>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zastępca
Podtytuł Szkic do powiastki
Pochodzenie „Rola“, 1888, nr 1-4
Redaktor Jan Jeleński
Wydawca Jan Jeleński
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Zastępca.
(Szkic do powiastki)
przez
Klemensa Junoszę.





— Tyle lat! tyle lat! mój Boże, a przeszły one szybko jak jedno mgnienie oka. Zdaje się że wczoraj jeszcze siedzieliśmy na twardej ławce szkolnej, jeden obok drugiego. Tyś mnie podpowiadał, ja tobie, a obadwaj drżeliśmy przed nauczycielem łaciny. Czy pamiętasz jego siwą, jak szczotka najeżoną czuprynę, groźne wejrzenie i konjugacye perifrastyczne.
— Pamiętam — odrzekł z westchnieniem, — pamiętam dobrze, nieraz dostałem od niego za uszy.
— O za uszy, zaraz za uszy! Czy niemasz jaśniejszych wspomnień z tamtych czasów.
— Jakto jaśniejszych?! Moje wszystkie wspomnienia są szare, bardzo pospolite, niewarto o nich mówić. Ja, jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, nie przyszedłem tu bez celu. Wiesz że kłamać nie umiem, obłudą się brzydzę, więc też nie powiem ci żem przyszedł jedynie po to aby się z tobą zobaczyć. Tylu kolegów spotykam, a nie zaczepiam żadnego i do twoich drzwi nie zakołatałbym również, ale zmusiła mnie potrzeba; jeżeli możesz mi dopomódz to pomóż — jeżeli nie, powiedz żebym sobie poszedł do djabła, i pójdę bez żadnej pretensyi.
— Teodorze! Teodorze! zkądże taka apatya, zniechęcenie? Chyba cię życie złamało, chybaś przez jakie wielkie nieszczęścia przechodził.
— Nie. Życie mnie nie złamało, nieszczęść szczególnych nie miałem, ot, jakoś lata zeszły, rok za rokiem — i jestem takim jak mnie widzisz.
— Jesteś biedaku mizerny, posiwiały, zgarbiony. Powiedz mi mój drogi, czy ty masz rodzinę?
— A właśnie że mam i dla tego przyszedłem do ciebie. Inaczej nie narzucałbym się, ale cóż robić? Próbowałem tego i owego, nie udało się, myślę sobie uderzę jeszcze do ciebie. O ile wiem, masz stosunki, znajomości, więc może mnie zarekomendujesz. Jestem człowiek uczciwy, wierzaj mi, nie potrzebowałem o tej uczciwości opowiadać póki byłem sam jeden, ale teraz ożeniwszy się przed miesiącem...
— Przed miesiącem!? Więc chyba jesteś powtórnie żonaty.
— Nie, ożeniłem się poraz pierwszy i, jeżeli nie zajdą jakie okoliczności nadzwyczajne, to po raz ostatni. Wziąłem wdowę, kobietę wątłego zdrowia, z kilkorgiem dzieci.
— Co cię skłoniło do tego? boć z tego co mówisz widzę że chyba nie wyrachowanie, a znowuż biorąc na uwagę świeżą datę małżeństwa i kombinując ją, przepraszam cię mój drogi, z twojemi laty, nie podobna przypuszczać motywów romantycznej natury.
— Istotnie, nie jest to małżeństwo z wyrachowania, ani też nie jest i z tego co wy nazywacie miłością. Ożeniłem się, bo mi tak wypadło, ale to długa historya, znudzi cię. Wiem że jesteś zajęty, nie chcę ci czasu zabierać, wolę więc przystąpić wprost do rzeczy.
— O za pozwoleniem, kochany kolego, jeżeli myślisz że cię wypuszczę zaraz, to grubo się mylisz. Przyszedłeś po raz pierwszy po tylu latach, przypomniałeś mi jasne dni młodości, dni które upływały bez kłopotu, bez trosk, musisz więc ze mną o nich pomówić, musisz opowiedzieć mi dzieje twego życia. Pozwolisz że każę podać butelkę wina. Stare ono jak nasza znajomość, a rozwesela jak wspomnienia młodości minionej bezpowrotnie.
— Ha, jak chcesz. Mam do wieczora czas, gdyż pociąg dopiero o jedenastej w nocy odchodzi. Co do wina, co prawda zazwyczaj pijam wodę, ale jak się trafi, nie wymawiam się. Nie wiem tylko czy wspomnienia, czy owa historya życia mego, którą pragniesz poznać, potrafi cię zająć. Zwykłe to, pospolite dzieje, szare jak dzień jesienny, bez blasków słonecznych, ale i bez burz.
— O mój drogi! Przypomnij sobie że w dzieciństwie łączyła nas przyjaźń, żyliśmy z sobą jak bracia. Pamiętam że nieraz przyjmowałeś na siebie moje przewinienia i cierpiałeś za nie biedaku.
