Zasadzka (Sue, 1923)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Zasadzka |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Wilhelm Zukerkandel |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Wilhelm Zukerkandel |
Miejsce wyd. | Złoczów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | L'Embuscade |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Było to w roku 1594. Cudny dzień sierpniowy miał się ku końcowi, słońce rzucało już skośno promienie swe na kwitnące pola i lasy w okolicy miasta Bordeaux. Rośliny ożywione świeżym i orzeźwiającym wietrzykiem podnosiły od ziemi swe pochylone łodygi, a ptaki gotowe do snu układały się na zielonej posadzce leśnej, żegnając hałaśliwym koncertem zachodzące słońce.
W owym czasie wewnętrznych zamieszek i wojen domowych rzadko kto odważał się wydalać z miasta, a gdy go do tego niezbędna zmuszała potrzeba, uzbrajał się dobrze sam lub częściej puszczał się pod osłoną zbrojnego orszaku, tak obawiano się rzezimieszków i opryszków, którzy niepokoili okolicę, łupiąc i ściągając bogaty okup od podróżnych.
Tego dnia jednak, o którym wspomnieliśmy, o godzinie, kiedy robotnicy przerywają pracę, dwóch mężczyzn opuściło Bordeaux, zdążając ku poblizkiemu laskowi Barret. Nie mieli oni na sobie płaszczów żołnierskich, ni tarcz, pancerzy, ani też długich sztyletów u boku, niezbędnych w owym czasie do wojennego rynsztunku, a jednak rusznice o długich, ołowianych lufach, w które się zaopatrzyli, wskazywały dobitnie, że celem ich wycieczki nie jest zwykła przechadzka.
Czas jakiś stali w milczeniu, ukryci w zaroślach, przez które wiodła droga do miasta, i spoglądali ku niej z niecierpliwością, aż wreszcie jeden z nich przerwał milczenie:
— Nic jeszcze nie widać — wykrzyknął, miotając dzikie przekleństwo — a oto ósma wybiła na kościele św. Andrzeja. Czy możesz sobie wytłómaczyć to spóźnienie, Bertrandzie?
— Wiesz co, Maurycy? — odparł drugi towarzysz, który wydawał się mniej zdeterminowany — jeżelibyś mnie chciał posłuchać, zaniechalibyśmy naszego przedsięwzięcia. Prawdopodobnie pomyliłeś się co do dnia i nasza wyprawa jest chybioną.
— Chybiona, powiadasz? Nie, zanadto jestem pewnym swego. Czyż nie jesteśmy w połowie sierpnia i czy nie jest to pora, o której regularnie przeor św. Dominika wyjeżdża pobierać dziesięciny? Stary ten mnich bogaty i czeka nas piękna zdobycz.
— Targnąć się na sługę bożego! — zawołał Bertrand — to okropna zbrodnia.
— Ba, na najbliższym jubileuszu uzyskamy odpuszczenie. Zresztą, czyż ci słudzy kościoła nie tyją na nasze koszta? A tenże właśnie, czy miał litość nad tobą, gdy cię zawezwano do oficyała za to, żeś pozwolił sobie zabić kilka nędznych królików, własność duchownego magnata?
— To prawda. Plecy me mogą jeszcze potwierdzić, ile mnie kosztowały te przeklęte króliki. Ale przeor znów nieraz wsparł mego ojca, mego biednego ojca, który przezemnie nędznika chodzi o kiju żebraczym. Dziś właśnie wyruszył z miasta zbierać jałmużnę po wsiach okolicznych i tą drogą ma wracać. Gdyby ujrzał, jakiem się trudnię rzemiosłem, nie przeżyłby tego.
— Wiecznie te skrupuły — przerwał mu niecierpliwie Maurycy.
— Biedny głupcze! Czy twoja uczciwość wybawi cię od śmierci głodowej, czy pomoże ci poślubić twą ukochaną Gertrudę, córkę polowego Raimband?
— Przebóg, po co wymówiłeś to nazwisko? Tak, to musi się stać, niech się spełni moje przeznaczenie!
— Milcz! — przerwał mu Maurycy, przykładając ucho do ziemi — słyszałem odgłos jakiś. Na Boga, nic nie straciliśmy, czekając cierpliwie. Odwagi, fortuna zbliża się do nas!
I w istocie, ledwie tych słów domówił, obłok kurzu podniósł się zdala, a rozchodząc się zwolna odsłonił powóz przeora klasztoru św. Dominika, który się zbliżał ciągniony leniwie przez cztery silne muły. Po drugiej zaś stronie drogi stąpał z trudnością starzec o siwej brodzie w łachmanach, dźwigając wór żebraczy, powóz przeora zasłaniał go całkowicie.
W tej właśnie chwili, gdy podróżni dosięgli końca lasu, Maurycy trącił łokciem towarzysza.
— Teraz baczność — rzekł cicho, opatrując broń — ja biorę na siebie pocztyliona, ty celuj do lokaja. Gdy tych dwóch sprzątniemy, wszystko pójdzie, jak z płatka. Baczność, pal!
I zarazem sam wykonał komendę, lecz proch spalił mu się na panewce, a rusznica nie wypaliła. Bertrand otarł zimny pot z czoła i strzelił odwróciwszy głowę. Kula świsnęła gwałtownie, a o ich uszy odbił się głuchy jęk. Maurycy rzucił się na drogę. Bertrand podążył za nim machinalnie, ale powóz przeora już był daleko. Huk strzału, przerażając muły, przyspieszył jeszcze ich krok.
— Przekleństwo! — wykrzyknął Maurycy — chybiliśmy ich. Lecz kogoż trafiłeś? Zdawało mi się, że słyszałem coś, jakby...
I w tejże chwili dostrzegł o kilka kroków starca, leżącego na ziemi, bez życia, a przy nim kałużę krwi.
— Popatrz tam — mówił chłodno dalej — oto twoja zwierzyna. Ładne miałeś polowanie.
Ale Bertrand go już nie słuchał. Na jeden rzut oka poznał starca, z przeraźliwym krzykiem rzucił się na te zimne zwłoki, obejmując je z rozpaczą w sercu. Nieszczęśliwy zabił własnego ojca!...