Zamieniony wachlarz

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hermann Sudermann
Tytuł Zamieniony wachlarz
Pochodzenie Nowele obce
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze Sp. z o. o.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der verwandelte Fächer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

HERMAN SUDERMANN

ZAMIENIONY WACHLARZ

...Pani jest zamyślona... pani nuci cichutko jakąś melodję. Jeszcze raz, jeśli wolno prosić! Ach, więc: „Nie będziesz pytał nigdy“.
Dziękuję, wiem wszystko... A więc dlatego pani nie raczyła wczoraj w operze obdarzyć ani jednem spojrzeniem swego uniżonego sługę? Uwagę pani pochłonął całkowicie nasz Lohengrin...
Proszę spojrzeć prędko do lustra — z tymi rumieńcami jest pani doskonale do twarzy. Lecz, że bohater wysokiego „c“ zdoła wyczarować te rumieńce — tego nie przewidziałem...
Pyta pani, dlaczego tak ironicznie wyrażam się o tenorach? O, proszę mnie nie rozumieć fałszywie!
Jestem gotów każdej chwili zaświadczyć każdemu tenorowi, że uważam go osobiście za najwyższy kwiat męskości, niejako za ideał mężczyzny.
Nie żartuję — doprawdy! Udowodnię to pani, naukowo... Proszę posłuchać:
Najistotniejszym przymiotem rodu męskiego jest chęć podobania się. Możemy to zaobserwować nie tylko u ludzi, lecz w ogóle w całym świecie zwierzęcym.
Mężczyzna, o wiele więcej, niż kobieta, chce się podobać i musi się podobać. Popęd, zmierzający do utrzymania gatunku, sprawia, że w wyścigu o przychylność kobiety każdy dąży do zdobycia palmy zwycięstwa.
Przychylność kobiety jest osią, dokoła której obraca się oś świata. Dla niej przyroda przyozdobiła się w najjaskrawsze barwy, dla niej odbrzmiewają wszelkie harmonijne pienia, dla niej rozgorzała olbrzymia walka, która wtedy dopiero się zakończy, gdy świat skostnieje z powrotem i zlodowacieje.
Niech się pani nie dziwi temu. Należy to brać dosłownie. Napisał to już Darwin.
Wszystko, co piękne w naturze, jest produktem męskiej chęci podobania się. Ale również i wszystko, co jest straszne, okropne. Ta chęć podobania się, zapomocą której w świecie zwierzęcym — mógłbym podać przykłady również i ze świata roślinnego, lecz to prowadziłoby zbyt daleko — istota męska stara się zwrócić uwagę na się swej, jakby to powiedzieć, przyszłej żony i usunąć z drogi swych współzawodników, przejawia się w trzech właściwościach: po pierwsze — barwność, po wtóre — śpiew, po trzecie — waleczność.
Co pani powiada? Że głód, a nie miłość jest sprężyną wiecznej walki w przyrodzie? Pani ma rację, zupełną rację. Ale gdyby pewnego dnia zatraciła się wszelka miłość, wówczas każde stworzenie zapytałoby: Pocóż wieść jeszcze to ladace, nędzne życie? I gdyby stworzenie to nie było w stanie zapomocą pisania pesymistycznych książek spędzać czas, wówczas byłoby wdzięczne każdemu, ktoby sobie zadał trud pożarcia go. Walka na świecie skończyłaby się...
Opisany stosunek między mężczyzną, a kobietą ma jednak zastosowanie tylko tam, gdzie działają prawdziwe, niesfałszowane siły przyrody; w naszej hyperkulturalnej epoce stosunek ten ulega przemianie. Gdy coraz bardziej zawarcie małżeństwa napotyka na trudności, lub gdy grozi niebezpieczeństwo staropanieństwa — poczyna się staranie kobiety o mężczyznę, chęć przypodobania się mu. Wtedy poczyna się strojenie, barwność, a właściwie odkrywanie przez okrywanie ciała, wtedy śpiewa lub gra się „Modlitwę dziewicy“, a nawet objawia waleczność w formie odwagi sportowej.
Lecz wróćmy do przyrody! Z trzech zalet, za pomocą których zdobyć można przychylność kobiety, przeważnie ma mężczyzna jedną. W żadnych wypadkach dwie.