— Co tam, zwyczajna rzecz; ja za ciebie ty za mnie, a jeżelim kiedy przyjął przed władzą szkolną odpowiedzialność za twoje figle, to ty znów broniłeś mnie przed napaścią kolegów. Była to wzajemna wymiana usług nic więcej, ja umiałem znosić wymówki cierpliwie, ty zwinny i silny chłopiec, w razie potrzeby hojną ręką rozdawałeś kuksy i szturchańce. Nieraz obroniłeś mnie przed Julkiem, tym Samsonem szkolnym, który wszystkich słabszych od siebie rozbijał. Nie wiem co się z nim teraz dzieje, przypuszczam że musi być jakim dygnitarzem przy Bismarku... ale, Bóg z nim. Jak to wino ładnie pachnie.
— To też nalewaj sobie bez ceremonii, jesteś przecież u przyjaciela, u kolegi. Jesteśmy zupełnie sami, nikt nam nie przeszkodzi gawędzić. Moja rodzina wyjechała na wieś, w domu niema nikogo. Rozwiąż usta. Powiedz co się z tobą działo od czasu wyjścia ze szkół? jak ci się wiodło? coś robił? Wytłomacz mi zkąd na twojej twarzy tyle zmarszczek, na głowie tyle siwych włosów? Otwórz serce przedemną — proszę cię.
— Jeżeli sądzisz że usłyszysz coś nadzwyczajnego, to się zawiedziesz — uprzedzam. Żądasz wyznań, żądasz spowiedzi z całego życia — dobrze, mieć ją będziesz, ale powtarzam że zawód cię spotka; materyału do powieści nie znajdziesz w mojem opowiadaniu.
— Cóż znowu!
— No nic, już nic. Przepraszam. Gotów jestem uwierzyć że cię moja przeszłość obchodzi; wypada nawet żebyś ją poznał, ze względu na to, żem przyszedł o rekomendacyę prosić...
— Ze względu na nasz dawny stosunek, powiedz, na przyjaźń zawiązaną w dzieciństwie.
— Niech i tak będzie. Usiądźże sobie wygodnie, żebyś łatwiej mógł usnąć.
— Niepoprawny jesteś.
— Nieraz mi to mówiono — ale słuchaj, bo opowiadanie zabierze chwilę czasu, a przyrzekłem żonie że jutro rano powrócę. Żonie przyrzekłem... uważasz?
— Kochasz ją?
— Właściwie mówiąc, nie zastanawiałem się nad tem, więc nie mogę odrazu na to pytanie odpowiedzieć.
— Nie rozumiem cię, doprawdy...
— Posłuchaj, to zrozumiesz. Rzecz bardzo prosta. Powiedz mi, czy ty pamiętasz, z czasów szkolnych jeszcze, ten duży ogród spacerowy, z sadzawką, z cienistemi alejami?...
— Wybornie pamiętam.
— A łączkę za ogrodem?
— Grywaliśmy na niej w palanta...
— Tak, tak. Otóż na tej łączce był rów, a w rowie... Ale ty chyba nie pamiętasz co było w tym rowie.
— Cóż tam mogło być?... Zapewne brudna woda, trochę błota i dużo żab...
— Ale! tam rosły kwiatki, niezapominajki rosły. Bardzo lubiłem te niezapominajki. O ile sobie przypominam matkę moją, którą mając zaledwie pięć lat życia straciłem, to oczy jej miały właśnie kolor niezapominajek... Prócz tego... Ale ty może śmiać się będziesz ze mnie?...
— Nigdy nie wyśmiewam uczuć ludzkich.
— A więc ci powiem. Ja stałem na stancyi u pani Malickiej, biednej wdowy po urzędniku. Syn jej, Alfons, był z nami w jednej klasie.
— Ach, ten łobuz!... pamiętam; cóż się z nim stało?
— Źle się stało; — ale będę opowiadał porządkiem. Alfons miał młodszą siostrzyczkę, Cesię. Kiedy ja byłem w drugiej klasie, ona miała wtedy sześć lat. Śliczne to było dziecko, twarzyczka prawdziwie anielska, złote włosy spadały jej na ramiona, a oczy właśnie jak niezapominajki... Alfons był dla mnie bardzo przykry, dokuczał mi nieraz bez żadnej przyczyny. Robiłem za niego ćwiczenia, zadania arytmetyczne, pomagałem w nauce jak mogłem — i nie żądałem za to żadnej wdzięczności, prosiłem tylko, żeby mi nie dokuczał. I Cesię także uczyłem; nie miała ona zdolności, ale powoli, powoli, nauczyła się początków i, mając lat dziesięć, poszła na pensyę. W tym czasie ojciec mój umarł, za stancyę nie miał kto płacić, funduszów żadnych nie miałem, i sądziłem że będę zmuszony opuścić szkoły.
— Zdaje mi się że miałeś korzystne korepetycye w kilku zamożnych domach.
— Tak, miałem istotnie, tak że uzbierałem sobie nawet trochę grosza, ale te korepetycye dostałem dopiero później. Poczciwa pani Malicka, jak się dowiedziała o mojem nieszczęściu, o tem że ojciec umarł, przyszyła mi kawałek krepy do kołnierza i poszła na drugi dzień do inspektora. Co mu powiedziała, nie wiem; ale sekretarz nie zapytywał mnie o wpis, a inspektor był dla mnie od tej pory bardzo łaskawy. Pani Malicka oświadczyła mi że do wakacyj będę miał u niej stół i mieszkanie, bylem tylko dawał korepetycye Cesi, Alfonsowi i jeszcze jednemu chłopcu. Z tym miałem najwięcej pracy i ambarasu.
