Zamorski djabeł/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbliżał się czas majowego zbioru liści herbacianych. Są to niby żniwa herbaciane, kiedy zbierają młodziutkie listeczki, dostarczające najlepszych gatunków herbaty, tak zwanej kwiatowej. Suszą je bardzo starannie, przeważnie na słońcu. Blado-różowy kwiat herbaciany ma słaby herbaciany zapach i nieprzyjemny smak. Nie jest wcale używany do fabrykacji herbaty i nie zbierają go nawet. Herbatę sprzedażną przyrządzają wyłącznie z liści.
Na plantacjach uwijały się tłumy robotników w niebieskich koszulach i wielkich, jak parasole, kapeluszach słomianych. „Władca Wrót Zachodnich“ wydawał rozkazy i napędzał do pośpiechu najgrubszym swym głosem. W budce koło bramy postawiono wagę, stolik i posadzono tam starego, otyłego Chińczyka, doświadczonego odbiorcę towaru. W fabryce wymiatano i wietrzono starannie sklepione zasieki, gdzie poddawano fermentacji przeznaczone do Europy gatunki. Reparowano fajerki i bambusowe koszałki do prażenia świeżych liści. Strugano deski, zbijano pudła.
Wszędzie życie, ruch, gwar, uderzenia młotków, siekier i zgrzyty pił. Na ulicach roiło się od tragarzy, roznoszących towary i ludzi w lektykach.
Ich wołania: — Tzou!... Ocho-cho-o! Ech! ich-i!... A-choli!... — rozbrzmiewały jękliwie od rana do nocy.
Rzeką gromadnie płynęły statki, rozpuściwszy ogromne bambusowe żagle.
W gabinecie dyrektora godzinami przesiadywali kupcy, dostawcy, ajenci, dyskutując i popijając herbatę z małych filiżanek.
Próbki towaru w blaszanych pudełkach odsyłano co chwila do próbiarni, gdzie próbiarz Irlandczyk chmurnym mierzył je wzrokiem.
Do pomocy wyznaczono mu Brzeskiego.
— Abyś lepiej zapoznał się z fabrykacją herbaty. W dodatku przyda ci się tam... język chiński! — ironicznie objaśnił mu Serż.
W próbiarni było cicho, chłodno i mroczno. Wielkie okno, zakryte z dołu drewnianą, malowaną sadzami żaluzją, przepuszczało mało światła. Na półkach wzdłuż ścian błyszczały pudełka z próbami; pośrodku stół, na nim księga, klepsydra piaskowa, ważki, duża waza do zlewania wody oraz szereg porcelanowych filiżanek z dziobkami i pokrywkami. W rogu pokoju na bronzowej fajerce tlały nieustannie węgle i kipiała woda w imbryku.
Brzeski odbierał pudełka z próbami, zapisywał je do księgi, odważał z każdej jednakową ilość herbaty, zsypywał do filiżaneczek, zaparzał, nakrywał i przewracał klepsydrę. Cichutko szeleścił piasek w klepsydrze, bulkotała w imbryku woda, Irlandczyk sapał w swym krześle, a zdala dolatywała głucha wrzawa życia i słońce złociło górny brzeg czarnej żaluzji. Po niejakim czasie próbiarz wstawał, oglądał nastój pod światło, płókał nim usta, spluwał do wazy, oglądał uważnie pod oknem suchą herbatę i gardłowym głosem dyktował Brzeskiemu znaki i numery. I tak dzień cały od 4 rano do 5 wieczorem.
Gdy o tej godzinie znużony Brzeski wychodził na świat boży, życie tam wrzało w najlepsze. Patrzał na pracujące mrowie ludzkie z zazdrością, jak wypuszczony z więzienia.
Ziemia, niebo, rzeka, białe mury i kamienne dziedzińce fabryki płonęły od słońca. Robotnicy, półnadzy lub w nankinowych króciuchnych kurtkach, żwawo uwijali się wśród naczyń, pudeł i kup buro-zielonej herbaty. Co chwila we wrotach fabrycznych zjawiały się nowe postacie z pełnemi liści nosidłami na plecach, a inne wracały wesoło z próżnemi. Wszędzie herbata, herbata... aromatyczny jej zapach i jej kurz brunatny.