Ale, proszę pani pomyśleć o mężczyźnie, który ma do swej dyspozycji wszystkie trzy rodzaje oręża w walce o miłość. Serca kobiece muszą się ku niemu skłaniać, cyfry jego sukcesów są nieobliczalne.
I takim fenomenem, jedynym w dziejach natury i ludzkości, jest — tenor.
Co do barwności nikt się z nim mierzyć nie może. Kto z nas, mężczyzn, ośmieliłby się pojawić na ulicy w srebrnym rynsztunku Rycerza Łabędzia? Kto śmiałby w watowanych, różowo-jedwabnych..., lecz pocóż dalej wyliczać!
Co do sztuki śpiewania — no, to oczywista, że nikt się z nim porównać nie może.
Zaś co do waleczności — proszę, niech się pani nie uśmiecha — żaden Bayard, żaden Cyd nie może się chlubić tyloma czynami odwagi, co on. Czyż walka, którą on co wieczora stacza ze swymi współzawodnikami — śpiewają oni zwykle barytonem i noszą czarne trykoty — nie kończy się stale moralną klęską rywali, chociaż on sam przy tem ponosi śmierć?
Po tych moich wywodach przypuszczam, że pani więcej nie wątpi: tenor jest faktycznie ucieleśnieniem ideału męskiego.
A jednak temu idealnemu mężczyźnie brak zupełnie jednej właściwości: zrozumienia dla idealnej miłości... Biada seraficznie nastrojonej kobiecie, której się zdaje, że w człowieku znajdzie to, co śpiewak obiecał swymi subtelnymi tony!
Muszę pani opowiedzieć o pewnej historji, o dziejach pewnej kobiety i pewnego wachlarza, bo to uzasadni moje poprzednie wywody i dowodzenia.
Jedną z kobiet, którą od dawna się zachwycam, jest pani Lilly X — proszę, niech się pani nie wysila, nie zna jej pani wcale — żona westfalskiego przemysłowca, który miał zasługujący na premję pomysł, przeniesienia się na stałe do wieczności po pozostawieniu swej żonie pół miljona majątku. Śmierć jego była pierwszą uprzejmością, jaką w życiu popełnił. Pani Lilly przybyła do stolicy. Elegancka, mała osóbka z wąskiemi, białemi rękami, wielkiemi, niebieskiemi, stęsknionemi oczyma i zwichrzoną, ciemną czupryną.
Czekała na — miłość. Wszyscy do niej umizgaliśmy się, ale żaden nie podobał jej się.
— On musi stać się mojem przeznaczeniem, podobnie, jak ja jego przeznaczeniem — powiedziała mi raz i westchnęła głęboko. Ja też.
Wtedy właśnie zawitał do stolicy na krótkie gościnne występy pewien znakomity śpiewak. Cały świat kobiecy entuzjazmował się i drżał równocześnie przed nim; postać jego otaczała bowiem glorja romantyki „don-juan’owskiej“; żadna kobieta — głoszono — nie oparła się mu dotychczas. Znaną jest rozkoszna groza, z jaką wyobraźnia kobieca śni o takim mężczyźnie, wiadomo też, jak zaraźliwą jest taka choroba.
Również i panią Lilly ogarnął szał powszechny; ją więcej nawet, niż inne kobiety, w jej duszy bowiem zjednoczyła się cicha tęsknota łaknącej miłości kobiety z lękiem ciekawego dzieciaka.
Rozentuzjazmowana wróciła z opery, gdzie ujrzała go raz pierwszy, w całym jego przepychu, witanego burzą oklasków, zasypanego kwiatami.
W dwa dni potem otrzymała od jednej swej przyjaciółki zaproszenie, które, prócz litografowanej zdawkowej formuły, zawierało w kąciku wypisane ołówkiem trzy słówka: „On też będzie“.
Otoczyła falującą pierś w obłok koronek, drżącą ręką wpięła w krucze włosy czerwone róże. Urocza, a wylękniona, jak rusałka, po raz pierwszy oglądająca wspaniałości świata, przekroczyła próg salonu.
On nie przybył jeszcze. Lękano się nawet, że w ostatniej chwili skrewi. Ludzie tacy, jak on, mogą sobie na to pozwolić. Drżąc ze zniecierpliwienia siedziała... Inne też...