— Cóż to za jeden?
— Zapewne pamiętasz go. W tym czasie my byliśmy w piątej klasie, on przybył do czwartej, o ile mi się zdaje, wypędzony z innej szkoły.
— Ach, to ten elegant, paniczyk, Adaś Romer. Całe miasto go znało. Jego rodzice mieli podobno znaczny majątek.
— Mieli i dobrze płacili pani Malickiej za wszystkie zachcianki jedynaczka. On był odemnie o parę lat starszy, miał tępą głowę, ale twarz! twarz miał prześliczną. Panie nazywały go Antinousem, i on doskonale o tem wiedział. Więcej też czasu przepędzał przy lustrze, aniżeli przy książkach. Elegancik, wystrojony zawsze jak lalka, myślał tylko o kołnierzykach, krawatkach i tym podobnych głupstwach. Do nauki nie miał najmniejszej chęci. Perswadowałem mu nieraz, tłumaczyłem szeroko o znaczeniu nauki, o jej potrzebie.
— I bezskutecznie?
— Słowa moje padały jak groch na ścianę, martwiłem się bo jako korepetytor byłem poniekąd odpowiedzialny za mego ucznia, ale cóż to pomogło. Gorsze zmartwienie miałem z Cesią. Od czasu jak Adam zamieszkał u pani Malickiej, Cesia zaczęła poziewać przy moich lekcyach. Ach! gdybyś wiedział jaką mi to przykrość sprawiało, bo powiedz sam proszę, ja jej tłomaczę coś z historyi, staram się ją zająć, zachęcić, wszystko co umiem sam radbym jej oddać, a ona ziewa.
— Zdaje mi się żeś ty się w niej zakochał biedaku.
— Eh nie, tylko przez kilka lat, przyzwyczaiłem się do niej, lubiłem ją uczyć, zdaje mi się że i ona także miała dla mnie przyjaźń, od czasu wszakże jak Adam przybył Cesia nabrała dziwnego gustu do wstążeczek i gałganków, często wpinała kwiatki we włosy. Powiadają że wszystkie kobiety tak robią. Ja tam nie wiem czy to prawda, czy nie, tak mówią ale wolałbym żeby było inaczej. Patrząc na to jej strojenie się doznawałem dziwnie przykrego uczucia.
— I zapewne robiłeś jej wymówki?
— Ja?! ależ z jakiej zasady? coby mnie upoważniało do tego. Przeciwnie widząc że polubiła kwiaty starałem się żeby miała je zawsze, przynosiłam jej czasem niezapominajki, czasem róże polne.
— Spodziewam się że Adam także przynosił.
— Przynosił; ale on miał zawsze pieniądze, więc kupował ładne kwiaty od ogrodnika.. kwiaty co się nazywa... ale co tam o tem... Czas biegnie, więc nie będę zajmował cię drobnemi szczegółami... Dla mnie mają one wartość pamiątek, ale nie o tem chcę mówić... Po wielkich wysiłkach dobił się do piątej klasy i na tem naukę zakończył. Alfons z szóstej poszedł na praktykę gospodarską, a ja byłem aż do końca.
— Tak, tak; w jednym dniu otrzymaliśmy patenta. Przypominam sobie że miałeś zamiar prosto ze szkół pójść na medycynę...
— Rzeczywiście, było to moje marzenie; zdawało mi się albowiem, że na stanowisku lekarza, bardziej może aniżeli na innem, można być użytecznym dla ludzi... Nęciła mnie też i sama nauka postępująca ciągle a jednak nigdy nie skończona...
— Dlaczegóż nie wykonałeś swoich zamiarów?
— Nie mogłem...
— Czy funduszów ci brakło?
— O nie, nie brakło mi wcale; złożyłem sobie trochę z korepetycyj; a zresztą, czy to człowiekowi tak wiele potrzeba... Kącik i trochę pożywienia — to i dosyć, zwłaszcza gdy kto niema nadzwyczajnych wymagań...
— Więc cóż cię krępowało w takim razie?
— Trochę pani Malicka, a trochę... nie wiem sam jak to określić... jakaś dziwna tęsknota, jakieś niejasne przeczucie, że moja obecność będzie dla niej potrzebną... Żal mi było moich zamiarów i nadziei, szkoda wymarzonej przyszłości — ale wyperswadowałem to sobie prędko... Ja sam, sierota, bez rodziny... co więc dla kogo za różnica, czy zostanę znakomitym doktorem, czy dependentem w kancelaryi regenta?...
— Ach, marzycielu, marzycielu! Szaleńcze zakochany! i ty chcesz wmówić we mnie, żeś dla pani Malickiej został, że cię jakieś przeczucia zatrzymały?!... Tyś za Cesią szalał, ty bez niej żyć nie mogłeś. Nie chciałeś się oddalić, żeby ci jej kto nie sprzątnął tymczasem.
— Jakto? Suponujesz może że miałem zamiar?
— Dlaczego nie?
— Widać nie znałeś jej — rzekł z goryczą — nie znałeś... nie masz wyobrażenia o niej... Gdzież jabym śmiał oczy na nią podnieść!... to była najpiękniejsza panna w całem mieście... majestatyczna, jak królowa... a ja? cóż ja?... mizerny chudopachołek, sierota...
