru i zaczął do drogi się sporządzać, a później, starego cygana i Bekę, odprowadziwszy na ubocze, mówił do nich:
— Jeżeli pannę i starszą panią porwiemy, trza będzie pogoń zmylić!
Cyganie kiwali głowami.
— Jużem obmyślił całą imprezę! — ciągnął junak, rzucając cyganom kiesę. — Zrobicie tak: graf Janosz ścigać was będzie na tej drodze, bo do Wiednia jechać musimy...
— Nie inaczej... — mruknął stary.
— Wiem to! — szepnął rotmistrz. — Na tem trza ich w potrzask wziąć i fortele im pogmatwać! Gdy do taboru po sprawie powrócicie, bez zwłoki sześciu chłopa na koń wsadzicie, aby biegli dalej ku Wiedniowi, a później niech konie ostawią w haszczach, a sami zpowrotem przekładną się do taboru. Wy zaś mówcie ludziom grafa, że was poturbowaliśmy, konie przemocą wzięliśmy i pobiegliśmy szlakiem ku stolicy.
— A wasza miłość jaką drogą podąży? — spytał starzec.
Pan Andrzej udał, że nie słyszał i o innem mówić zaczął, bo już był postanowił, że z niewiastami i Jurkiem szlakiem do Koszyc popędzi, aby ścigających go hajduków zmylić i co najrychlej do lisowczyków dobiec, gdzie niewiasty będą w bezpieczeństwie.
Beka spostrzegł odrazu, że polski rycerz nie ufa im.
Błysnęły gniewem czarne oczy, zęby ścisnął cygan, lecz wnet się pohamował, a chytry uśmiech wykwitnął na pięknej twarzy.
— Dobra! — rzekł. — Stanie się podług woli waszej miłości!
Późnym wieczorem doszły fury cygańskie do zamku Gonösz, skąd już niedaleko było do Esztergomu.
O kilka staj od siedziby grafa Janosza, pan Andrzej, prowadząc trzy luzaki, wjechał w gęsty las i tu się zaczaił, koniom pyski rzemieniem ścisnąwszy, aby nie rżały i nie prychały.
Węglem, ze smołą zmięszanym, napisał na podole koszuli starego cygana-cymbalisty kilka słów do Basi i rzekł:
— A pchnijcie do mnie któregoś tam z waszych z odpowiedzią i nowinami!
Tabor pociągnął dalej, pozostawiając junaka w lesie.
Czekał cierpliwie, gdyż wiedział, że przed świtem cyganów do zamku nie wpuszczą, więc miał dużo czasu przed sobą.
Obmyślił raz jeszcze wszystko, krok po kroku, rozważnie i nie śpiesząc się. Później kulbakę podpruł i na terlicę wysypał dużą garść dukatów i kamyków świecących, jak gwiazdy, sztuk kilkanaście.
— Zaś tam! — mruczał, układając wszystko do szmaty i wciskając do torby, wiszącej przy łęku. — Starczy na wszystko! Z tem pół świata chyba objechać można. Hę?!
Uspokoił się zupełnie. Szablę przy świetle miesiąca obejrzał uważnie, pistolety nabił świeżym prochem, pasa podciągnął i zaczął szybko chodzić, bo mróz szczypał potężnie. Wyglądał świtu.
Jednak słońce już stało wysoko, gdy usłyszał dochodzący z drogi szybki bieg konia. Ostrożnie podsunął się ku skrajowi lasu i ujrzał młodego cygana, oglądającego ślady.
Pan Andrzej gwizdnął cicho.
Cygan głowę podniósł i wbiegł do gąszczu.
Nic nie mówiąc, podał rycerzowi kromkę chleba i znakami objaśnił, aby ją przełamał.
W środku znalazł pan Andrzej pismo Basi.
Donosiła, że wieczorem odbędą się niby jej zaręczyny z grafem, lecz, że Jurko wszystko ułożył chytrze, to też przed północą jeszcze wyjdą na drogę od strony rzeki. Panna dodawała otuchy rycerzowi, krzepiła w nim wiarę i prosiła, aby ufał jej, której miłość dla niego — aż do śmiertelnej chwili.
Uradowany junak dał dukata cygankowi i, konie zostawiwszy w lesie, poszedł na zwiady.