Około ½ 11 fala radosnego uniesienia przewaliła się przez salę. Drzwi otwarły się. Oto przybył! On! Zmęczonym wzrokiem powiódł dokoła. Szukał pani domu, której nie znał niemal wcale. Na czoło jego spadał ponuro i groźnie Byronowski lok. Opromieniał go lekki zapach egzotyczny.
„On to, on, moje przeznaczenie“, pomyślała pani Lilly i spojrzała na posadzkę; nie mogła znieść jego wzroku.
W chwilę potem poczęto szeptać:
— Będzie śpiewał.
— O Boże — westchnęła pani Lilly — jak ja to zniosę!
Rozpoczął. Wybrał arję Tosti’ego „Vorrei morir“, tę samą, która tyle triumfów przysporzyła Mierzwińskiemu. Z ust jego popłynął ocean bólu. Dźwięki padały na nerwy kobiet, jak bicze. W dźwiękach tych był dziki okrzyk uszczęśliwiania, a zarazem ostatnie tchnienie szczęśliwie zamierającego bohatera. Na czole śpiewaka był wyryty ból Laokoona. Zamglone oczy jego wodziły po paniach, obecnych w sali; i oto! zatrzymały się na uroczej figurce pani Lilly.
Uczuła, że całe jej ciało płonie w ogniu.
„Vorrei morir“, powtórzyła, jakby oczarowana. Oko jej ujrzało przeznaczenie swe — mogła już umrzeć...
Gdy siadano do kolacji, przystąpiła do niej pani domu i szepnęła:
— Podziękuj mi, Lilly, będziesz siedziała po jego lewej ręce.
Prowadziłem ją do stołu. Mogę panią zapewnić, że nie była to przyjemna funkcja; nie istniałem dla niej tego wieczora. Oko jej chłonęło każdy z jego gestów, każde jego poruszenie.
Zdjął rękawiczki i rzucił je niedbale do kryształowej podstawki na bilety wizytowe. Na długiej, żółtawej jego ręce zabłysnęły brylanty.
Był małomówny. Takimi są zawsze wielcy ludzie.
Od czasu do czasu powiedział komplement pani domu, tak jak się rzuca kostkę pieskowi. Ogryzała ją uszczęśliwiona.
Na panią Lilly nie raczył zwracać uwagi.
Tem bardziej gorliwie zajmowała się ona jego talerzem. Pasztet zyskał pełne jego uznanie, czombru wziął dwie porcje, na widok pstrągów twarz jego okrasił pierwszy blask radości, pularda ożywiła go zupełnie. Całe strumienie starego Chambertina wlewał między poszczególnemi daniami.
Nareszcie spojrzał łagodniejszym wzrokiem na panią Lilly.
— Czy pieśń moja podobała się pani? — zapytał tonem człowieka, silącego się na rozwiązanie zagadki świata.
— O... jakże mogłabym panu podziękować?... — zdołała wyjąkać.
— Proszę mi nie dziękować — przerwał — pani to była, która mnie natchnęła, a jeśli w mym śpiewie odbrzmiewał pogłos mego wewnętrznego odczuwania, to zawdzięczam to pani.
Powiedział to spokojnie i płynnie, jak się wygłasza słowa wyuczone na pamięć.
Pozostawiłem panią Lilly jej losowi. Po kolacji zasiedli w słabo oświetlonej nyży i rozmawiali przeszło pół godziny.
Wkrótce potem opuścił salon i towarzystwo.
Następnego poranku wezwała mnie pani Lilly do siebie i opowiedziała mi uszczęśliwona przebieg rozmowy w nyży. Odkryła, że między nią, a śpiewakiem panuje dziwna harmonja dusz. W pojmowaniu miłości, jako przeznaczenia, był kompletnie jej zdania.
Byłem wprawdzie innego mniemania, strzegłem się jednak przed wypowiedzeniem go. O, gdybym nie był wówczas taki subtelny!
Powiedziała mi, że schował do kieszeni jej wachlarz, który właśnie miała w ręce i nie chciał go, mimo jej nalegań, zwrócić.
— Co mam teraz począć? — zapytała z pozorną bezradnością, a z oczu jej wyczytać było można, jak bardzo się cieszy dokonanym przez niego rabunkiem.
— Najlepiej będzie — rzekłem na poły żartobliwie — jeżli pani mu napisze, aby jej zwrócił osobiście corpus delicti.
