Czajki (Rodziewiczówna)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Czajki |
Pochodzenie | Z głuszy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na skraju straż leśna stała, omszona chata, chlew, szuwarem kryty, w ogródku kilka grząd warzywa, śliwa dzika i ul na samotnym dębie; wkoło wielka cisza i pustka.
Strażnik mało co miał do roboty, bo go od wsi i złodziei broniło owo bagno, latem i zimą dla konia i wozu niedostępne, a z dworu parę razy ledwie do roku miewał odwiedziny panicza na polowanie.
Chłop zbył tu żywot. Przybył młodym chłopcem, i wtedy to w zapale młodości szmat zarośli wytrzebił, rozgospodarował się w lesie.
Miał konia, fuzyę psa, i ponieważ się nudził, często przez kotlinę brodził do wsi, do ludzi — na wieczornicę lub do karczmy.
Potem się ożenił. Wtedy przybył mu chlewek, a w nim krowa i prosię; z owych też czasów była śliwa w ogrodzie i ul na dębie. Chłop czuł się bogatym i opływał w dostatki.
Ale na świecie, a więc i w straży nad oparzeliskiem, nic niema trwałego.
Pewnej zimy żona mu zmarła na febrę błotną, nie leczoną przez miesiące. Gdy post nadszedł, liche pożywienie dobiło ją, i zgasła w nocy tak cicho, że on nawet się nie przecknął.
Zgasła bez spowiedzi i gromnicy, więc, jak powiadano — nie poszła daleko, i wracała ciągle do chaty, męczyć męża i dzieci.
Strażnik istotnie od tej pory stał się prawie niemym i zahodował kołtun; dzieci dwoje wyglądało jak świece z brudnego wosku. Hodował je las i instynkt zwierzęcy.
Chłop dzień cały snuł się po lesie, trapiony nieznośną nudą; wieczorem nie miał dla nich nawet spojrzenia. Siadywał na przyźbie chaty, palił fajkę i mgławemi oczyma patrzał na trzęsawisko.
Wtedy to znowu zarośla zagarnęły wydarty ogród, śliwa zdziczała, pszczoły w ulu wymarzły, wieprzaka zadarły wilki, krowina padła od ukąszenia żmii, i w straży zostało to tylko — co dworskie.
Chłopska dusza uczyniła się na kształt łachy błota, której pilnował, pusta i nieurodzajna.
Był przecie jeszcze w sile wieku, ale już zdziczały otoczeniem, zestarzały apatyą, zwykłą towarzyszką podobnych egzystencyi.
Pewnego wieczoru, na wiosnę — w tę wczesną, gdy czajki nadlatywały i krążyły nad trzęsawiskiem, wołając dzień cały: ki-wi-ki-wi! — chłop, wróciwszy do chaty, zastał u kominka tylko dziewczynkę.
— Gdzie Filip? — spytał.
— Nie wiem! — odparła obojętnie. — Poszedł na opary po czajcze jajka i nie wrócił.
Ojciec się tem nie zatrwożył. Mógł chłopak przenocować na kępie, gdy się znużył brodzeniem..
Ale i nazajutrz wieczorem tylko dziewczyna była w chacie, osowiała samotnością, i płakała, wnurzywszy obie ręce w gęstwinę roztarganych, żółtych włosów.
— Niema Filipa?
— Niema. Utopił się! — odparła, zawodząc.
— Kto widział?
— Nikt, ale ja wiem, bo mi się śnił, że w krosnach tkał.
— Głupia! — burknął strażnik.
Całą noc jednakże nie zasnął, tylko przeczekał, siedząc na przyźbie, zapatrzony w migoczącą w księżyca świetle wodę oparów.
O świcie czajki rozpoczęły: ki-wi-ki-wi! a on poszedł szukać syna.
Znalazł go niedaleko krynic wiecznie zielonych — w gąszczach łozy, gdzie najchętniej gnieździło się błotne ptactwo.
