<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zając
Rozdział XXII
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.


Mijały lata, niby sekundy na zegarze wieczności.
Nasz szarak spożył wiele kwaśnych, gorzkich i słodkich (tych ostatnich najmniej), owoców doświadczenia, zdobył sobie mądrość, jaka tylko jest dostępna dla umysłu zajęczego.
Cóż z tego, kiedy w końcu końców i najlepszy gracz życie przegrać musi! Przychodzi chwila taka, że i największe szczęście nie pomoże.
Ośm lat życia w rodzaju zajęczym jest to sędziwość: gracz, ćwik, przeobraził się w starca, który stopniowo obumiera, grzybieje, zostaje próchnem. Tem gorzej, że te resztki życia jeszcze czują, gdyż wyczuwają własną słabość jedynie, niedołęstwo. Skoki mu słabły z dnia na dzień, trzeszcze nie dopisywały, strugi się stępiły, nastąpiło ogólne rozluźnienie, osłabienie. Korzystajże tu z nabytego w życiu rozumu, doświadczenia! Wtedy na cnocie używać można, jak mówił szafarz morzelański. I żyć jeszcze w pieśni, jeśli się ma Homera. Gdzieżeś, oh gdzieżeś młodości lekkomyślna! Szarak przeżył kilka pokoleń zajęczych po to, aby z trudem dźwigać ciężkie brzemię żywota i nieść je do grobu krokiem powolnym, rozważnym, smutnie poglądając na ponętne dobra życia doczesnego. Naokoło rozlegają się odgłosy: „z drogi starcze!“
Zbielał, posiwiał, stawał się coraz znaczniejszy, podobny do tarczy, która strzelcom za cel służy. Głuchy na wezwania miłości, jeśli spotkał teraz wesoły orszak gachów, hulających na weselu zajęczem, odwracał głowę, jak gdyby przez to chciał wyrazić: „Głupstwem jest mnożyć ród zajęczy!“ Teraz to dopiero stał się prawdziwie podejrzliwym! Szukał samotności, a nigdzie jej nie mógł znaleźć: lada mysz budziła go ze snu i niepodobieństwem było, aby się kiedy wyspał należycie. O konieczności występowała w nim jakby skłonność do filozofii w swoim rodzaju — pogarda do używania, ponieważ nie mógł używać, niechęć czasów nowożytnych: „Nie tak in illo tempore bywało!“
Pół biedy lato i jesień, łatwo się ukryć, wyżyć można z założonemi bezczynnie łapami. Najgorzej w zimie, gdy przychodzi ciężko pracować na kawałek chleba, a tu sił niema. Straszna to rzecz wśród białych pól wystawiać się na widok w obec ludzi, czworonogów i ptastwa drapieżnego. Czarny krzak, kamień, bryła ziemi, wyglądają jak wilki, psy, lisy, ludzie. Jastrząb się daje złudzić, cóż dopiero zając!
Zaszył się właśnie w tarninę, a w tem sroka siadła na gałązce, skrzeczała uparcie, dopóty niepokoiła, aż się wyniósł. Poleciała za nim i w pole, skrzeczy, a skrzeczy przeklęty natręt nad samą głową i on, ten gracz doświadczony, przed sroką musi zmykać. O, bo starość każdego czyni drażliwym i wrażliwym! W młodych latach wcale nie zważał na sroki, teraz musiał zważać. Drażniło go w głosie sroczym to rrr, dźwięk psi, wilczy, lisi, a u tego ptaka połączony jeszcze z jakiemś urąganiem, naigrawaniem, ze złośliwością plotkarki, która świat oblatuje, aby się naprzykrzać, dokuczać. Ciało jej w barwach żałobnych, osadzone na listwowatym ogonie, sprawia wrażenie pogrzebowej chorągiewki z trupią główką. Djabeł i błazen łączą się w sroce, mającej czarne złośliwie połyskujące oczka, chód podskakujący i lot — w ukłonach, pląsach. Dosiada grzbietu głupich baranów i brudnej trzody chlewnej, ludziom błyskotki kradnie bezwstydnie, jakby przez żarty.
Nie jest się dzielnym zającem bezkarnie: dzielność wypisuje karby na grzbiecie, pozostawia na skórze niezatarte ślady wysiłków. Skądżeby się wzięło zużycie, bóle i blizny? Dawniej wiatronogi, teraz się w biegu potykał. Ludzie narobili mu sławy, okrzyczeli za gracza, zająca nadzwyczajnego; ale już wrony inaczej o tem myślały. Te ptaki szpetne, wyrywające psom i wilkom z zębów padlinę, siedząc na wierzchołkach drzew przydrożnych, ciekawie zapuszczały wzrok w dalekie pola i o naszym szaraku bezuchym wyrokowały tak mniej więcej: „Koszlon pozbawiony słuchów, kusztyga potykający się w biegu nieustannie, dziad stojący nad grobem, jego mięso już nawpół do nas należy! Kra, kra, kra! Cieszmy się, że niedługo wrony będą miały na ucztę zająca“.