Obszedł cały zamek dokoła i zrozumiał, w jakiem miejscu ucieczka zostanie dokonana.
Podprowadził więc bachmaty bliżej do zamku i znów się zaczaił.
Był tak blisko, że wyraźnie widział furtkę, przez którą wyjść miała ukochana dziewczyna. Siedząc w gąszczu, słyszał płynące od zamku okrzyki, wiwaty, wybuchy śmiechu, muzykę i śpiewy.
Już się ściemniło, gdy furta się rozwarła. Trzech zbrojnych hajduków wyszło na drogę i stanęło na czaty.
— Co u biesa! — wyrwało się junakowi. — Zdrada?
Długo stali hajducy, gwarząc spokojnie, lecz wkońcu dwóch poszło w różne strony, obchodząc mur.
— Hm... — pomyślał pan Andrzej. — Jeśli tak, to i dobra!
Podczołgał się na skraj lasu i tuż naprzeciwko siedzącego hajduka czekał na chwilę sposobną.
Mróz zaczął dokuczać coraz silniej, więc stróżujący drab rusznicę do muru przytknął i zaczął biegać i skakać, odcierając ręce i zziębnięte policzki. Zbliżył się do lasu, gdzie wiatr nie tak ostro smagał, lecz w tejże chwili, fiknąwszy w powietrzu i nie zdoławszy wydać okrzyku, zduszony za gardło, zniknął w krzakach.
Pan Andrzej w okamgnieniu związał go rzemykami, wcisnął w gąszcz i śniegiem przysypał. Skończywszy z tem, już spokojnie wyszedł na drogę i poszedł na prawo, niosąc rusznicę na ramieniu. Na spotkanie mu szedł, przeskakując z nogi na nogę dla rozgrzewki drugi hajduk. Rotmistrz śmiało sunął ku niemu, słysząc, że ten pokrzykuje wesoło, biorąc go za jednego z towarzyszy.
O kilka kroków od hajduka skoczył pan Andrzej naprzód, zdusił, obalił i związanego w krzakach ukrył.
— No, teraz na trzeciego kolej i — spokój będzie, jak makiem zasiał!
Przypomniawszy sobie wesołą twarz setnika Biernackiego, z uśmiechem dodał:
— Primo voto!
Istotnie wkrótce na drodze przed boczną furtą pałacu grafa Janosza Seczeniego zapanowała cisza.
Spętani hajducy leżeli w haszczach przysypani śniegiem, a na skraju lasu siedział na pniu, ukryty w cieniu barczysty, rozrosły na podziw samotny strażnik w czapie z barwami dworskiemi, trzymający rusznicę w ręku.
Przed północą furta uchyliła się ostrożnie. Jakiś człek o twarzy wąskiej wyjrzał podejrzliwie, później wyszedł i ręką skinął.
Dwie postacie drobne, wiotkie, w krótkich półkożuszkach i czerwonych butach z cholewkami wybiegły na drogę i oglądały się bojaźliwie.
Rotmistrz skoczył ku nim i padł do nóg, wyrzucając słowa gorące, bezładne:
— Basieńko!... krocie!... serce wybolało... Pani matko!... dobrodziejko... do śmierci sługa wierny... syn oddany... Basieńko!... luba zazulo!... kwiecie cudne! Jurku... bratem mi jesteś! Matko Przenajświętsza!... Jezusie umiłowany!... oszaleję... W konie!... w konie!
Wyprowadzono bachmaty zziębnięte, szronem okryte...
Jeszcze chwil kilka i — rozległ się cichy tupot kopyt czterech wierzchowców, a oddalał się coraz bardziej od zamku Gonösz, aż zamarł za lasem, gdzie się krzyżowały drogi, biegnące na Wiedeń, Turocz i Koszyce.
Dopiero w Lugoszy, w karczmie dał popas ludziom i koniom pan Andrzej.
Już nie szeptał słów miłosnych i rzadko nawet na pannę Basię spoglądał. Znowu stał się wodzem. Musiał zwyciężyć; tem tylko żył teraz i o tem myślał.
Spokojnie słuchał, co mówił do niego przebiegły Jurko, chociaż były to wieści ważne.