Brzeski chętnieby się wmieszał w ciżbę, zajrzał do suszarni, do sortowni, na plantację, gdyby nie wielkie wyczerpanie i strach, że jeśli nie wypocznie, to jutro omyli się w zapisach do księgi lub niezręcznym ruchem wywoła szorstki wybuch gniewu u zdenerwowanego strasznie próbiarza.
— Niech pana Bóg strzeże, żebyś miał go czym rozgniewać! Żółć mu się uleje, smak odmieni i... straty nieobliczone! — ostrzegał go dyrektor.
— „Nie wiem, poco naznaczyli mię tutaj. Serż skłamał. Wcale a wcale język chiński nie jest tu potrzebny“ — rozmyślał Brzeski w prostocie ducha.
— Próbiarzem nie zostanę; na to potrzebny szczególny smak i powonienie. Czyżby istotnie Serż miał rację, że umyślnie wyznaczają mię do robót, które tylko przeszkadzają mi poznać przyprawę i fabrykację herbaty... Potym przedstawią mię wujowi jako niedołęgę i głupca, który niczego się nie nauczył w ciągu tak długiego czasu... Pięknie będę wyglądał!... Otóż nie!... Mimo wszystko, poznam, co mi wiedzieć należy, bez waszej pomocy! — odgrażał się w duchu.
Ostrożnie, nieznacznie, zwiedzał w czasie roboty wszystkie zakątki fabryki, rozmawiał z robotnikami i, dzięki znajomości chińskiego języka, dowiadywał się wiele takich rzeczy, o których nawet pan dyrektor nie wiedział. W pracy niepostrzeżenie mijał mu czas. Ale w święto bardzo mu się przykrzyło, gdyż dawnych serdecznych stosunków z rodziną Wania nie udało mu się już nawiązać. Nudził się więc w chwilach wolnych od zajęć.
Wracał do domu, zjadał swój obiad spóźniony i szedł na górę. Ale niedługo mógł wytrzymać w pustym i równie cichym jak próbiarnia pokoju. Zbiegał więc znów na werandę i, gdy nie zastawał tam nikogo, gdy Siań-szen nie zjawiał się, gdy Ma-czży nie przychodził, biegł do parku pełnego zapachu kwiatów i długich, głębokich cieni zachodzącego słońca. Tam odnalazł śliczne miejsce, gdzie we wnęku skał, uwieszonych pnączami i bluszczem, stał posąg zadumanego Buddy. Spotykał się tu często z sędziwym mnichem, świętym ascetą Szań-jao i, siedząc na kamiennej ławeczce, gwarzyli w ciszy nadciągającej nocy o wzniosłych kwestjach. Przy słabym świetle lampy, płonącej przed bóstwem, żółty habit i żółta pomarszczona twarz duchownego majaczyły w cieniu zwieszających się gałęzi, jak dziwadło, a głos przyciszony pouczał młodzieńca:
— Droga przed każdym otwarta. Ale przedewszystkim trzeba zapragnąć celu. Zapragnąwszy celu, należy wybrać środki. Wybór środków darzy umysł spokojem. Spokój umysłu pozwala osiągnąć spokój ducha, którego nic już zmącić nie może. W niezmąconym spokoju ducha można już rozważać i sądzić o istocie rzeczy. Rozważanie zaś istoty rzeczy prowadzi do doskonałości...
— Tak, właśnie, ale cel? Jaki cel tego?
— Poczuć w sobie Boga.
— To dla mnie, a dla innych?
— Każdy może, droga otwarta.
Młodzieniec trząsł głową.
— Nie, nie każdy...
— W samym dążeniu jest rozkosz.
— Oni są słabi, ciemni i... bardzo ubodzy...
— Ci są bliżsi Boga, niż inni...
— Tyle bliżsi, co nieme usychające drzewo... Odejść od nich niewolno.
— Wasz Je-su słusznie słynie jako Wielki Nauczyciel, ale był tylko młodszym bratem Boskiego Fo...
— Poco, ojcze, zaczepiasz Je-su?!
— Bo zamyka oczy na prawdę. Niesie niepokój zamiast wyzwolenia.
— Je-su?... Je-su sam jest Bogiem!
— Bóg jest jeden dla ciebie, dla mnie i dla najmniejszego robaczka!
Brzeski wstał.
