<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Zagony
Pochodzenie Z głuszy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZAGONY.
O ziemio!...

Szczęśliwy, kto cię ukochał, pan wielki, kto na zagonach twoich żywot zbędzie. Poznać go łatwo. Oczy rolnika miewają właściwy sobie spokój i pogodę, usta w milczeniu najwymowniejsze, pierś i bary potężne, czoło wcześnie pobrużdżone.
Nie unosi się gniewem zapalczywym i nie śmieje się łatwo. Nie świetny, nie bystry, nie żywy.
Jak zagony swe prosty, jak płaszczyzna smętny i cichy.
Historya jego — to dzieje urodzajów i klęsk, suszy i przewodnienia, złych omłotów, spóźnionych siewów, wiosen zdradzieckich. Gdy się rozgada o sobie — to o zagonach mówi, gdy rad — to ziemię swą chwali, gdy go ból zmoże — na rolę idzie po siłę nową.
Jeśli się poskarży to na Bożą niełaskę — ziemi swej nigdy nie ubliży zarzutem. Zdaje się, że shańbiłby wtedy siebie. Od wiosennych »przetałków«, które ptactwo głodne radośnie wita, do szronów i śniegów, na zagonach nie ustaje bój i trud. Siedmioraka praca i siedmiorakie poty i znoje.
A wszystko w ciszy i skupieniu.
Pracuje rolnik i ziemia, a zewsząd zbiegają się chmury i promienie, wiatry i skwary, dobre i złe geniusze.
Gdy »przetałki« śnieg pochłoną, a prądy smalące skórę, suszące, wody kraj oblecą, na miedzy staje pług pierwszy.
Od ziemi jeszcze chłód idzie i wilgoć, a świeżą bruzdę pleśnią czuć i surowością. Odwala się skiba płytka, lemiesz nieprzytarty ciężko idzie, wół się narowi i ryczy. Zagon rozdarty wygląda jak rana ziemi, uderza weń powietrze, kruszy na proch i z niewidzialnych nasion wyskakują chwasty. One zawsze pierwsze, a często i ostatnie. Poszarpie je brona, zesmali słońce, a nigdy nie giną.
Pochylony nad swą pracą, rolnik je widzi, liczy i długo myśli.
Ziemia doń szepcze: »Bacz, jak mnie od nich pilnować musisz«.
Więc znowu radło korzenie tnie i na wierzch wyściela — zda się wszystkie zmarnieją. Ziemia się podnosi i już od niej jakby zapach chleba zalatuje, zagon nabiera formy. Wysokie, ciepłe słońce pieści jego szczyt o południu, ku zachodowi skłony purpurą.
I oto znowu one są — te grube osty, uparte bławatki, nikłe maki i ostróżki.
Rolnik je zna ledwie się z ziemi wytkną i znów zamyślony staje — kto je siał, kto? Pyta się ojców starych, którzy zgarbieli i osłabli, z kijem na miedzę wychodzą jego znojom się przyjrzeć, od ziemi się dowiedzieć, czy w dobre ręce je zlecili.
Starzy, na rozpacz młodego, mają smętny uśmiech pobłażania i słowo rezygnacyi.
— Jest taka, co sieje! — powiadają — skoro ją ujrzysz — moc stracisz! Siej ty, siej, nie ustawaj, zanim ci dzieci w męże nie porosną. Cierpi chwasty ziemia twoja — cierp je i ty!
Zagony wyciągają się proste i monotonne, do siewów gotowe, syte łez, i stękań, i potu. Napojone rosą znoju, stopami pracowitemi po stokroć zdeptane, ramiony często mdlejącemi uczynione.
Świerzop się po nich zapala, na dowód, że zasilone mocno, czerstwy mają zapach, drobnemi żyłkami szarość ich przecina margiel biały, gdzieniegdzie krzemień błyśnie, lub nieostrożnie trącony lemieszem żwir dziki ze spodu po glebie rodzajnej się poleje.
Wokoło już pola puste i po rżyskach czepiają się pajęczyny, po niebie ptaki-śpiewaki umykają, a zbierają się chmury-latawce. Coraz ciszej i samotniej — na te siewy, nadzieją brzemienne, nigdy nieodgadnione naprzód! Zeszłorocznych znojów daremnych niepamiętny gospodarz, ze źdźbeł marnych zebrane nasienie oddaje swej karmicielce, oddaje matce swój przeszłoroczny chleb, o zapomogę prosząc. Na miedzy, pokrytej szaremi kitami traw zaschłych, staje do swej ostatniej pracy. Rzuca garść ziarn w krzyż i odkrywszy głowę, chwilę w milczeniu się modli. Potem idzie brózdą, a przed nim leci deszcz zboża i ginie w szczelinach zagonu z monotonnym, cichutkim szmerem.