Był obrzękły i siny, wzdęty wodą, której się opił, nim utonął, i pełzały już po nim brzydkie, czarne żuki wodne, a czajki przypadały ciekawie, niespokojne, napełniając powietrze urągliwym krzykiem: ki-wi-ki-wi!
Chłop stał długi czas — na kępie, zapatrzony zdziwionemi oczyma w trupa.
Było to coś niesłychanego, aby chłopak, wychowany nad wodą, utonął w marnej kałuży.
Chyba go zadławiła matka-upiorzyca.
Nie było boleści w twarzy ojca, tylko po chwili namysł głęboki. O śmierci trzeba zawiadomić w gminie i kościele i we dworze.
Daleko było wszędzie. Chłopca to nie wskrzesi, zjedzie urząd, trzeba będzie szukać desek na trumnę, trzymać trupa długo w chacie, potem trumnę nieść przez te same opary na barkach do cmentarza.
Nie jednoż jemu leżeć w błocie czy w piasku?
Umarł przecie, jak matka, bez gromnicy!
Tak myślał chłop, i powoli zaczął rąbać krzaki łozy, ciskać je na topielca, potem wszedłszy po pas w wodę, kępę jedną i drugą udarł, i cisnął na wierzch.
Czajki zaniepokojone ruchem, poczęły prawie o głowę go trącać lotkami, zbierały się tłumnie, krążyły wokoło, i ki-wi-ki-wi! jęczały bezustannie.
Ukończywszy swą robotę, chłop odszedł kroków parę — i obejrzał się. Na tej zielonej płaszczyźnie był sam, nikt go nie podpatrzył, nikt grobu Filipa nie znajdzie teraz.
Wie on tylko i te ptaki — ale ich nikt nie rozumie.
Ciężko brodząc, wrócił do domu.
Córka wybiegła na spotkanie, aż na ostatni cypel suchego gruntu.
— Znaleźliście Filipa?
— Niema! — odparł lakonicznie.
— Gdzież on? Moja dolo!
— Jak żywy, to wróci, a jak umarły, to już nie nasz! Dosyć płakać!
I nawet nie osuszając odzieży, poszedł w las.
Od tej pory chata stała się jeszcze cichszą.
Zdziczeli oboje, tylko że on pochylał się i siwiał, ona rosła i piękniała, kwitnąc, jak kwiaty leśne, przez nikogo nie hodowane i nie podziwiane.
Chłop siłą nawyknienia siadywał co wieczór na przyźbie latem czy zimą, w deszcz lub pogodę. Patrzał na opary i ćmił fajkę.
Co wiosna, gdy czajki nadlatywały, miewał snadź wspomnienie, bo na krzyk ich kierował oczy w pewien punkt zielonego morza, i widział tam coś wzrokiem pamięci.
Nie lubił czajek, i dostawszy raz we dworze szczenię, nauczył je brodzić po kępach i niszczyć gniazda. Na lament, spowodowany zniszczeniem, uśmiechał się z dziką radością, i patrząc na zrozpaczone ptaki, mruczał:
— Śpiewały wy mnie nad Filipem, zaśpiewajcie i sobie!
Pies ten, gdy dorósł, stał się jego nieodstępnym towarzyszem. Był dziki i śmiały — w noce zimowe nieustannie oszczekiwał wałęsające się wilki, a w dzień napastował nawet żerujące borsuki. Zresztą znał tylko jednego pana, dla innych był nieprzystępny.
Raz strażnik odwiedził miejsce, gdzie Filip jego leżał pod topielą.
Z łozy i ziemi, którą go przykrył, uczynił się krzak spory i kępa. Kalina się na niej rozsiadła i miewała w jesieni czerwone grona, a na wiosnę białe bukiety.
Chłop pęk jagód nałamał i przyniósł do chaty. Zakraśniały na czarnej ścianie, nad świętym obrazem, i kraśniały przez długie zimowe miesiące — jedyny barwny punkt w dymnej izbie.
Potem gdzieś przepadły. Dziewczyna zapytana przyznała się, że je zjadła — przędąc.