— Nie pojmuję cię!
— Może być; ale ja pojmowałem dobrze moje położenie i nie chciałem sięgać zbyt wysoko... Pracowałem w kancelaryi regenta, miałem jakie takie dochody, cały dzień schodził mi przy zajęciu, a od czasu do czasu odwiedzałem panią Malicką. Adaś przyjeżdżał niekiedy i mówiono w mieście że konkuruje o Cesię. Zazdroszczono jej świetnej partyi. Gdy się to o moje uszy obiło, nie chciałem wierzyć; byłem prawie pewny że Cesia, nie zechce oddać swego serca człowiekowi, którego moralna wartość była bardzo nie wielka. Pracując u regenta mając ciągle do czynienia z interesami majątkowemi i hypotecznemi, mogłem się dowiedzieć że i fortuna rodziców Adasia, była prawie fikcyjną. Długi wielkie, na opłatę procentów trzeba było pożyczać, a przytem pański szyk, życie wystawne... Jasnem było dla mnie że prędzej czy później, katastrofa nieunikniona nastąpi. I to wiedziałem również że rodzice całą nadzieję ratunku pokładali w bogatem ożenieniu syna, że jeździli z nim do Warszawy, do wód za granicę, w celu znalezienia panny posażnej. Byłem zupełnie spokojny, że z tej strony Cesi żadne niebezpieczeństwo nie zagraża. Później przekonałem się że byłem w grubym błędzie, niestety.
— Elegancki pan Adam, pozłacany paniczyk, zabrał ci twoją ukochaną? Wszak prawda? Tak to bywa na świecie mój kochany, tak bywa, blichtr powierzchowny, pozory, łatwo mogą złudzić młode, niedoświadczone serduszko.
— Pozwól że będę opowiadał wszystko po kolei, jak było. Pani Malicka zapadała coraz bardziej na zdrowiu, ciężko już jej było pracować — i nosiła się z myślą żeby od wakacyj „stancyę“ zwinąć, a to przecież było jedyne źródło jej utrzymania. Alfons nie mógł przyjść matce z pomocą, gdyż sam będąc na praktyce gospodarskiej, nie miał wiele dochodów, a przytem — ot nie chcę go potępiać, ale był dziwnie lekkomyślny. Raz przyjechał do miasta z pieniędzmi na zapłacenie podatku i zgubił je. Uważasz cudze pieniądze zgubił! Cesi brat!
— A może też i nie zgubił.
— Nie wiem, nie chcę wiedzieć. Mówiono mi że je w karty przegrał, oburzyłem się na to.
— I jakże się skończyło?
— Na szczęście, skończyło się dobrze. Pieniądze zostały zapłacone.
— Zkąd?
— Znalazły się.
— Te zgubione!
— Nie — ale widzisz ja miałem trochę oszczędności, miałem i kredyt, skombinowało się jakoś, i ani pani Malicka, ani Cesia, wstydu nie miały.
— Wyobrażam sobie jak ci musiały dziękować te biedne kobiety.
— Nie dziękowały mi wcale. Postarałem się bowiem żeby ta historya nie doszła do ich wiadomości. I bez tego biedna kobieta miała dość zmartwienia. Najstarszy syn tułał się gdzieś za granicą; od lat dziesięciu, jak wyjechał z kraju, o nim wiadomości nie było. O Alfonsie mówiłem już, że nie sprawiał matce osobliwszej pociechy, los Cesi nie był jeszcze ustalony, a zdrowie biednej matki coraz pogarszało się, rujnowało. Wysilałem myśl, mózg, rozmyślając w jaki sposób możnaby im dopomódz, boć przecież nie zaprzeczysz że dla pani Malickiej miałem obowiązki; zawsze okazywała mi macierzyńską przychylność. Już miałem nawet pewien projekt gotowy, określony jasno, praktyczny, a do wykonania nie trudny — i byłbym go niezawodnie wykonał, gdy nagle zaszła okoliczność niespodziana. Musiałem opuścić miasto i strony rodzinne; na długi, długi czas straciłem z oczu panią Malicką i Cesię i wszystkich bliższych memu sercu.
— Cóż zaszło takiego?
— Zaraz — odrzekł ocierając z czoła pot kroplisty — zaraz mój przyjacielu. Ale wprzód nalej mi, proszę, kieliszek wina, bo widzisz, niekiedy, szczególniej gdy się w tamte czasy myślą przenoszę, uczuwam dziwne osłabienie. Niby febra mnie trzęsie, a jednocześnie robi mi się gorąco, jak podczas największego upału. Ale to przechodzi, mija...
Wziął świeżo nalany kieliszek, do ust przytknął i chciwie, jednym tchem prawie wychylił. Na bladą twarz wystąpiły rumieńce, w oczach zamigotał blask żywy.
