Zając (Dygasiński, 1900)/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zając |
Rozdział | XXIII |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ha, spodobało się Bogu Najwyższemu ukarać sługę swego za grzechy jakieś dawne i widać nieodpokutowane! Bo czy to Pan Bóg kiedy karze kogo niespodziewanie? Ja za to drzewo, za te dubeltówki, za psy, lisy, zające, grzechu niemam: to grzechy cudze. Czuje niewinność swoją i gdybym dziś zszedł z tego świata, stanąłbym przed sądem z ręką na sercu, z czystem sumieniem... Oj, musiało tam być coś dawniej!... Niezawodnie przeskrobałem i mam za to pokutę sprawiedliwą.
Tak rozmawiał sam z sobą wydalony ze służby Malwa. I chodził wieczorem koło stawu, i brał się za głowę i przebiegał myślą życie, przypominał sobie stare grzechy. „Któż wie, czy to nie z tamtego jeszcze czasu, kiedy człowiek lgnął do Grubej Kaśki? O bo Pan Bóg jest cierpliwy, ale pamiętliwy!“ Nagle spostrzegł w mroku nocy, że ktoś idzie naprzeciwko. Stropił się i zawrócił do domu.
— Może pan szafarz, albo inny jaki dworus, z którym na wszelki wypadek lepiej się nie spotykać...
Zamknięty teraz w swojej izdebce, skruszył duszę, obudził w sercu żal za wszystkie grzechy, pamiętane i zapomniane, odmawiał pacierze, a bił się w piersi z zapałem większym, niż zwykle, powtarzając: „Boże, bądź miłościw dla mej duszy, odpuść mi tak te grzechy, o których wiem, jak i tamte, o których nie wiem!“ Pokrzepiony modlitwą rzucił się na posłanie, czuł w sumieniu spokój, lekkość, zamknął oczy, a i tak widział wyraźnie czuwające miłosierdzie Boże. Westchnął teraz z głębi duszy: „Nazareński Jezu Chryste, któryś za zbawienie świata poniósł mękę krzyżową!“ Zdawało mu się, że przez drzwi zamknięte wnika do izby patron, że przez okno znowu anioł-stróż przybywa, a z góry poprzez powałę bije światłość wiekuista. Szczęśliwy, w błogości takiej, nie śmiał otworzyć oczu, aby mu nie zniknęło to, czego żywem okiem nie był godzien oglądać. Usnął i senne widziadła nań przyszły. Przyśniło mu się, że jest w niebie. On, taki biedak, przebywa wśród wspaniałości, przed którą królowie padają na kolana. Duchy czyste, bieluchne, jaśniejące jak słońce, ocierały się o niego, a pieśń prześliczna chorów anielskich unosiła się ponad nim. Na własne oczy oglądał wszystkich tych świętych, których najgłówniej szanował: apostołów, męczenników, aniołów-stróżów, ewangielistów, i trwoga go przejmowała, że im należnej czci nie umie oddać — on, prostak. Unosił się, bujał na obłokach i mógł gwiazd rękoma dotykać. Naraz z tych wyżyn spojrzał ku dołowi i widział czarną ziemię, a w jej głębi — otchłań otwartą, ziejącą żarem czerwonego ognia, kłębami dymu. Dwie postaci wychyliły głowy z płomieni i spoglądały ku Malwie, który odrazu poznał Jaśka Teterę i jego syna, Franka. Oh, jak oni okropnie wyglądali! Mieli twarze powykrzywiane, usta spalone, w oczach przerażenie i trwogę, a wili się w straszliwych cierpieniach. Strzelec drgnął na ten widok, zimny mróz go przeszył, litość zdjęła. Wtem ktoś go z boku trącił, obejrzał się, nieboszczka matka.
— Kubusiu, — rzekła do niego łagodnie, ale tak, jakby mu wyrzut robiła, — gdybyś ty był wziął na siebie kradzież drzewa w lesie, dubeltówki i kłusownictwo, odcierpiałbyś za to karę w czyścu, a brat twój i bratanek nie doznawaliby teraz takich srogich mąk w piekle. Cóżeś ty za brat, za chrześcijanin?
Malwa się zawstydził, sumienie zaczęło mu ciężko wyrzucać.
— Aha, to tak! Tobie tu dobrze, a tamci za cudze grzechy cierpią.
Spostrzegł patrona swego, świętego Jakóba apostoła, który w tej chwili przechodził i głowę od niego odwrócił.
Poskoczył co tchu, ażeby błagać o miłosierdzie dla Tetery i Franka, oskarżyć się o samolubstwo, kiedy go zbudziło wołanie i silne walenie w drzwi pięścią, aż szyby w oknach brzęczały.
Otworzył oczy, sen czy prawda?..