Chłop dziwnie na nią popatrzał, zamruczał przekleństwo, i więcej nie przyniósł.
Mijały lata. Natura zawsze młoda wstawała każdej wiosny, na trupach zeszłorocznych łodyg wykwitały nowe, nagie gałęzie dostawały liście, przylatywały czajki z za morza, odnajdując stare kępy i gęstwiny łozy, do swych miłości i zachodów rodzinnych.
Chata strażnicza wrastała w ziemię, dach maił się mchami, otuliły ją zarośla.
Tak się z nią oswoiła ludność pustkowia, że czaple chodziły bezkarnie przed wrotami, a wiewiórki uganiały się po strzesze.
Na śliwie, na dębie, w chwastach ogrodu gnieździły się roje ptactwa, świegocąc, nawołując się, zdradzając bezkarnie.
Strażnik był po całych dniach w lesie, dziewczyna nie trwożyła tych sublokatorów. Już dorosła i była piękną, zdrową, śmiałą w swej dzikości.
Poczęło ją ciągnąć do ludzi i do towarzystwa. Latem chodziła o wiorst kilka na zarobki — nie dla grosza, ale by się wygadać, wyśpiewać, poswawolić.
Ludzie gadali, że stary strażnik grosz zebrał, a ona nie przeczyła, śmiejąc się zalotnie do parobczaków.
Poczęły do straży schodzić się latem kobiety, zimą młodzi chłopi, niby za interesem do strażnika. Ponurość jego i srogość trzymała jednak kumoszki i zalotników w przyzwoitej od rzeczywistego celu odległości.
On zdawał się zrazu nie rozumieć, czego chcą. Dopiero gdy jedna ze śmielszych kobiet wręcz o swatach do jedynaczki wspomniała, zawarczał jak zwierz:
— Ja ją dla siebie hodował, a nie dla wsi. Umrę, to wtedy niech idzie — pierwej niech mi się nie waży. Słyszysz!
Popatrzał na córkę strasznemi oczyma. Po tem ostrzeżeniu odwiedziny się przerwały, dziewczyna przestała chodzić na zarobki, śledziła ojca wystraszonym wzrokiem. On powrócił do swej ponurości i apatyi. Ale natura, która jego powoli posuwała ku pochyłości grobu, a kwiatom kazała kwitnąć na prochach zeszłorocznych, popychała dziewczynę ku życiu i miłości.
Tęsknota jej zdradzała się pieśnią i zadumą, roztargnieniem i niepokojem, rumieńcami, gdy wstępował do chaty parobczak śniady i smukły ze wsi, z za oparów.
Zachodził w dzień zwykle, gdy nie było starego, a przed zmierzchem wracał do domu.
Chodził tak całe lato i jesień, a strażnik o nim nie wiedział, nigdy nie spotkał. Aż raz, gdy wrócił z obchodu do chaty, spostrzegł na ziemi rozsypane kraśne kaliny, jak korale.
— Skąd to? — spytał.
Zmieszała się dziewczyna.
— Znalazłam w lesie.
— Kłamiesz. Jest jeden krzak — tam na błocie. Kto tobie przyniósł?
— A to może chłopiec, co tu zachodził dzisiaj.
— Jaki chłopiec?
— Paweł.
— A on tu czego był?
— Chciał u was ul kupić.
— Kłamiesz!
Dziewczyna zawahała się i runęła mu do nóg.
— Tatulu, oddajcie mnie za niego. My się mocno polubili — na śmierć! — poczęła błagać.
Stary się porwał, chwycił kij.
— Chcesz do niego — ode mnie? Nie chcesz mojej śmierci czekać, to idź! zaraz! won! Słyszysz — żebyś mi tu nigdy nie wróciła, bo ubiję! Lepszy ci Paweł od ojca, to idźże, naciesz się nim. Ino nie wracaj — pamiętaj!
Za włosy ją wyciągnął z izby, nogą kopnął i drzwi zaryglował.
Nadworze wicher jesienny szalał, deszcz chłodny siekł, czarno było, jak w grobie.