— Dziwna rzecz — odezwał się po chwili milczenia. Długi czas byłem w takim kraju, gdzie wino rośnie gęściej niż u nas leszczyna, albo bez zwyczajny, i nigdy nie czułem do niego pociągu, a dziś zdaje mi się że beczkę bym wypił. Tak mi potrzeba tego sztucznego ciepła które się po żyłach rozchodzi. Oj kolego, kolego, po co ja ci to wszystko opowiadam? Po co poruszam ten cmentarz moich wspomnień pogrzebanych już oddawna? Wszakże to lepiej gdy się ból w sobie tłumi, gdyż się go nie wydobywa na zewnątrz. Lecz prawda! muszę ci wszystko powiedzieć żeby usprawiedliwić mą — prośbę.
— Podaj mi rękę mój drogi. Wynurz się, wywnętrz przedemną, wypłacz się nawet, jeżeli ci to ulgę przyniesie.
— Nie — odrzekł spokojniej już znacznie — ja płakać nie umiem, nie uskarżam się nigdy, a jeżelim teraz coś powiedział, to słabostka chwilowa, nie powtórzy się ona już więcej. Słuchajże — bo czas zbiega, a ja dziś muszę odjechać, przyrzekłem to mojej żonie uważasz, mojej żonie przyrzekłem! Było to w Grudniu, jak dziś pamiętam, czas mroźny, niebo jasne. Właśnie wybierałem się do kancelaryi jak zwykle, już kładłem na siebie futro, gdy nagle w drzwiach mojej izdebki ukazała się pani Malicka, drżąca, zapłakana, blada, ledwie się trzymała na nogach; „Alfons, Alfons mój przepadł! wołała, słyszysz Teodorku, syn mój przepadł, już niemam dziecka, już go tracę na zawsze. Aż do tej pory łudzono mnie nadzieją, a dziś, dziś już wszystko przepadło. Teodorku, ja niemam już syna“. To mówiąc zapłakana upadła na krzesło.
Na razie nie mogłem zrozumieć o co chodzi. Wiedziałem ja, że Alfons jest w wieku popisowym, że teraz nadchodzi czas poboru, ale nie zastanawiałem się bardzo nad tem. Owszem, zdawało mi się że dla takiego jak on człowieka, służba wojskowa byłaby prawdziwem dobrodziejstwem... Ale jak zobaczyłem tę wielką boleść matki, gdym ujrzał jak zalewała się łzami, wówczas zrobiło mi się tak dziwnie w sercu, żem o mało nie upadł. Musiałem się stołu uchwycić, ale w tejże chwili powziąłem postanowienie. Ukląkłem przed zrozpaczoną kobietą i matką, ucałowałem jej ręce i przyrzekłem, kłamiąc naturalnie przed nią i przed sobą samym, że uwolnię Alfonsa. Mówiłem że mam rozległe stosunki, że znam ludzi wpływowych, że przedstawię im okropne położenie matki, słowem, plotłem co mi ślina do ust przyniosła, komponowałem niestworzone rzeczy i potrafiłem tchnąć w duszę nieszczęśliwej ufność i nadzieję. Odeszła pocieszona zupełnie, prawie spokojna.
— I cóż?
— A no nic; jużem jej więcej nigdy w życiu nie widział.
— A Alfons? Cóż zrobiłeś z Alfonsem? Czy istotnie miałeś takie stosunki, że mogłeś mu co pomódz.
— Żadnych, a żadnych, — ale Alfons pozostał przy matce.
— To już nie rozumiem jakim cudem!
— Nie żadnym cudem, lecz bardzo prostym sposobem. Byłem młody, zdrów, nie miałem kogo zasmucić ani osierocić, poszedłem więc do kogo należało, załatwiłem prędko formalności, jakie wówczas przy przyjmowaniu dobrowolnych „zastępców“ były potrzebne, noc przepędziłem w koszarach, a nazajutrz skoro świt, szedłem już z partyą rekrutów. Westchnąłem przed kościołem, spojrzałem w okna domu pani Malickiej... Cesia spała zapewne, gdyż rolety w jej pokoju były spuszczone.
— Jakżeś ty ją musiał kochać, skoroś zrobił z siebie taką ofiarę.
— Czy ja ci powiedziałem żem ją kochał? Ja pragnąłem tylko aby jej było dobrze, aby nie miała powodu do płaczu. I ty zapewne, będąc na mojem miejscu, nie pozwoliłbyś aby te śliczne oczy miały utracić swój blask.
— Oj człowieku, człowieku jakąż ty jesteś zagadką! — rzekł słuchacz w zamyśleniu.
— I żeby się to choć na co zdało, — ciągnął dalej, — ale ja przez lat dziesięć nosiłem za Alfonsa karabin, a jej oczy, pomimo tego zbladły i przygasły...
— Musiałeś tęsknić szalenie, chyba ci się serce krwawiło z bólu?
— Naturalnie że tęskniłem trochę... Podróż była urozmaicona; im dalej tem lud inszy, przestrzenie większe, a pieśni smętniejsze. Te pieśni tamtejsze dziwnie harmonizowały z mojem usposobieniem. Ich nuty przeciągłe a rzewne, wloką się smutnie jak dni tułacza, płaczą jak sieroty. Szliśmy pieszo, jechali koleją, potem znów pieszo, później morzem, i jeszcze pieszo, aż stanęliśmy nareszcie wśród gór Kaukazu. Piękny kraj, malowniczy, uroczy!
— A jednak wśród owych gór wspaniałych, marzyłeś zapewne o naszych smutnych płaszczyznach.