Leciały nieraz nawet ponad nim z krzykiem złowieszczym, kiedy sobie poszukiwał kotliny. Zwyczajnie, motłoch pospolity, plondrujący po wszystkich śmietnikach, złodzieje, rabusie z dziobami jak pałki — hyeny powietrzne.
W borach i na polach nic nie uchodzi baczności różnych podpatrywaczy, a losem każdego zwierzęcia ogromnie się zajmują różni jego współobywatele. Zawsze ta sama zasada: chcą wiedzieć sąsiedzi, jak kto siedzi, a każdy ma coś do ukrycia przed sąsiadami.
Oto szarak podąża miedzą ku lasowi, tymczasem ruchy jego pilnie śledzi jastrząb ze szczytu gruszy polnej, tajemniczy samotnik, zamknięty w planach swoich, ponury ze złości, groźny a milczący w gniewie. On tutaj w okolicy jeden, bo drugi taki nie zmieściłby się już obok niego. Napada z góry szybko, uderza potężnie. „Jestem mocny i biorę to, czego mi potrzeba!“ Słabsi drzą, usiłują nawet dech swój okryć tajemnicą; wiedzą, że każde drgnienie ich życia może stanowić zgubę. Zasiał milczenie grobowe około siebie i panuje, czatując na oznaki życia słabszych. Trudno prawie uwierzyć, że i taki ma rodzinę, — oddaje się jakimś tkliwszym uczuciom, że nie jest sam jeden na świecie, sobie wystarczający.
Spoglądał po swojemu na szaraka, musiała w nim powstać chęć samolubna, gdyż się zerwał z gruszy i płynął przez powietrze lekko ponad biegnącym zającem, który może mu się wydał postrzelonym i przeto — zdobyczą łatwą. Zniżał lot ku ziemi, jak gdyby się chciał naocznie przekonać, czy zwierzę jest istotnie zdechlakiem, i może pragnął zobaczyć jego słabe strony, gdzie należy cios zadać.
Zniżył się jeszcze bardziej. Niewiele brakło, aby szaraka musnął skrzydłami, a łeb pochylił tak, jak to czyni, gdy napada. Inaczej on się rzuca z góry, kiedy ujrzy zdobycz pod sobą i jednym ciosem chce ją ubezwładnić!
Szarak odwrócił głowę, spojrzał w te oczy straszliwie dzikie, bystre. Cała jastrzębia dusza widna a ich powierzchni, zdają się pożerać, świecić namiętnością mordu. Hak dzioba ozdobiony złotą obrączką i te szpony u nóg krzywe, ostre, jak ośm sztyletów u złocistych palców, gotowych chwytać, przebijać, szarpać. Nie, nie wybiła widać jeszcze ostatnia godzina starego gracza! Jastrząb wzniósł się i odleciał z powagą potężnego mocarza, która wygląda na ułaskawienie skazańca i zdaje się w takich razach przemawiać. „Daruję ci życie, nędzarzu!“
Przecież on nie przez litość nad zającem odleciał. Był syty, albo może osądził, że szarak jest jeszcze za silny i wstyd byłby przegrać walkę zawsze przywykłemu do zwycięstw. A kto wie, czy to nie wybryk fantazyi? On nieraz z gołębiami sobie igra, bawi go widać, gdy je nastraszy w powietrzu, rozpędzi. Zawsze to kawałek króla — niedalekie powinowactwo z gniazdem orlem. Tacy są wzorami wolności.
Wlókł się ten ósmy rok życia zająca, schodził w ostatniej niedoli zwierzęcej. Mimo to, szarak przetrwał zimę i przelatował w morzelańskich zbożach. Dopiero zgiełkliwe żniwa zapędziły go w kartofle, a gdy zaczęto i kartofle z pola sprzątać, musiał uchodzić do gaiku olszynowego. Tutaj niemoc z każdym dniem srożej go przysiadała i zanosiło się na to, że bezuchy umrze śmiercią naturalną, co się zającom rzadko kiedy zdarza.
W ostatnich dniach października — babie lato, pogoda aż miło i Chylecki wyszedł po południu ze strzelbą, ażeby strzelać ptaszki. Felczer obecnie już do Tereni robił oczko, a że Marynia z tego powodu zemdlała raz i drugi, przeto musiał rozmaitym jej zachceniom dogadzać dla świętego spokoju. Nadchodzą takie chwile, w których płeć żeńska mówi: „Daj mi dowód, że mię jeszcze kochasz!“ I jeżeli się ma obowiązek kochać, to dowód dać trzeba — rycerskość męska.