Dziewczyna dobijała się do drzwi zaryglowanych, stukała do szybek — modliła litości, potem ucichła, i gdy nad ranem stary wyszedł, nie było jej nigdzie. Poszła — i wieść o niej zginęła, jak o umarłej.
Strażnik długą zimę spędził sam jeden z psem tylko, nikogo o córkę nie zapytał, nie szukał jej, ani dowiadywał się. Nieproszone kumoszki mu powiedziały, że jego Krystyna służy u ekonoma we wsi za oparami. Wysłuchał tej wieści, jakby nie do niego mówiono.
Wogóle przez tę zimę przestał się odzywać do ludzi i nawet znajomych nie pozdrawiał. Nadeszła wiosna. Zaczęły się obchody szersze i pracowitsze, dni dłuższe i cieplejsze.
Przyroda zaczynała się budzić i drżeć, niebo stawało się błękitne, a chmury białe.
Strażnik do zwierza był podobny. Bielizny jego nikt nie prał od pół roku, odzieży nikt nie łatał. Wysoki, chudy, trochę zgięty, do upiora i widma był podobny, od sadzy i pyłu czarny.
Pewnego wieczora wracał do chaty, gdy raz pierwszy czajki zapiszczały mu nad głową. Ciągnęły stadem na opary i witały go, jak starego znajomego.
Spojrzał ku nim w górę człowiek i pies, jednakowo niechętnie.
— Choroba na was! — zamruczał stary.
Na piasku przed chatą spostrzegł bose ślady stóp, drzwi ktoś przemknął.
Zdziwiony wszedł do chaty i mimowoli drgnął.
Na ławie blizko progu siedziała jego Krystyna, blada i wylękła, węzełek szmat cisnąc w ręku. Nie potrafiła wydobyć słowa z uciśniętego gardła.
Stary się opamiętał i ozwał się pierwszy:
— Czego ty tutaj?
— Niezdrowam, tatulu. Dajcie u siebie trochę odpocząć — szepnęła, zalewając się łzami.
— Nalatałaś sobie biedy. Cóż tobie?
— Piersi bolą, kaszel męczy, siły nic nie mam. Ciężka służba była, zerwałam się z mocy.
— Wolna wola była. A gdzież twój Paweł?
— Zaraz jesienią do wojska poszedł.
— Takież twoje było panowanie. Nie szkoda ci było ojca, teraz mnie ciebie nie szkoda.
Jednakże nie tknął jej, ani precz gonił.
Ośmielona, rozgospodarowała się w izbie po dawnemu, a on wbrew nawyknieniu nie wyszedł na przyźbę, ale ścigał ją oczyma, gdy snuła się od pieca do sieni, od stołu do komory.
Była zmienioną bardzo, nie do poznania. Z kwitnącej dziewczyny stała się suchą, żółtą na twarzy, kaszel rozdzierał jej piersi. Miała na licach czerwone plamy, a w oczach niezdrowy ogień, ruszała się gorączkowo, często wstając dla chwytania oddechu. Jednakże radość z powrotu i łagodność ojca podniecała jej siły.
Następnego dnia zajęła się oczyszczeniem chaty, praniem, pieczeniem chleba, i dni kilka krzątała się raźnie. Mówiła, że ogród uprawi, że kupi prosiaka, wieczorami rozpowiadała ojcu o dworze, który poznała, próbowała żartować i uśmiechać się.
Potem nagle pewnego ranka nie wstała z pościeli. Krew się jej rzuciła gardłem. Osłabła do tego stopnia, że oczu nie rozwierała, i leżała, blada jak papier, u okna na ławie, już nawet nie kaszląc. Ręce jej stały się woskowo przejrzyste, rysy zaostrzone, głos słaby, jak tchnienie.
Stary się zląkł, zdumiał. Z pod węgła w komorze pieniądze wydostał i poszedł po radę do znachorów, wziąwszy z sobą splot jej włosów. Radził się trzech, obszedł mil dziesięć, przyniósł ziół do kadzenia i do picia, i decyzyę, że na dziewczynę ktoś rzucił urok.