— Tak, to prawda, nieraz gdym stał na warcie, podczas nocy miesięcznej, to rozmyślałem sobie o przeszłości swojej — o swoich, ale co ja mówię o swoich, o znajomych raczej — i wtedy przypominał mi się ogród, w którym bawiliśmy się dziećmi i łączka i niezapominajki w rowie i pani Malicka i Alfons.
— No, przedewszystkiem chyba Cesia.
— Tak, tak i Cesia, ale nie taka Cesia jak tobie się zdaje, nie taka Cesia jak ta którą zostawiłem wychodząc, lecz sześcioletnia Cesia, śliczny aniołek z jasną główką, z niebieskiemi oczami. Mała była dla mnie lepsza niż dorosła, mówiła mi po imieniu, targała za włosy, a ja tak lubiłem jak ona mnie targała, tak lubiłem jej szczebiot i śmiech wesoły.
— Mój drogi, powiedzże mi, czy niczego nie dosłużyłeś się w wojsku?
— Dla czego nie miałem się dosłużyć? przecie nie święci garnki lepią; skończyłem jako tako szkoły, reszty douczyłem się w wojsku co było potrzeba, no i dosłużyłem się stopnia porucznika, ale podniszczyłem zdrowie, nawet, jeżeli mam prawdę powiedzieć, to nie przypisuję tego służbie samej, raczej to jakiś wewnętrzny robak, na wspomnienie pani Malickiej, gryzł mnie i toczył... aż posiwiałem, zestarzałem się przedwcześnie, twarz poorały mi zmarszczki — i oto jestem takim, jakim mnie widzisz...
— Powiedzże mi, mój kochany, czy przez czas pobytu na Kaukazie utrzymywałeś korespondencyę z Malickiemi?
— Raz tylko miałem list od pani Malickiej, list, na którym znać było ślady łez, — ale to też był jedyny znak życia z jej strony. Potem ani słówka — ani od Alfonsa, ani od Cesi, i ja też nie narzucałem się, może im kto powiedział, żem umarł, może zapomnieli o mnie... Przypadkowo, gdy byłem w Tyflisie, wpadła mi do ręki jakaś polska gazeta, i z niej dowiedziałem się że pani Malicka umarła... Wówczas postanowiłem powrócić do kraju. Zatrzymywano mnie, bo i tam znalazłem ludzi życzliwych, było kilka rodzin z naszych stron, a że jestem spokojny, wody nikomu nie zamącę, więc polubili mnie, namawiali żebym pozostał, ożenił się, obiecywali dobrą posadę i, kto wie, możebym został, ale paliła mnie niepewność co się dzieje z Cesią, z Alfonsem, jak sobie dają rady bez matki... Podałem się tedy do dymisyi i powróciłem do kraju, do rodzinnego miasta. Nie umiem ci opowiedzieć, jakie wrażenie zrobił na mnie widok starych, dobrze znanych murów naszego kościoła, szkoły, trybunału... Wjeżdżałem z bijącem sercem, ze łzami w oczach. To było wieczorem. Nazajutrz, skoro świt, zerwałem się na równe nogi, poszedłem do kościoła, potem na cmentarz... W mieście, znajomi nie poznawali mnie, czemu zresztą nie było się co dziwić; tyle czasu... dziewięć lat z górą... to nie dziw, że się człowiek odmienił... Zawołałem żyda-faktora i zacząłem dopytywać się go o Malickich. Cesia, jak mi powiedziano, wyszła za Adasia, który w kilka lat po ślubie umarł i pozostawił ją wdową z trojgiem dzieci, bez funduszu, bez żadnych środków do życia... Biedaczka, utrzymywała uczniów na stancyi i z tego źródła opędzała pierwsze potrzeby życia... Alfons dostał posadę rządcy w zupełnie innym końcu kraju. Podobno ożenił się — podobno nawet, choć wierzyć było trudno, rozhultaił się, pić zaczął — dość że o siostrze całkiem zapomniał... Tak mi żyd opowiadał, a jak przekonałem się później, mówił szczerą prawdę...
Poszedłem odwiedzić biedną Cesię... Boże! Boże! cóż się z niej zrobiło? Zmizerniała, wychudła, śliczne oczy utraciły blask...
— Jakież było powitanie? radosne zapewne...
— O radosne nad wyraz, — rzekł z goryczą, — radosne jak pogrzeb. Podała mi rękę i zalała się łzami, że ledwiem ją zdołał uspokoić. Mówiła o matce, o mężu, o ciężkiem losie jaki ją spotkał. Trzeba było jakoś poradzić przyjść z pomocą. Mówiłem ci że jestem oszczędny i że mam bardzo ograniczone potrzeby, ztąd trzymały mnie się pieniądze i zawsze miałem jakiś skromny zapasik. Mogłem więc Cesi dopomódz. Jakoż wziąłem lepsze mieszkanie, zapewniłem jej doktora, aptekę, gdyż potrzebowała się leczyć. Sam wynająłem tę samą stancyjkę w której mieszkałem niegdyś i przyjąłem obowiązek u tego samego regenta co dawniej. Com zarobił tom oddawał Cesi, i taki stosunek trwał rok, czy półtora, ale ponieważ miasteczko jest zawsze miasteczkiem, gniazdem plotek wszelkich i potwarzy, więc zaczęły kursować po mieście gawędki ubliżające godności uczciwej kobiety. Podłe, nikczemne gawędki, kursowały i doszły do niej samej przez usłużne przyjaciółki.