Dzień był już jasny, do drzwi ktoś ciągle się dobijał. Poszedł, otwarł zasuwkę i ujrzał przed sobą owego Konstantego, któremu podług zalecenia rządcy miał dzisiaj las pokazać.
— Nieboszczka matka mi się przyśniła, dała przestrogę, ażebym swoich grzechów nie składał na innych, — myślał Malwa niezupełnie jeszcze ze snu wybity, wpuszczając do izby swojego następcę, który się przedstawił:
— Jestem Konstanty Sokolec!
— A ja — Jakób Malwa-Zabłotnik! — odrzekł były strzelec morzelański jeszcze nawpół śpiący.
Sokolec wyciągnął olbrzymią łapę i tak serdecznie ścisnął nikłą dłoń gospodarza, że ten syknął, podskakując z bólu, i już się zupełnie teraz ocknął. Gość Malwy był to chłop ogromny, w sile wieku, a tak twardy na całem ciele, jakby ukuty z żelaza. Miał twarz czerwoną, baniowato okrągłą, na niej — siwe wyłupiaste oczy, nos gałkowaty, a pod nosem — wąsiska kasztanowate, które hakowato na dół opadały. Ruchy jego zdawały się mówić: „Okazałe gatunki świata zwierzęcego, potrzebują wielkich przestrzeni.“ Tymczasem szczupła izdebka Malwy krępowała Sokolca: gdyby nie zdjął swej baraniej czapy, zawadziłby o belkę pułapu, a grube jego nogi i ręce ciągle o coś potrącały. Ława, na której usiadł, trzeszczała, i skrzypiał stół, gdy olbrzym wsparł się na nim łokciem. Siedząc, wyciągnął grube nożyska przed siebie, spoglądał po izbie, po sprzętach, wzrokiem zdawał się zapytywać: „A gdzie ja się tu pomieszczę, gdzie będę sypiał?“
— Dobra tu będzie służba? — zapytał głosem potężnym, dla którego mało miejsca było w izdebce i wstrząsnął szybami, jak gdyby się pragnął wydobyć na zewnątrz.
— Las, pole, zwierzyna... — odrzekł z pośpiechem Malwa swoim piszczącym głosikiem.
— Ej, nie o to mi chodzi, co mam robić! Rzecz główna, czy tu dbają o człowieka, stół jaki, strawa? No i czy nie drepczą po piętach?
Malwa obchodził tyle postów, a przytem był tak wstrzemięźliwy, nieśmiały, że rzadko kiedy upomniał się u dworskiej gospodyni o obiad: on się każdego obawiał, tembardziej kobiety. To też z niejakiem zdziwieniem spojrzał na swego następcę i odrzekł:
— Strawa, a jakże! Dwie bułki chleba co tydzień regularnie przynoszą tu na miejsce.
Konstanty, w odpowiedzi na to, wybuchnął śmiechem, przypominającym ryk osła:
— Przecie człowiek nie samym chlebem żyje!
— I słowem, które od Boga pochodzi, — powiedział Malwa z namaszczeniem.
— Jakiem tam słowem! Kto ma z łaski Boga zdrowie, ten mięsa potrzebuje, okrasy dużo!... Ja przecie nie żaden wyskrobek, nie ułamek. Dosyć na mnie spojrzeć i już się wie, że taki z postu nie wyżyje.
Zabrali się, idą do lasu, a Malwa po drodze sobie myśli: „Jakich też to ludzi Pan Bóg ponastwarzał. Toć na całej mojej osobie mniej jest ciała niż na nodze tego wielkoluda.“ Pierwszy Konstanty wszczął rozmowę, zapytując towarzysza:
— Czyś pan sam podziękował im za służbę?
— Bogać sam! Wypędzili i, prawdę mówiąc, całkiem słusznie, — odpowiedział z westchnieniem Malwa pamiętny, że grzechów własnych nie godzi się zwalać na bliźnich. „Nabroiłem ja w tej służbie niemało — zwyczajnie, grzeszny człowiek.“
— Musiały się wydać sprawki jakie w lesie, miarkuję sobie z tego, co do mnie rządca mówił:
— Byłem taki głupi, żem to chciał utaić, tymczasem Pan Bóg wszystko widzi... Szczerzuchną prawdą i podług sumienia człowiek żyć powinien.
— Pan Bóg wszystko widzi, jeno nic nie mówi! Tu w Morzelanach muszą być przy dworze różni podszczuwacze, donosiciele hę? Oni, pewnie, pana Malwę oczernili? Marnego chojaka w lesie ścięto, a rządcy donieśli, że bale dębowe codziennie furami do miasta odchodzą.
— Dębina, sośnina, grabina, brzezina — wszystko na czysto grzech mój własny! — zawołał były strzelec, uniesiony zapałem oskarżania siebie samego, — nikt na mnie nie podwodził, tylko czysta prawda, jak oliwa, zawsze na wierzch wyjść musi.
