Zamorski djabeł/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zamorski djabeł |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Wydanie | trzecie |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Henryk Minkiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na pogodnym dotychczas niebie ukazały się nareszcie chmury. Z początku rozstrzelone, srebrzyste płynęły wysoko, ale wkrótce nadbiegły nieprzejrzane ich wały, ciężkie, szare, i nizko opadły. Gwałtowne wichry spędziły resztki upałów letnich. Zaczęły mżyć deszcze.
Ciężkie wrota fabryczne zawarto.
Życie, niby żar w popiołach ogniska, ukryło się do wiosny w budowlach. W obszernych zabudowaniach fabrycznych zabrzęczały słabe szmery rozpoczętych reparacji. Ożyła nieczynna w czasie lata prasownia. W podmurowaniu jej szopy kamiennej krwawo zapałała pośrodku dziedzińca czeluść wielkiego pieca i zamajaczyły przed nią czarne sylwetki robotników. Wewnątrz wrzało, jak w ulu. Pozostałe z sezonu odpadki, śmiecie herbaciane, sprzałe, przepalone liście przebiegały przez długi łańcuch rąk zręcznych i niestrudzonych. Okruchy herbaciane przesiewano na ogromnych rzeszotach, mieszano z sadzą w długich zgrzebnych workach, prażono w płóciennych serwetach nad parą kotłów, wreszcie zsypywano do płaskich form, w których ruchome wieka kolejno uderzał tłok prasy. Starożytna ta machina, pamiętająca pewnie pierwszego człowieka Panku, trzeszczała, jęczała, hukała niemiłosiernie, jak stara wystraszona baba. Jej ogromna dźwignia, niby ogon lewjatana, to opadała na dół pod ciężarem kilku wieszających się na niej jak małpy robotników, to, puszczona przez nich, wznosiła się raptownie do góry. Dzięki szalonej sprawności Chińczyków, robota zła do taktu nawoływań i pieśni z prawidłowością zegarka. Co minuta rodziła się brunatna cegła herbaty, aby razem z miljonami towarzyszek pójść z czasem do odległych koczowników, wzamian za srebrne pieniądze, złoty piasek, futra lub piżmo.
Brzeski często odwiedzał pracownię, gwarzył z robotnikami i wkrótce znał wszystkich z imienia, nazwiska, wiedział, skąd są i kogo zostawili w swych wioskach.
— Cin! Cin, dobry panie zamorski! — witali go z poufałą wesołością prostaków.
— Cin! Cin, czarnogłowi! Co słychać?!
— Pracujemy, śpiewamy i liczymy dni, kiedy znów wrócimy do swoich.
— Wracajcie! Wśród swoich najlepiej!... Czy nieprawda?
— Aj! aj! Wśród swoich życie płynie jak powietrze!
— Ojczyzna jest jak kielich kwiatu dla motyla!
— Cnoty wyrastają bujnie tylko na zagonie uprawionym przez praojców...
— O! Człowiek wśród obcych jest grajkiem bez fletu...
Powtarzali jeden przez drugiego i wyciągali do niego ręce po dawki tytuniu. Ale był między niemi silny, rzeźki parobczak Szuń-Tzi z prowincji, który nigdy o nic nie prosił, nic nigdy nie mówił, tylko uśmiechał się i kiwał głową naprawo, nalewo, jak porcelanowa figurka. Dziecięce, szeroko otwarte oczy, skromne zachowanie oraz pociągająca, miła twarz chłopaka zwróciły nań uwagę Brzeskiego. Z początku obserwował go zdala; Chińczyk również nie spuszczał go z oka, nęcąc i zaciekawiając dziwnym oczu wyrazem.
— Cóż powiesz, Szuń-Tzi? Z czego się śmiejesz? — zagadnął go wreszcie raz Brzeski.
Twarz robotnika w mgnieniu oka spoważniała.
— Szuń-Tzi nie śmieje się — wypierał się.
— Jak to? Przecie dopiero co się śmiałeś?!
— Szuń-Tzi... nie śmieje się! Szuń-Tzi... się boi — wyrzekł po chwili wahania.
— Czegóż Szuń-Tzi się boi? Czyż zrobiłem mu co złego?