Co to było płaczu, co rozpaczy! nie chciała już nic wziąć odemnie, ani też mnie w swoim domu przyjmować. Zachodziłem w głowę co robić i nie mogłem znaleźć drogi wyjścia. Nareszcie zwierzyłem się z mojem zmartwieniem przed regentem. Pomyślałem sobie: stary doświadczony człowiek znajdzie przecie jaką radę w tym razie. Jakoż znalazł — żebym się z Cesią ożenił; tym sposobem będę mógł jej nadal dopomagać i zarazem zamknę usta złośliwym kumoszkom. Przyznam ci się, że mnie myśl podobna nigdy przez głowę nie przeszła. Ja mężem Cesi, tej Cesi której trafiały się świetne partye. Ja nieśmiałbym nawet odezwać się z taką propozycyą! Ale poczciwy regent sam poszedł do niej, namawiał, przedstawiał, że powinna to zrobić dla przyszłości dzieci, dla zabezpieczenia sobie bytu. Rezultat był taki, że po długim namyśle pozwoliła żebym do niej przyszedł.
— I oświadczyłeś się?
— Oszczędziła mi tego; może domyślała się, że mnie, nieśmiałemu człowiekowi, trudno będzie to co myślę, słowami wyrazić. Sama więc wszczęła rozmowę, ale gdy mogłem mniemać, że jestem u wrót szczęścia, oblała mnie takim chłodem, żem oprzytomniał odrazu.
— Jakto?
— Panie Teodorze, — rzekła do mnie, przystępując wprost do rzeczy, bez przygotowań żadnych, bez wstępów, do tylu ofiar, które dla naszej rodziny zrobiłeś, chcesz dodać jeszcze jednę, może największą, chcesz mi dać swoją dozgonną opiekę, zostać przybranym ojcem moich dzieci. Zastanów się dobrze co robisz. Narówni z innymi, masz przecie prawa do szczęścia, a w związku ze mną, tego szczęścia nie znajdziesz. Nie sądź że jestem jeszcze tą samą Cesią, młodą, uśmiechniętą, wesołą. Nie, panie Teodorze, tamta już martwa, ta zaś, którą widzisz przed sobą, to tylko cień, błąkający się po ziemi. Zastanów się, czy chcesz pilnować grobu, czy chcesz być stróżem umarłej, pomyśl?
— Cóżeś jej odpowiedział?
— Powiedziałem tak: chcę być stróżem umarłej, którą, kochałem za życia. Było to jedyne wyznanie miłości, jakie usłyszała odemnie, jedyne, pierwsze i ostatnie.
— Nie sądzę, przecież to kobieta młoda, przywiąże się do ciebie, z czasem zapomni o tamtym, pokocha...
— Nie znasz jej, kochany przyjacielu, nie znasz jej. Zresztą, już takie moje szczęście że mnie nikt nie pokocha na świecie. Ślub nasz odbył się raniutko, zaraz po mszy. Ona była w czarnej sukni, ja w zwykłem, codziennem ubraniu. Stało się, zostałem jej mężem. Przyszliśmy do domu na herbatę. Ona była bardzo wzruszoną — płakała; ja ująłem jej rękę i złożyłem na niej pocałunek. Słyszysz pocałunek, pierwszy i zdaje się ostatni. Potem, wszystko wróciło do dawnego trybu. Ja zamieszkałem w tym samym domu, w pokoiku osobnym na piętrze, ona z dziećmi zajmowała lokal parterowy. Pracy u regenta było dużo, — chleba nie brakło. Aż oto po kilku tygodniach, zaszła okoliczność, która zmusiła mnie, abym się udał do ciebie. Moja żona zaczęła coraz bardziej z sił opadać. Dostrzegłem, że wygląda coraz mizerniej, a twarz jej robi się taka biała i przezroczysta, jak wosk. Przeraziło mnie to. Poszedłem do doktora, który zawsze ją leczył, ażeby zasięgnąć jego rady, zapytać się co robić?
— I jakiż wyrok? Czy przepowiada ci jakie nieszczęście, bo dziwnie ta twoja dola nieszczęsna... aż się nie chcę domyślać doprawdy.
— Nie, przeciwnie, zapewnił mnie że nic groźnego niema, że zdrowie może jej wrócić, obiecywał nawet, że ta twarz woskowa zarumieni się jeszcze; ale do tego trzeba lasów sosnowych, czystego powietrza, mleka. Tem powiedzeniem zabił mi klina w głowę, chodzę jak błędny i dumam, zkąd wezmę dla niej tego lasu, zkąd tego powietrza? Można by co prawda, wynająć gdzie na wsi, domeczek, ale w takim razie, jabym nie mógł być u nich, bo funduszu potrzeba, a jak nie będę pracował u regenta — to zkądże wezmę. Po nocach nie spałem, szukając w myśli jakiego sposobu, jakiej drogi wyjścia — nareszcie dowiedziałem się, że w zarządzie dóbr ***, właśnie wśród największych lasów położonych, wakuje posada kasyera. Pensyjka niewielka, ale ordynarya jest, — żyć można, a co najważniejsza jest ten uzdrawiający las sosnowy, jest powietrze, to zbawienne powietrze, dla niej i dla dzieci. Słyszałem że masz stosunki w zarządzie, pomóż mi, niech ja dostanę tę posadę. Do końca życia wdzięcznym będę, boć rozumiesz, że to nie dla mnie, ale dla niej, że tu właściwie nie o posadę idzie, lecz o las. Ja się nikomu w życiu nie kłaniałem, ale dziś kłaniam się chętnie, proszę, błagam...