Sokolec przystanął i zdziwione oczy wytrzeszczył na Malwę tak dobrodusznie przyznającego się do kradzieży drzewa w lesie; potem ruszył dalej z uśmiechem na ustach, który zdawał się mówić: „Jeszczem też nigdy w życiu nie widział takiego głupca!“
Po chwili milczenia rzekł znowu:
— Rządca mi mówił, że w Morzelanach jest pełno kłusowników, a głównie — jeden z Malwicz...
— Co kłusownik winien, jeśli mu nikt polować nie przeszkadza? Kłusownicy — także moja wina! — wykrzyknął Malwa skwapliwie przekonany, że nieboszczka matka dała mu dziś we śnie ostrzeżenie, aby grzechami nie obciążał brata Jaśka Tetery. On sobie uważał za obowiązek otwarcie głosić przed ludźmi to, co na najbliższej spowiedzi miał, jako grzech swój wyznać: przed ludźmi i przed Bogiem usiłował zmniejszyć odpowiedzialność Jaśka Tetery.
Ale Konstanty inaczej się, widać teraz, zapatrywał na owe wyznania: brał je jako wskazówki, udzielone koledze przez kolegę w celu wyzyskania posady strzelca. „Dobry człowieczyna, uczy mię, z czego korzystać można! Strzelcowi dworskiemu nie wypada nosić zwierzyny na sprzedaż do miasta, a kłusownik łatwo to zrobić może — współka.“ Więc Sokolec znowu przystanął. Uważał swego towarzysza już nie za głupca, tylko — za dobrego kolegę, położył rękę na ramieniu jego i głosem, wyrażającym uznanie, zawołał:
— Ma się rozumieć! Ręka rękę myje, noga nogę wspiera. A powiedz mi, panie Malwa, co też z tego strzelec mieć zysku może?
— Grzesznik niczego się nie dorobi — Pan Bóg sprawiedliwie tak daje!
— Przecie mi Pan Bóg zarobku nie odbierze, — mruknął Sokolec, niezadowolony z odpowiedzi i poszedł dalej.
Oskarżenie samego siebie o grzechy przynosiło Malwie jakąś wewnętrzną ulgę; doświadczał uczucia właściwego ludziom wspaniałomyślnym, którzy potajemnie czynią dobrze i we własnem sercu znajdują nagrodę. Wszystko zależało od czysto osobistych wyobrażeń człowieka.
— Gdybyś pan — mówił były strzelec morzelański — zostawił w szczerem polu strzelbę, a ktoś ją zabrał — czyjaż byłaby wtedy wina?
— Tego, który strzelbę w polu zostawił.
— Właśnie i ja też tak myślę! Jeżelibym strzelby nie zostawił, nie byłoby grzechu; skorom ją zaś zostawił, grzech jest mój własny.
— O jakim grzechu tu mowa? Głupi zgubi, mądry znajdzie i basta! Co kogo zaś grzech obchodzi, skoro zyskał rzecz dobrą.
— Musi obchodzić! — krzyknął Malwa i czupurnie wyskoczył przed swego towarzysza.
Sokolec przystanął po raz trzeci, spojrzał na Malwę lekceważąco, ręką odsunął go lekko z drogi i uśmiechnął się tak, jakby chciał przez to powiedzieć: „Wiem, teraz już wiem — jesteś skończony baran!“
Odtąd już Konstanty przez całą drogę milczał, a na wszystkie pytania odpowiadał zbywająco, półgębkiem: „Uhm“, „no — no“, „o jej“, „o ho“. Kiedy nareszcie przybyli pod las, niespodziewanie wypadł z krzaków Burek, który już teraz i dniem i nocą kłusował. Nie miał u szyi kloca, przeto żwawo gnał w pole po jakimś tropie zajęczym. Sokolec spokojnie zdjął z ramienia strzelbę, złożył się i wypalił, a pies raz tylko zawył i padł na roli, gdzie tak długo pracował
— Plebański! — szepnął Malwa.
— Choćby nawet biskupi, — odrzekł obojętnie Konstanty, zabierając się do nabijania strzelby.
Nazajutrz rano pan rządca wezwał Malwę do siebie i, zanim mu pensyę wypłacił, palnął kazanie.
— Wiedziałem, że jesteś rozlazły ciemięga, głupie ciele — osieł dla ciebie za dużo!... Tymczasem dowiaduję się o twoich bezwstydnych przechwałkach, jakobyś rozmyślnie działał na szkodę skarbu, w porozumieniu ze złodziejami leśnymi i kłusownikami.
Były strzelec morzelański otwarł szeroko usta, chciał coś powiedzieć; ale rządca wręczył mu pensyę i, ruchem gwałtownym drzwi ukazując, zawołał ostro: „Ruszaj, bałwanie!“