Trzy dni zabawił w drodze, a tymczasem jego Krystyna dogasała w pustej chacie.
Jednakże nie zgasła bez gromnicy — ta ostatnia. Gdy wrócił wieczorem, zastał ją jeszcze żywą i przytomną. Powlokła się okadzić i napoić ziołami, całowała go po ręku, mówiła, że jej lżej, że rychło wstanie i pozdrowieje zupełnie przy nim.
Potem ją sen zmorzył, i stary, zmęczony zasnął opodal. Nad ranem zbudziła go z jakimś okropnym strachem:
— Tatulu — mnie ciemno!
Zerwał się i poznał, że umiera.
Wtedy przedewszystkiem rzucił się do obrazka, do świecy woskowej, zapalił i podał jej do ręki.
Wzdrygnęła się.
— Co to? — spytała.
— Gromnica, doniu.
— Oj — to ja umieram! Oj — boję się! — szepnęła, usuwając palce.
Potem przecie ujęła świecę, i łzy ciche poczęły jej biedz z oczu.
— Bądźcie zdrowi, tatulu. Oj, dolaż moja!
Świt wstawał i czajki krzyczały, gdy oddychać przestała. Stary twarz jej nakrył płachtą i długo siedział u nóg posłania, jakby odurzony.
Może rozmyślał, jakby i tę umarłą pochować bez ludzi, ale w tej chwili do chaty weszło dwóch chłopów, przybyłych ze dworu po drzewo, i zobaczyli gromnicę przez okno.
Więc wieść się rozeszła; przez dwa dni było gwarno na straży, zbijano trumnę, pito wódkę, wspominano nieboszczkę.
Potem trzeciego ranka czterech ludzi wzięło drewnianą skrzynkę na plecy i poprzedzani przez starego, który płytsze przejście znał, ponieśli Krystynę przez opary na cmentarz. Była to najbliższa droga, ale nie zachęcająca kumoszek do towarzyszenia konduktowi, więc nikt za trumną nie szedł. Pochód odbywał się w milczeniu, tylko woda chlupała pod nogami, czajki zawodziły, jak płaczki pogrzebowe, a strażnik oglądał się czasami, rzucając niosącym lakoniczną wskazówkę, co do niewidzialnej jamy lub kępy bezpiecznej.
Przy kalinie odpoczęli chwilę, a potem poszli dalej, i miejscami ta trumna zdawała się płynąć po zieleni i po wodzie, tak głęboko zapadali niosący.
Gdy strażnik tą drogą wrócił z pogrzebu, pies go spotkał na stałym lądzie i powitał radośnie, wspinając się do piersi. Chłop objął go rękoma i rzekł:
— Nu, nie przyjdzie do nas już żadne z nich. Sami my gospodarze teraz!
Istotnie wszelkie nici, wiążące tego człowieka do życia, były już porwane. Odtąd rozmawiał tylko z obowiązku z ludźmi, z własnej woli z psem. Możeby się rozpił, gdyby miał sposobność, ale na bezludziu było to niepodobieństwem.
Jak machina spełniał służbę i z nawyknienia składał zasługi pod węgieł w komorze, nie zdając sobie sprawy na co i dla kogo je chowa, nigdy nawet nie rachował pieniędzy.
Gdy się przesuwał wśród lasu, cichy, milczący, robił wrażenie widma, cały szary, sunąc bez szelestu, a pies przed nim biegł także cicho, skradając się, oglądając trwożnie, nie szczekając nigdy. Ludzie bali się tych dwóch cieniów zabobonnie.
Co wieczór stary siadywał na przyźbie. Gdy było bardzo pogodnie, mógł widzieć na skraju widnokręgu, poza zielonem morzem, pas biały, nad nim czarne linie.
Był to cmentarz, zjeżony krzyżami.
Gwar ptactwa napełniał opary, tam dalej był spokój.