— Rodź, Boże! Rodź, Boże! — szepczą.
Siewacz to słyszy i oczy jego mętnieją, a usta poruszają się lekko.
— Rodź, Boże! — powtarza. — Tyś bogaty, a ja biedny. Gdy będziesz lecieć nad polami temi, oprzyj na zagonach tych Twe stopy, rękę Twą nad nimi wyciągnij. Tyle lat sieję — cierpliwy!
Idzie drugą bruzdą, idzie trzecią, polny kamień omija i garście ciska — wiecznie wierzący w stokrotne wypłaty.
Aż wtem zdaje mu się, że nie on jeden sieje, że nie jego tylko stopy widać na roli. Podnosi tedy oczy i widzi, że przed nim coś idzie — jakby cień i tenże ruch jego ręki czyni.
Widzi i oczom nie wierzy. Przez tę postać przechodzi powietrze i prześwieca niebo — ciała nie ma, a przecie jest.
Nie widział jej nigdy, a wydaje mu się znaną, szara cała, do mgły podobna, do ducha, do zmory, Z poły szaty czerpie garście ciska, sunąc się powoli jak pajęczyny jesienne. Garście jej rozpryskują się daleko, nie jak deszcz, ale jak tuman, jak pyły lotne. I widzi on, co ta sieje. Widzi pyły ostu i bławatków, a najwięcej głodku podłego swych ziarenek i perzu ząbki i śnieci zarodki. Sieje, sieje. Co on krok, to ona trzy, co on garść, to ona pięć.
Ścigają się, aż mu ramiona mdleją, a pot przez odzież paruje.
Chwilami tuman je okryje, myśli on, że ją prześcignął, aż oto znów widzi przed swemi stopy jej ślady w ciasnej rozorze zagonu. Więc to ta, o której ojcowie mówią, od której widoku człowiek moc traci — ta jędza niedola!
Ale on jeszcze bary ma silne i olbrzyma młodego potęgę. Wszystkie nędze żywota, niedospane noce, niepokoje — mozoły krwawe wychodzą mu z duszy na usta w strasznej klątwie i zaciekłość go ogarnia.
Co ona, ten cień, przeciw niemu. Zastępuje jej drogę przy gruszy na miedzy i wzywa do śmiertelnej walki.
— Czegoś tu? — woła. — Zbójnico, krzywdzicielko. Głód mi niesiesz i chwasty. Pójdź tu i zmierz się ze mną. Bojowałem żywot cały, tyś się kryła! Teraz cię widzę. Pójdź na miedzę, abym cię zdławił. Nie pokonałaś mnie jeszcze, abyś mi miała przodować.
Stają naprzeciw siebie i poczynają bój.
Słońce zachodzi i mleczne, niezdrowe mgły przybiegają ku nim z rozdołów.
Żurawie w górze kraczą, chłodna rosa pada, i tylko surmy minorowym akordem mącą ciszę pól pustych, bo zresztą ci walczący nie mówią, nie jęczą, ani tryumfują.
Słońce się chowa za chmurą rudą, opary gęstnieją.
Temu, co tam leży pod gruszą, czas do domu wracać. Wstaje tedy z głuchem stęknięciem. Rąk i nóg nie czuje, głowa mu cięży, wlecze się ciężko, utykając po świeżej roli. Czarne dlań zagony, ponura cisza — a gorycz napełnia zaschłe gardło, ciśnie się do zagasłych źrenic i nieznośną niemocą wsiąka we wszystkie nerwy i żyły.
Dochodzi zawrotu i krzyża, skąd codzień raz jeszcze na zagony swe spoglądał. Machinalnie staje i teraz, ale wzrok idzie wyżej, dalej, i staje na wzgórzu sośniną porosłem. Rodzi zagon źdźbło, wzrasta ruń w kolana, strzelają kłosy, kwitną, dojrzewają ziarna. Potem je słońce spali, sierpy zetną, cepy obiją — żeby wróciło do ziemi.
Takci i on rósł i kwitnął — teraz czuje się kłosem podciętym, ziarnem bitem na klepisku — rychłoż mu do ziemi wrócić?
Tam już poszła przed nim krasa młodzieńcza, poty i krwawe trudy, lata i marzenia. On się został do czasu niedługiego.
Kark się garbi, ramiona mdleją — rychłożli go kto zluzuje w tym ślubie z ziemią. Czeka cierpliwy i cichy, coraz bardziej spokojny. Sieje jeszcze, sieje wciąż — a widmo przed nim idzie tryumfujące — po jego zagonach. Bój odbyty przecie i rozstrzygnięte losy!
On źdźbła zbożowego brat — ona rówieśnica ziemi! Jej dziedzictwo — to jego zagony.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.