— Późno już, gwiazdy płoną na niebie.
— O tak, świat jest o wiele większy, niż widzą nasze oczy... Gniewasz się?... Nie przyjdziesz już?... A więc chciałbyś, abym mówił ci to, czego nie myślę?
Młodzieńcowi żal się zrobiło stosunku z buddystą.
— O, nie! Owszem... przyjdę.
Mnich przyglądał mu się uważnie:
— A czy ty wiesz, jak wybawić od mąk tych, co umierają niby drzewo usychające?
— Nie wiem...
— I ja nie wiem. Wiem tylko, jak zbawić siebie... Fo oddał swe ciało na pożarcie głodnym tygrysom, ale nie uważał za słuszne zamieniać je w gołębie...
Rozstali się napozór przyjaźnie, ale gdy nazajutrz Brzeski przyszedł do posągu, nie zastał na ławeczce starego Szań-jao. Uderzony niemile, czekał i rozmyślał, czym mógł dotknąć staruszka. Następnie rozważał, czy wogóle człowiek ma prawo narzucać innym to, co uważa za dobre albo za zbawienne.
— Każdy powinien sam dojść do wszystkiego. Wtedy będzie miał trwałe przekonanie. I nietylko ludzie ludziom lecz i ludy ludom winny dostarczać jedynie pożądanych przez nich przedmiotów, urządzeń, idei. A dowiadywać się o tym można będzie chyba przez... powszechne głosowanie!
I znów długo rozważał, czy jego postanowienie nie czyni czasem w czymkolwiek szkody ludzkości.
Myśli ciemne, zawiłe, przestrzelone krótkiemi lotnemi wyrazami bez związku, urywki przeczytanych lub posłyszanych zdań, własne, trochę przydługie i naiwne pomysły, oblegały umysł chłopca jak chmury jesienne. Siedział skupiony, zadumany pod festonami zwisłych nad ławeczką pnączów i silił się ustawić rozumowania w porządne, zwięzłe szeregi. Nie było to rzeczą łatwą; raz wraz któraś z przesłanek płatała figla, wysuwała się z rzędu jak szydło, kłuła sąsiadki lub odskakiwała w stronę zupełnie przeciwną, psując i wywracając wszystko po drodze, jota w jotę jak tam w Mongolji, lecz myśli jego były jednak teraz i dłuższe i porządniejsze i lepiej trzymały się przedmiotu niż dawniej. Zrozumiał, że rozmyślanie jest ciężką, mozolną pracą, że mózg ludzki jest narzędziem niedoskonałym; ale jednocześnie poczuł wielki urok tego zmagania się z sobą, z tłoczącym myśl ciężarem materji.
Rozmowy z Szań-jao nie przeszły jednak bez śladu. Młodzieniec nie ustąpił, nie zniechęcił się, postanowił rozmyślać dalej samodzielnie i sięgnąć do źródła:
— Określmy przedewszystkim, co to jest przemoc. Z określenia wysnujemy wnioski. One wyprowadzą nas z labiryntu. A więc zaczynajmy. Co to jest przemoc?
— Przemoc jest to narzucenie komuś gwałtem wstrętnych mu czynów, pojęć, uczuć lub obowiązków... — powiedział po namyśle.
Powtórzył określenie głośno raz i drugi, ale wniosków nie śpieszył się robić. Wydało mu się jakieś długie, gadatliwe i w dodatku... nieścisłe.
— Naprzykład, jeżeli ktoś — mię kocha i nie może wytrzymać, jeżeli do niego nie mówię, a ja zaczynam milczeć, odwracam się od niego za to, że on zrobił coś, co mi się nie podobało. Czy to będzie przemoc, czy nie? Chyba nie, bo przecież nie użyłem siły, bo w takim razie nawet spory i dysputy są niemożliwe, niczego dowodzić i nikogo przekonywać niewolno...
Znowu dokoła spiętrzyły się chmury sprzeczności.
— Przypuśćmy więc, że dla jasności wyrzucamy z określenia wyrazy: uczucie i pojęcie. Czy w takim razie wydanie kogoś gwałtem zamąż będzie przemocą?
Odrzucił wkońcu całe pierwsze określenie i szukał starannie innych.
— Jest to podporządkowanie wszystkiego poglądom osobistym!