Marynia nauczyła się była w Grodnie, między innemi, ślicznej robótki, mianowicie układania z piórek ptasich — koszyczków, wachlarzy, girland i właśnie życzyła sobie, ażeby jej doktór dostarczył różnych ptaszków, mających piękne piórka. Należało zadosyć uczynić życzeniu, którego zaspokojenie — podług felczera — tak wyglądało: „A widzisz, ja o tobie pamiętam, chcę ci sprawić przyjemność!“ Panny, które przeczytały dużo romansów prozą i wierszem, umieją ocenić takie postępowanie i pomyślą: „On mię jeszcze kocha!“
Chylecki znalazł w olszynkach mnóstwo barwnych ptaszków: szczygłów, czyżyków, gilów, zięb, dzięciołów, krasek i innych, z których wzorzysty kobierzec nawet mogłaby zrobić Marynia. Ale daremnie grzmiała jego dubeltówka; pogromca Sokołów nawet wróbelka nie zdołał zastrzelić na dowód swej miłości.
Nachodził się, namarnował nabojów i ostatecznie postanowił, że, zamiast pożądanych ptaszków, zaniesie Maryni dziś wieczorem bukiet suty z astrów, mieczyków, rezedy i fluksów. Z tą myślą zawrócił do domu, a marzył o Tereni, która miała tak piękne dołeczki około ust, że przechodzi wszelkie pojęcie — coś niewysłowionego.
W tem o kilka kroków przed sobą felczer spostrzegł sikorkę, tę figlarkę i wrzaskulę z czarnym łebkiem, złotym brzuszkiem i modro-popielatym wierzchem: „fit tra-ra-ra-ra!“ Siedziała na krzaku, fertała się, pokrzykiwała. Doktór nie mógł się oprzeć namiętności, z obu rur dał ognia i widział, jak przerażona ptaszyna z nadzwyczajnym pośpiechem wzbiła się w górne szlaki.
Trzeba było zdarzenia, że właśnie w tym samym krzaku przycupnął nasz bezuchy szarak, skończony Łazarz, któremu na ziemi pozostawało już niewiele godzin życia. Osypany ptasim szrótem, zdobył się jeszcze na tyle siły, ażeby wyskoczyć z krzaka i wydać z siebie ów przedśmiertny zajęczy lament, tak dobrze przypominający wrzask nowonarodzonego dziecka. Łoskot w krzaku, krzyk nagły, rozdzierający, przeraziły felczera do tego stopnia, że upuścił na ziemię kurzącą jeszcze dymem dubeltówkę i stał jak wryty z wytrzeszczonemi oczyma. Wnet jednak odzyskał przytomność umysłu, uśmiechnął się zadowolony i rzekł: „Zabiłem nareszcie zająca, i to znanego gracza!“
Teraz zawiesił szaraka przy torbie, jak można najwidoczniej, szedł przez całe Morzelany. Po drodze spotkał najprzód Malwę, który obecnie służył przy kościele, jako pomocnik pomocnika organisty.
Były strzelec dworski wzruszył się na widok zwłok bezuchego gracza i opowiedział felczerowi naprędce, że razu jednego już się był złożył do tego zajączka, miał go na strzał o dwadzieścia kroków; „ale mi ręce opadły, bom sobie pomyślał: on z różnych swoich kawałków patrzy na tego zająca, który tam pod niebem siedzi na księżycu — może grzech do takiego strzelać“.
Następnie spotkał felczer Icia, handlarza skórek zajęczych:
— Aj waj, na co jemu pan doktór poustrzelał uszy?
— Ten zając bez słuchów obstoi za stu zwyczajnych zajęcy! — odparł z dumą Chylecki, — lada myśliwy nie zastrzeli gracza.
Z kolei oglądali szaraka: szafarz, ekonom, pisarz prowentowy, ogrodnik, kucharz, kuchciki i dziewki kuchenne. Powszechnie twierdzono, że felczer zabił na polowaniu zająca nadzwyczajnego i usiłowano się dowiedzieć, jakim sposobem go zabił.
Ostatecznie Chylecki poszedł z łupem swoim do Malwicz, gdzie Mikowa, podług wskazówek Flory, przyrządziła szaraka na wieczerzę.
Bardzo przyjemnie było felczerowi usłyszeć podczas wieczerzy wyznanie z ust Tereni: „Pierwszy raz w życiu jem tak smacznego zająca“.
Uśmiechnęła się przytem i pokazała swoje prześliczne dołeczki. Miała o to po odejściu felczera ciężką przeprawę z Marynią, a obie się spłakały: starsza ze złości, młodsza ze zmartwienia.
Takie są dzieje gracza morzelańskiego.
Jadł trawy, żył w nieustannym strachu, przez szczęście pozyskał sławę, a życie mu odebrał partacz ostatni, który jeden jedyny raz zastrzelił zająca — i to przez pudło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.