— Cza-i! Nie słuchaj go, zacny panie zamorski. Szuń-Tzi niedawno z gór przybył. Szuń-Tzi dziki, nie wie, że cudzoziemcy lubią biedaków i dają im zarobek, tytuń, pieniądze, co kto chce... — bronili go towarzysze.
Szuń-Tzi patrzał trwożnie i milczał.
Brzeski wrócił zamyślony do kancelarji.
— Co to znaczy? Dla czego ci ludzie nie wierzą mi?... Dla czego starają się oszukać mię pochlebstwami?... Przecież nie uczyniłem im nic złego!... — rozważał zasmucony.
W kancelarji liczono zyski, układano pośpiesznie bilans roczny.
Stukały gałki desek rachunkowych, skrzypiały pióra, a w przerwach wybuchały głośne rozmowy i śmiechy, gdyż plon zapowiadał się nadspodziewanie obfity. Co chwila wpadał dyrektor, wydawał rozkazy, sprawdzał roboty lub, usiadszy na poręczy drewnianej barjery, puszczał się w przestworza polityki bieżącej.
— Czas, aby Chiny odzyskały siebie — prawił dyrektor. — Ten kraj klasycznego zastoju żył przecież, rozwijał się niegdyś, póki bonzowie i mandaryni nie zakuli go w potrójny pierścień nędzy, ciemnoty i fanatyzmu. Obecnie obraca się on w błędnym kole: fanatyczny, gdyż nieoświecony — nieoświecony, ponieważ fanatyczny. Znowu wybuchły zaburzenia w Wań-Wań. Pospólstwo przecięło druty telegraficzne i pobiło telegrafistów, którzy chcieli je zaciągnąć. Na miejsce rozruchów wysłano oddział piechoty morskiej. Europa naturalnym rozwojem swej cywilizacji jest powołana do rozerwania błędnego koła nieszczęśliwego ludu. Przecież niepodobna dozwolić, żeby tu nie było nigdy telegrafów i żelaznych kolei! Lud dobry i wart zachodu, gdyż niema lepszych robotników, niż Chińczycy. Zręczni, sumienni, niewymagający, traktują pracę jak modlitwę. Tylko trzeba trzymać ich w ryzach: żadnych ustępstw, żadnych czułości! Lud rdzennie wschodni, musi czuć wciąż nad sobą przewagę siły, inaczej... demoralizuje się. Musi uważać białego za istotę wyższą...
— Właśnie. Zawsze twierdziłem i twierdzę, że najszkodliwsi dla postępu, tu na Wschodzie, są ci fałszywi chinofile, co, przebrani w suknie krajowe, szukają wśród prostaczków taniej popularności, prowadzą mądre rozprawy z bonzami i mandarynami, udają, że wierzą w ich brednie, i spełniają nawet niektóre obrządki... — wtrącił znacząco buchalter.
— Owszem i ja jestem przyjacielem prostego ludu, szanuję jego obyczaje i dobrze mu życzę — oponował dyrektor — ale... tu niema wyboru: albo Chiny zostaną Europą, albo Europa Chinami. Zresztą lud prosty nie jest wcale patryjotyczny. Umiera z głodu i wszystko mu jedno, czy istnieje, czy nie istnieje państwo Chińskie, byle miał co jeść! Zaśniedziałemi, zastarzałemi Chinami są właściwie: mandaryni, uczeni, bonzowie — pijawki ludu, dwór... Oni niecą nienawiść wśród prostaczków i wywołują antyeuropejskie hece... Lud w gruncie rzeczy przychylny jest europejskiej cywilizacji, która otwiera mu nowe źródła zarobku.... A co to byłby za kraj, co to byłoby za państwo, gdyby...
— A przedewszystkim potrzebna im żelazna dłoń Europejczyka... porządek, porządek i jeszcze raz porządek!... — dorzucał buchalter.
Brzeski, który czytywał szanchajskie gazety, z łatwością odnajdował w tej dyrektorskiej liryce i uwagach buchaltera urywki ze wstępnych artykułów ostatnich dzienników.
— Czego on chce? On do ciebie pije... Przedtym co innego gadał — pytał Serż Janka.
— A niech pije! Zbrzydło mi tu wszystko! Nie widzę, aby Europejczycy wnosili do Chin jakieś ożywienie albo nawet lepsze porządki! W tym olbrzymim państwie obecność kilkunastu tysięcy białych ginie bez śladu. W dodatku Europejczycy, których dotychczas widziałem, starają się wyłącznie o swoje zyski i korzyści...