— Zupełny zanik poczucia istnień odmiennych!
— Dążenie do jednostajności!
Żadne z określeń nie zadowalało go; wszystkie były martwe, blade, płytkie w porównaniu z ogromem cierpień, których wyobrażenie budził w nim krótki, streszczający je wyraz.
Wstał z ławki zniechęcony. Stanowczo za mało jest doskonałym, aby rozmyślać o istocie rzeczy!
— Ciekawym, co mi odpowie Szań-jao! — wyrzekł i poszedł do domu.
Ale zakonnik nie ukazał się już w ustroniu. Brzeski widział go kilkakroć zdaleka i słusznie przypuszczał, że mnich go unika.
Został sam na sam ze swemi myślami. Uraza zakonnika ubodła go mocno. Postanowił zamknąć się w sobie, uchylać od wszelkich starć z otoczeniem, przemknąć jak cień niepostrzeżenie przez teraźniejszość, nie zostawić po sobie żadnych śladów i nie unieść ich wcale na sobie.
— Nikt temu nie winien, że się tu znalazłem, ale i ja również nie czuję się winnym. Niezdolny jestem do życia! Będę myślał, będę się doskonalił! Zostanę mędrcem!
Okazało się wszakże, że trudniej mu uciec od życia, niźli przypuszczał.
Życie, jak powietrze lub światło, było wszędzie i nieuchwytnemi drgnieniami potrącało wciąż o jego duszę młodą i czułą.
Nawet w ciche noce upalne, gdy zmęczonemu bezsennością zdawało się, że on tylko czuwa na całej ziemi, spostrzegał przez otwarte okno daleko na czarnej rzece kolorowe ognie pływających herbaciarni-ogrodów i dolatywały go dźwięki muzyki cichej jak westchnienia.
Te słabe, nikłe muśnięcia potęgowały tylko gorączkę nieukojonej, wciąż wracającej tęsknoty, a przerwały ją wrażenia, pełne grozy, które legły na jego wspomnieniach straszną, nigdy nie blednącą purpurową smugą.
Nadeszło lato suche i gorące. Deszcze wiosenne wcale nie spadły. Gromady wychudłych, ogorzałych wieśniaków napłynęły do miasta, zaległy przystanie i ulice. Podaż pracy wzrosła niesłychanie, wzrosła liczba żebraków, wzrosły w mieście kradzieże, zwady i bójki. Powszechnie mówiono o głodzie i zaburzeniach. Brzeski, przeciskając się codzień przez ten tłum hałaśliwy i cuchnący, odzwyczaił się od litości. Słyszał klątwy i jęki, spostrzegał błagalnie w niego utkwione spojrzenia, ale poczucie własnej niemocy zakuwało go coraz szczelniej w pancerz obojętności.
— Cóż ja mogę?! — myślał z rozdrażnieniem, zbywając natrętnych żebraków drobnym datkiem.
Pewnego dnia wpadł do próbiarni wystraszony Serż i wezwał go do dyrektora. Cała „kancelarja“ stała na schodach werandy i z przerażeniem patrzała na wrota, poza któremi huczały mnogie głosy. Stróże z bambusami w ręku przytrzymywali bezradnie zapory i oglądali się na „panów“.
— Niech pan idzie i rozmówi się z niemi. Pan najlepiej z nas mówi po chińsku i pana lubią. Niech pan uspokoi ich, że wszystko będzie zrobione... Niech wybiorą delegatów i wyłuszczą żądania. Zresztą niech pan mówi, co pan chce... Niech pan zwlecze, ile się da... Niech pan się niczego nie boi... już posłałem po policję...
— Więc... poco ja?...
— Jak to?... Tu chodzi o nasze życie!... Niech pan zwlecze, ile się da... A może uda się panu namówić ich, żeby sobie poszli!... Tym lepiej dla nas i dla nich!
Wzruszony, wyszedł Brzeski za furtkę, która się za nim natychmiast zawarła. Owiał go zapach czosnku, potu i polowych kompostów. Setki błyszczących oczu i wykrzywionych twarzy zwróciły się ku niemu. Nie czuł jednak strachu; wielu z obecnych znał dobrze, ci umilkli i, poproszeni przezeń, innych próbowali uciszyć, ale w dalszych szeregach długo wrzask nie ustawał.