Zarumieniła się po kark. Widocznie myśl ta nie była i dla niej nowa.
Wkrótce potem pożegnałem ją. Gdy po kilku dniach zapytałem o wachlarz, była zakłopotana i dała wymijającą odpowiedź. Dwa miesiące minęły, zanim dowiedziałem się o zagadkowem zdarzeniu, które biedaczce spędziło z oczu wiele godzin snu.
Myśl, że koniecznie, za wszelką cenę, musi mieć z powrotem wachlarz, trapiła wciąż jej zakochaną główkę. Wreszcie powzięła heroiczną decyzję i napisała list:
„Panie! Proszę mi oddać moją własność. W tym celu będę pana oczekiwała w sobotę o godzinie 12-ej w górnej sali muzeum. Lilly X“.
Z tego może pani najlepiej poznać, jak była naiwną. Człowiekowi takiemu, jak on, kazać przyjść do muzeum, gdzie randki dają sobie studenci i podlotki!
Nawpół przytomna ze strachu, siedziała o oznaczonej godzinie na okrągłej sofie w środku sali i wpatrywała się w drzwi.
Musiała czekać przeszło kwadrans. Wreszcie pojawił się w bogatem futrze bobrowem. Usta zasłaniał jedwabną niebieską chusteczką. Miał wygląd zniecierpliwienia; widocznie bardzo mu było spieszno.
Przystąpił, łaskawie się uśmiechając, do niej i ujął jej rękę.
— Moje kochane dziecko — rzekł.
Kolana się pod nią zatrzęsły ze strachu i wstydu. Skądże miał prawo tak się do niej odzywać?
— Było nieco ciemno — rzekł potem cicho.
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Tak, było nieco ciemno w nyży — odpowiedziała zawstydzona.
Uśmiechnął się. Nie pojmowała tego uśmiechu; jednak było w nim coś takiego, że zarumieniła się.
— O, byłem taki szczęśliwy! — rzekł i uścisnął mocno jej rękę.
Usiadł obok niej i — wyciągnął przed się nogi.
Ruch ten przypomniał jej zmarłego męża. Była w nim w istocie poufałość małżeńska. Zarumieniła się znowu.
I znowu poczuła na sobie jego badawczy wzrok.
— Jest tu gorąco — rzekł, rozpiął palto i zdjął rękawiczki. Jeden z pierścieni brylantowych obsunął się z palca i spadł na ziemię.
Pochylił się flegmatycznie.
— Nie wolno mi go gubić — rzekł — jest to droga pamiątka od księżny... — Zatrzymał się i uśmiechnął.
Przeraziła się. Niemożliwie! Widocznie przesłyszała się.
— Proszę spojrzeć na ten pierścień... — począł znowu.
Przerwała mu szybko słowami;
— Czy zna pan naszą galerję?
— Nie — odparł i zbliżył rękę do ust, jakby chcąc powstrzymać ziewnięcie. Nagle chwycił się za gardło i wydobył z niego dwa chrapliwe tony.
— O... znowu mam chrypkę, a dziś muszę śpiewać. Ta zmiana temperatury!.. Muszę pójść... Gotówem ochrypnąć naprawdę.
Wstał, sięgnął prawą ręką do kieszeni futra i wyjął biały karton, obwiedziony różowo-jedwabnym sznurkiem. Przez chwilę jakby się zastanawiał, potem szepnął, uśmiechając się przytem wymownie:
— A tu jest to, czego sobie pani życzy.
Mechanicznie wzięła pudełko.
Na pożegnanie ujął jej rękę.
— Jak chętnie ucałowałbym twe czoło, moje drogie dziecko! — szepnął.
— Na miłość boską! — krzyknęła.
— Ludzie na nas patrzą — mówił dalej spokojnie — do widzenia dziś w operze.
I spiesznie wyszedł.
Jak skamieniała patrzała za nim. „Dlaczego mnie tak traktuje“, przemknęło jej po głowie; była bliska płaczu.
Całkiem oszołomiona wróciła do domu.
Tu otworzyła pudełko. Upajający zapach kwiatów unosił się z wnętrza. Na górze leżał bilecik, a na nim były wypisane słowa:
„Trzeba pamiętać o godzinie szczęścia“.
Zaś pod biletem, na posłaniu ciemno-czerwonych róż leżał — klucz...

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hermann Sudermann i tłumacza: anonimowy.