— Doradziłem jaśnie pani, — prawił pachołek — aby zgodę swoją doła na zaślubiny jaśnie panienki. Uradował się psi syn, ów Janosz zdradliwy, a panie — nuż go prosić, że chcą widzieć, jak to ucztują hucznie madziarscy panowie, że nie dosłuchały cyganów i nie dość się napatrzyły na ich tańce. Wiedziałem-ci ja, że w tej lub owej przygodzie znajdą waszą miłość cyganie, bośmy ich po drodze wyprzedzili. Dalej to wszystko poszło gładko... Jak tylko basałyki popiły się, a graf Janosz na nogach się słaniał, wziąłem go na stronę i, rzekłszy, że goniec od pana mego przybył, do izby bocznej zamaniłem, przez łeb obuchem zmacałem, związałem, gębę połą własnego grafskiego kabatu zatkałem i zamknąłem, — poczem jaśnie panie szybko przyodziewek zmieniły, a co dalej było — to jegomość już wie...
— Sprytnie tą sprawą pokierowałeś, Jurko — ja ci tego do grobu nie zapomnę, bądź pewny! — ze wzruszeniem szepnął rotmistrz.
— Dziękuję pokornie jegomości! — odparł i zapytał: — A gdzież to imć pan Drzazga?
— Porąban srodze — u cyganów został — rzekł pan Andrzej. — Chyba Bogu ducha odda, acz znachorka inaczej gadała, ino to wiedźma chyba...
— Przebóg! Taki mocarny i — porąban! Któż-to mu radę dał, przecież to nie człek był, ino pięć wołów najdzikszych, najsilniejszych, najlepszych!! Mocarz! Osiłek nad podziw!
— Udławion arkanem byłem, sam więc pozostał Michałko i uległ kupie! — szepnął z westchnieniem rycerz.
Popasali krótko i po posiłku ruszyli dalej, gdy już świtało.
Koło Masłocza usłyszał pan Andrzej szybko zbliżający się tupot trzech koni.
Junak do potyczki się przygotował, niewiasty w gaiku przydrożnym ukrywszy.
Wkrótce ujrzał trzech jeźdźców, mknących w cwał, a, gdy się zbliżyli, krzyknął radośnie.
Poznał bowiem rycerz królewicza Bekę i dwóch młodych cyganów.
Jurko jął wypytywać ich.
Beka opowiedział, że cyganie powrócili szczęśliwie z zamku do taboru, że ranny wachmistrz już oczy otworzył i gorzałki poprosił; że siedzą przy nim nieodstępnie Zaza i stara znachorka.
— Ja zaś — mówił Beka — nie mogłem zostać w taborze, bo, gdy pościg będzie, mnie na spytki wezmą, a, choćbym nic nie powiedział, to i tak ubiją, zamęczą. Pogoń dotąd z zamku nie wyszła, o czem zwiedziawszy się, szukałem waszych śladów i dogoniłem, bo chcę z wami jechać. Taborowi rozkazałem, aby, gdy się gniew grafa uciszy, a ranny krztynę ozdrowieje, ku Beskidom ciągnął, bo teraz nie koczować już nam na Węgrzech! Wszędzie dosięgnie nas ręka możnych Seczenich i ich pobratymców — Estergazich! Musimy uchodzić... Do polskiej ziemi poprowadzi tabor stary Baska...
— W ziemi łęczyckiej, gdzie my rej wodzimy, miejsce bezpieczne znajdziecie! — zawołał rycerz. — Obiecuję wam to, tak mi dopomóż Bóg!
Naradziwszy się i postanowiwszy, że cyganie pojadą osobno, aby nie zwracać uwagi na innych, ruszyli dalej.
Pan Andrzej widział dobry omen w przybyciu Beki i radością napoiła go wieść, że wierny Drzazga do przytomności ducha powrócił.
— Gorzałki prosi Michałko — no, to już i dobra! — myślał junak. — Okrutnie do gorzałki ochoczy chłop! Skoro łaknie jej, znaczy — zdrowieje mój Drzazga miły! Bogu niech będą dzięki!
Słońce świeciło jasno.
Skrzył się i mienił tysiącami ogników skrzepły, dzwoniący śnieg, tęgo ścięty mrozem.
Niebo lazurowo, pogodne rozradowało serca, ukoiło troskę, co tak długo i boleśnie zatruwała je i dręczyła męką tęsknoty, lęku i rozpaczy.