— Dajże pokój. Nie potrzebujesz ani błagać, ani kłaniać się, dostaniesz list rekomendacyjny, do głównego plenipotenta, który jest blizki mój krewny, i rzecz skończona. Twoja biedna Cesia i jej dzieci, będą miały las.
— Czy to prawda? Czy mnie nie łudzisz?
— Jesteś dzieciak, skoro ci mówię że tak, to tak.
— Przyjacielu, do końca życia...
— Daj pokój, nie mówmy już o tem, pomyślmy raczej o kaucyi, gdyż, o ile mi wiadomo, ta jest wymagana koniecznie.
— Ja już mam kaucyę, już pomyślałem o tem.
— Zkądże masz?
— Daje mi ją mój regent.
— Kto?
— No mówię ci regent, u którego pracuję.
— Ten W...
— Tak, ten W., już mówiłem z nim o tem, przyrzekł mi dać kaucyę hypoteczną na swoim własnym domu.
— Ten jeden fakt, jest dla ciebie najlepszą rekomendacyą.
— Nie rozumiem.
— Jeżeli człowiek, który w niczyją uczciwość nie wierzy, a majątek kocha nad wszystko, ręczy za ciebie majątkiem, to już nie potrzebujesz lepszej rekomendacyi.
— Więc mi odmawiasz? — zawołał przerażony.
— Ależ nie. Na poczekaniu list ci napiszę, osiądź ze swoją Cesią, w sosnowych lasach, może ich balsamiczny zapach wróci jej zdrowie, a szum ich gałęzi wytłumaczy jej że za tyle poświęceń należy się nagroda.

· · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · ·

Po roku, u drzwi mego mieszkania, brząknął dzwonek, i ujrzałem znowuż pana Teodora. Zdawało mi się, że jakby trochę odmłodniał, ubrany był bardzo starannie, w ręku trzymał osłonięty koszyk.
— Jak się masz poruczniku, — zawołałem — przypomniałeś sobie o mnie nareszcie.
— Wprost z kolei przychodzę — odrzekł.
— Wyglądasz znacznie lepiej. Widocznie musiało ci się nareszcie życie uśmiechnąć. Jakże twoja Cesia?
— Dziękuję, serdecznie dziękuję.
— Zdrowsza?
— Nie poznać.
— Weselsza?
— Cokolwiek... Przywiozłem ci tu trochę kwiatów... w Warszawie takich nie masz...
— Cóż to za kwiaty?
— To niezapominajki...
— Poeto!
— Czy wiesz — rzekł, zniżając głos, jakby się obawiał, żeby kto nie podsłuchał — czy ty wiesz... jej oczy znowuż są takie...
Ująłem go za rękę i zaprowadziłem do swego gabinetu.
Butelka starego wina znalazła się na stole i rozwiązała mu usta.
Opowiadał z ożywieniem.
— Słuchaj — rzekł — każdy tydzień przynosił jakąś zmianę; gdy przychodziłem z kancelaryi na obiad, wpatrywałem się pilnie w jej twarz i obserwowałem... Woskowa bladość znikała powoli, ale stale, stopniowo... Po kilku miesiącach, zdawało mi się, że z pod bladej zasłony przebija jakby jakiś, ledwie dostrzegalny, odcień różowawy. Tego nikt nie widział, nikt nie spostrzegł, ale ja widziałem; słuchaj, ja to widziałem!... Może pani Malicka, gdyby żyła, mogłaby to dostrzedz, może... ale prędzej nie... a ja dostrzegłem! Później, odcień ten zarysował się wyraźniej, nabrał barwy bladego listka polnej róży... a teraz... Przyjedź kiedy do nas, to zobaczysz, jak jest teraz... Czy przyrzekasz mi to?
— Owszem, przyrzekam.
— Pod słowem?
— Naturalnie.
— Dajże rękę; bo widzisz, jabym pragnął, żebyś ty ją poznał...
— Z przyjemnością was odwiedzę; lecz powiedz mi, jakże ona dla ciebie?
— Dla mnie? — zapytał — dla mnie?... to jest... niby, pod jakim względem?
— Czy zawsze jesteś stróżem umarłej?
Westchnął.
— Zdaje mi się — rzekł — że ta umarła zbudzi się jeszcze do życia... zdaje mi się, że ona z czasem może mnie nawet pokocha... Zdaje mi się... i pragnę tego... i boję się...
— Czego się boisz?
— Boję się, żebym, w takim razie... żebym... nie wiem jak to powiedzieć... żebym źle nie skończył... Boję się, żebym nie oszalał, ze szczęścia!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.