Podczas tych jego rozmyślań wieczornych, pies wałęsał się po kępach, niszcząc jaja w gniazdach, czasami młode pisklęta.
To polowanie stało się przyczyną jego zguby.
Dziedzic myśliwy był, dbały o zwierzynę.
Pewnego dnia spotkał psa na błocie, z okrwawionym pyskiem po biesiadzie, i bez pytania czyj był — zastrzelił.
Strażnik nadbiegł na huk, posłyszał żałosne jęki towarzysza, dobiegł do niego, gdy pies wił się w ostatnich drgawkach, chwycił go na ręce i napowrót w wodę cisnął, już martwego.
Nic nie rzekł, tylko zbielały mu usta, i trząsł się jak w febrze, a wokoło jego nóg woda zabarwiała się czerwono.
Ptactwo, spłoszone wystrzałem, jak zwykle błotne ptactwo, zuchwałe, zamiast uciekać, chmarami unosiło się nad ludzką głową.
Kuliki, hryce, bekasy napełniały wrzawą powietrze, a najgłośniej, jak zwykle, krzyczały czajki.
Stary zrozumiał, że tak się cieszyły ze śmierci jego druha, że mu urągały bezkarne teraz.
Ale czuł się bezsilnym już wobec faktu śmierci, wobec woli pana, i tylko krwią zabiegłemi oczyma ku nim spojrzał i pięścią ku niebu wygroził.
Pan ku niemu szedł i wołał:
— A co dobrzem trafił, stary?
Zbliżył się i dodał:
— Wiesz może, czyj to pies?
— Mój — rzekł lakonicznie.
— Twój? — zdziwił się myśliwy. — Ładnieś go wychował. Ty strażnik, a on rabuś! No, ale ci go szkoda, widzę. Dam ci szczenię.
— Dziękuję panu, ale już hodować nie chcę. Niema komu w chacie szczeniaka doglądać, to się zmarnuje.
I od tej pory żadnego nie miał towarzysza. Chata zamknięta dzień cały, wieczorem tylko słupem dymu zdradzała, że jest zamieszkana, głos żaden nie przerywał ciszy, zwierzęta i ptactwo dzikie oswoiło się z nią do tego stopnia, że zakradały się nawet do środka; jeże mieszkały w izbie, a gniazd pełno było w szczelinach. Szare, nieszkodliwe węże zaglądały do garnków i sypiały w popiele, a chleb leżący na stole dziobały dzięcioły.
Stary znosił to zuchwalstwo bez oburzenia, ale i bez uciechy, odstąpił im jakby chatę, a sam, byle wrócił z obchodu, siadał na przyźbie. Tam jadł strawę, tam łatał odzież, tam wyrzynał na leszczynowym pręcie tajemnicze karby i znaki, z których potem czytał rządcy rachunek porębów i gospodarki leśnej.
Tak mu mijały zimy i lata. Nie potrafiłby ich zliczyć, bo do tego rachunku nie używał leszczynowego pręta, ale czuł, że sporo kresek i krzyżyków miał na ramionach. Szczególnie nogi odczuwały żywot spędzony w nieustannej pracy po wilgoci i pniach. Sztywniały mu w kolanach, obrzękały zimą.
Jednakże służbę pełnił z regularnością zegaru, tylko w święta już wypoczywał, leżąc w zimie dzień cały na piecu, latem wygrzewając boki w słońcu na przyźbie. Milczącego tego odpoczynku nie przerywało mu nic — nawet myśli. Było to wpółsenne odurzenie.
Pewnego święta wczesną wiosną leżał tak właśnie przy ścianie, gdy czujne jego ucho usłyszało kroki na ścieżce z boru.
Obejrzał się powoli i zdziwił, widząc chłopaka śniadego i czerniawego, który ku niemu szedł, z daleka witając uśmiechem.
Zbliżył się, i wciąż uśmiechając się, do ręki pochylił.
— Witajcie, dziadu. Czy zdrowi?
— A żyję. Czyj ty? Czego? Dziś święto, wywózki niema w lesie.