— Rozumie się! Pal ich sześć!... Nudzi mi się... Wiesz co, pójdziemy lepiej dziś do teatru!... Co nas obchodzą te wszystkie sprawy!... — odpowiadał, ziewając, Serż.
Deszcze już nie mżyły, lecz lały, jak z wiadra. Wilgoć przenikała wszystko, pleniąc wszędzie brud, pleśń i senną niemrawość. W gęstym, wilgotnym powietrzu nawet głosy dzwonów klasztornych brzmiały głucho, jak zakatarzone. Na ścieżkach błotnistych, pod arkadami nasiąkłych wodą gałęzi, Brzeski, idąc do fabryki, nie napotykał już wesołych żółtych mnichów z uprzejmym pytaniem o „kaszy“. Zato codzień towarzyszył mu Siań-szen, który dzięki staraniom Serża dostał miejsce nadzorcy na plantacjach, gdzie robota nie przerywała się rok cały.
Krótka zima minęła chyżo wśród zajęć. Ulewy osłabły i chmury rozproszyły się. Z błękitu znów spojrzało na mokrą i rozmiękłą ziemię promienne słońce. Znędzniała i pobladła w strugach zimnej wody roślinność strzeliła bujnie nowemi liśćmi. Kwiaty roztwarły kielichy; białe wonne puchy pokryły drzewa owocowe i mocny zapach kwiatu pomarańczowego spoił tysiące rozmaitych zapachów w jeden upajający aromat. Dzwony buddyjskiej świątyni znowu zahuczały wesoło i wyraźnie. Złocone kopuły klasztoru przeświecały z poza obrzednich konarów wiosennych, jak zachodzące tam słońca.
— Czy Czcigodna, Zgrzybiała Pani Chań-Wań raczy przyjąć życzenia nieprzebranej pomyślności od nędznej swej sługi?
Widocznie „Władca Wrót Zachodnich“ porobił w In-kou obszerne znajomości i zdołał zaskarbić sobie wśród ziomków uznanie, gdyż procesja gości nie miała końca. Brzeski widział doskonale ze swego ukrycia figury młodych i starych kobiet, podobne ze wzorzystych sukni fałdzistych, z uróżowanych twarzy, z dużych szpilek, tkwiących we włosach, z oczu czarnych, błyszczących, z kolorowych w rękach wachlarzy i kwiatów — do ogromnych barwnych owadów. Przysiadały w zabawnych głębokich ukłonach, niby dworskie damy.
Słyszał głos Lień, która odprowadzała gości często aż na podwórko. Raz poszła do wrót i, wracając, podniosła oczy do góry. W pstrej sukni, przepasanej szeroką, ponsową wstęgą, związaną z tyłu w ogromną kokardę, ubielona, uróżowana, z uczernionemi brwiami i ogromnemi szpilkami w wysoko zaczesanych włosach, była również podobna do kolorowej muchy. Spostrzegła go, zmieszała się bardzo.
— Pan... w domu?!... Pan... sam?!...
— Siań-szena zabrali przyjaciele, Ma-czży figluje z towarzyszami...
— Panu pewno tęskno?... Dla czego pan nie pójdzie do swoich rodaków?...
— Niema ich tutaj.
— Co za szkoda... Szkoda, że pan nie może przyjść do nas... jak dawniej!
— O tak, Lień, wszystko się zmienia! Widzę naprzykład, że jesteś uróżowana i brwi zeszpeciłaś sobie farbą. A pamiętasz: „Ani słońce, ani powietrze nie przyćmi blasku kwiatu, który czerpie swe ozdoby z przyrody... Ona nie potrzebuje różu...“ — zadeklamował wiersz z powieści „o bohaterskim studencie Tie Czżun-ju i pięknej, wiernej Szuj Pin-siń“.
Dziewczyna zarumieniła się, a potym pobladła.
— Tak trzeba!... Chinka jestem — rzekła głucho. — Chce pan, poślę panu herbaty i słodyczy... Prędzej czas przeleci!...
Obejrzała się na wrota, gdzie znowu zaszumiały jedwabie.
— Czy Niezwykle Stara, Szlachetna Pani Chań-Wań raczy...
Brzeski cofnął się w głąb pokoju.