— Otwórzcie bramę! — wyli. — Niech oddadzą pieniądze... Gdzie najstarszy... Nie chcemy Wania!... Precz, chrześcijańskie psy!
Z tych krzyków i dorywczych opowiadań! dowiedział się Brzeski, że głównie niezadowoleni są z... Wania, że obwiniają go o pobory, łapówki, oszustwa przy rachunkach i ucisk. Zrozumiał odrazu, dla czego dyrektor obdarzał szczególnemi względami w ostatnich czasach „Władcę Wrót Zachodnich“ i skąd brały się środki na wygody, które ten zaprowadzał w swym domu. Brzeski sam z nich korzystał i stał obecnie zmieszany tą myślą przed oskarżycielami.
— Splamił mnie i siebie, zgubił wszystkich. Gdzie się podzieje z rodziną, skoro go wypędzą? Nie będę go już bronił, nie! — rozmyślał.
— Niech płacą od sztuki jak dawniej!... Niech wydają jak dawniej codzień pieniądze!... Niech wypędzą Wania!... Niech zrzucą rury kominów, suszące niebo!... Ziemia spłonie od waszych ogni! — wołali z tłumu.
— Wybierzcie kogo! — krzyknął Brzeski — wybierzcie kilku... Niech idą i opowiedzą wszystko dyrektorowi. Tylko śpieszcie się, śpieszcie... póki czas...
— Niech sam wyjdzie... Albo niech otworzą wrota, pójdziemy wszyscy!
— Przecież wszyscy nie będziecie naraz mówili...
Umilkli na chwilę.
— Prawda, ale... boimy się osobno... Nikt nie pójdzie!
— Nie bójcie się, zostanę z wami jako zakładnik. Tylko śpieszcie się. Jestem pewny, że dyrektor na wiele rzeczy się zgodzi!
Spoglądał z trwogą przez głowy tłumu w stronę miasta. Wielu również zwróciło oczy w tym kierunku. Drogą pędził, co koń wyskoczy, oddział mandżurskiej kawalerji.
— Uciekajcie! Bij! Zdrada!...
W powietrzu świsnęły kamienie, brama zadudniła od uderzeń. Nim Brzeski zdążył umknąć do furtki, powalony na ziemię, stracił przytomność.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Oprzytomniał dopiero w mieszkaniu dyrektora. Głowę miał obwiązaną mokrym ręcznikiem i czuł w niej ból nieznośny. Dokoła stali biurowi towarzysze.
— Co się stało?
— Źle. Straty nieobliczone... Dziesiątki tysięcy... Suszarnia rozbita, połowa zbioru herbaty zniszczona. Ale Bogu niech będą dzięki, że pan odzyskał przytomność. Wyglądało, jakbym pana wysłał na zabicie. Jakże się pan czuje? — pytał troskliwie dyrektor.
— Wszystko boli.
— Ee, to nic! kości całe... Młodość swoje zrobi. Baliśmy się, czy krew z pana nie uszła... Nie mogliśmy się dotrzeźwić pana. Szelmy zbóje! Tanio ich się pan pozbył. Trzech stróżów i Serża zabili — pocieszał go buchalter.
— Serża?
— A tak, chciał bronić pana. Gdyby nam nie przyszło do głowy polewać ich wodą z sikawek, nie wiem, do czegoby doszło. Motłoch uliczny przyłączył się do nich! Strach, jak ci poganie boją się wody.
— A... Wań... żyje?
— Żyje. Będę musiał go wygnać. Szkoda, sprytny... Nie przyniósł nam pan szczęścia, panie Brzeski — wtrącił dyrektor.
— Serż... Serż — powtarzał ranny, zataczając oczyma.
— Uspokój się pan. Szkoda, żeśmy panu powiedzieli. Do licha, wrażliwe masz pan usposobienie. Śmiały jesteś, a taki słaby. Zapewne, że biedny chłopak, ale w Chinach myśmy do tego przyzwyczajeni. Za to pensję większą pobieramy. Matce Serża Chińczycy zapłacą grube odszkodowanie. Będzie miała staruszka spokojny kawałek chleba do samej śmierci. To pewna!... Od czegóż są posłowie i konsulowie, cała służba dyplomatyczna... — gadał buchalter.