— O, toście mnie nie poznali? Ja Paweł. Prosto ze służby idę. Wstąpiłem po drodze, do domu, żeby was powitać. Krystyna wasza zdrowa?
Dziad począł się dziwnie uśmiechać.
— Aha! to ty się z nią lubił. Aha! przyszedł na nią popatrzeć. Nu — dobrze takie zapamiętanie — tylko jej nie szukaj już tutaj w wodzie, tylko w piasku — heń!
I dźwigając się, wskazał ręką wązki biały szlak za zieloną topielą.
— Pomarła! — szepnął chłopak ze stęknięciem.
Stary głową kiwnął.
Ten żal widoczny, niespodziany, pierwszy, który napotkał w życiu, podziałał nań jak wódka — rozwiązał język.
— Ale, pomarła. Trzecia już wiosna od tego. Tak samo jak teraz czajki nad trumną krzyczały, zawodziły. Tylko wtedy wody więcej było, bo zima była śnieżna. Miejscami, ludziom co nieśli, było po pas. Teraz jej tam zawsze sucho. Ale — sucho.
— To wy teraz nie macie nikogo? sami? — rzekł chłopak, spoglądając na chatę.
— A kogoż mam mieć? Dzieci więcej nie było. Dwoje! Był pies, ale i ten tam, w wodzie zgnił, zastrzelony. Gniazda gałgan wybierał...
— To wam bardzo nudno?
— Czego? była pora przywyknąć.
Zapatrzył się w zielone morze i umilkł.
Młody chłop usiadł na ziemi, zmęczone nogi wyciągnął, i zwiesiwszy głowę, zamruczał:
— A ja się radował. Zazula wasza serdeczna na pamięci mi stała. Nie chcieliście jej od siebie dać, miałem prosić, abyście mnie do siebie wzięli.
Myślałem synem wam być. Oj, nudno mi teraz, nudno!
Po tej skardze milczeli już obaj.
Kiwi-kiwi-kiwi! — lamentowały czajki, śmigając jak ptaki błotno-czarne, tuż nad wodą.
Nareszcie młody wstał, buty ściągnął, przygotowując się do przebrodzenia topieli. Stary zdawał się go już nie widzieć.
— Bywajcie zdrowi, ojcze! Wstąpię do Krystyny po drodze. Może i wy pójdziecie. Dzisiaj święto. Na biedę naszą wypijemy w karczmie.
— Idź z Bogiem! Ja tam nie chodzę za błoto. Czego? Tutaj weselej. A na tym piasku dadzą mnie kiedyś dziedzictwo na wieki. Ty, wstąp tutaj czasami, kiedy zechcesz!
Chłopak odszedł. Stary go ścigał oczyma, zatopionego po pas w zieleni, i przeprowadził tak wzrokiem, aż po kres oparów.
Potem znowu na swej przyźbie się wyciągnął, i leżał godziny, uśpiony monotonnym szelestem boru i zawodzeniem czajek.
Pod wieczór ucichły ptaki i mleczne mgły poczęły wstawać z oparzelisk, snuć się po nich, wałęsać. Księżyc wszedł z za cmentarza i przez te mgły się wkradał; nocne ptaki i żaby rozpoczęły koncert.
Stary widział wyraźnie, jak z krzaku kaliny wychodził Filip i z kępy na kępę skakał, goniąc czajki, ciskając na nie garście błota, potem od księżyca zbliżały się do chłopca dwie postacie. Matka otulała się płachtą, drżąc z febry, Krystyna otulała ręką przed wiatrem ogarek gromnicy i świeciła od tego świętego ognia złotawo — jak święta.
Schodzili się we troje i tamci grzali ręce u płomienia, garnęli się do niej. Potem rzędem idąc, podchodzili bliżej i kiwali na starego, wołając bez słów. Stary się ich nie lękał. Patrzał, rozwierając oczy, aby być pewnym, że nie śpi.
A jednakże śnił zapewne, bo nad oparami były tylko mgły, księżyc i gdzieniegdzie blade, torfowe ogniki.