<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Zbójecka chałupa
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 1
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZBÓJECKA CHAŁUPA


Pewnego razu, w początku listopada, straszliwy wicher halny, szalejący trzy dni i dwie noce, wyłamał tyle drzew w Tatrach, że miejscami całe ubocze gór zawalone były łomem smrekowym, z pośród którego tylko gdzieniegdzie sterczał buk, z przemrożonym czerwonym liściem, ostały na głębiej idących w ziemię korzeniach. Potem przyszedł deszcz, potem śnieg, a potem ku końcu listopada chwyciło nagle w nocy tęgie zimno.
W tę noc dwaj bracia Łuscykowie z Bukowiny, Józek i Staszek, Jędrek Kośla z Pardółowki i Hilary Pitoń z Kościelisk przybyli na polankę w głębokim lesie pod Koszystą. Szli oni z daleka, ze Spiżu i dość ciężko nieśli, obrabowali bowiem sklep żydowski nietylko z pieniędzy, ale i z rozmaitego towaru, z płócien i sukna, które się mogło dobrze żydom nowotarskim sprzedać, a nadto Kośla niósł na plecach sporą sarnę, którą mu się udało kamieniem w Białej Wodzie, trafiwszy w sam łeb, zabić. Na podziw on kamieniami rzucał, a jeszcze tę sztukę posiadał, że kucnąwszy i ująwszy się rękami za wielkie palce u nóg, potrafił na wysoki stół wyskoczyć. Biegał też tak, że chwyciwszy psa za ogon, mógł go ścigać, ile chciał. Nosił on przydomek Kośla Wartki, albo Goniec. Ale zwano go także czasami Horny Jędrek, niewiadomo, czy dlatego, że był bardzo dumny i wyniosły, czy też dlatego, że mało co w dolinie, a zawsze prawie w górach siedział. A może z obu powodów.
Miał on twarz jasną, jak słonce, pociągłą i zawsze uśmiechniętą, a skaleczyć człowieka znaczyło u niego tyle, co zamachnąć się ręką. Wysoki był i gibki, jak sosna. Dwie śmierci ludzkie miał na sławie.
Starszy Józek i młodszy Staszek bracia Łuscykowie, chłopy były tęgie, szerokie w barach, ogromnego wzrostu, smagłe na twarzy. Nosili włosy długie z kieckami czyli warkoczykami od skroni po ramiona, w kieckach zaś powplatane mieli szkiełka i świecidełka. Włosy mieli czarne, zawsze starannie smarowane masłem, a byczki młode brali na plecy, jak owce. Mieli zwyczaj, że sobie świecili na drogę podpalając jaką chałupę na kraju miasta lub dziedziny, gdzie rabowali w nocy. Dlatego nazywano ich Łuscykowie Jaskrawi.
Czwarty, Hilary, czyli Filary, Pitoń, z Kościelisk, chłop był średniego wzrostu, nosił zaś przydomek Przewijac, przedziwnie się bowiem umiał przekręcać pod ciupagę i różne sztuki potrafił dokazywać łamane. Blondyn był o kręconych włosach, niezrównany złodziej baranów i wołów po polanach, a przytem grywał na piszczałce, czem uprzyjemniał długie marsze i noclegi w pustkach.
Hersztem, czyli harnasiem tej bandy był najstarszy i najroztropniejszy Józek Łuscyk, wychowany w szkole nieboszczyków już Józka i Jaśka Nowobilskich, ze słynnego równie ze swej starożytności jak i ze zbójowania, sołtysiego rodu z Białki, których imiona zawsze ze czcią wspominał i często wieczne odpoczywanie za ich drapieżne dusze odmawiał.
— Niek im ta Pon Jezus siedm dwaścia ozbityk sklepów i troje śmierzci ludzkiej odpuści! Fajne były hłopy! — mawiał.
Staszek Łuscyk watrę na polance złożył, ale zimno gryzło takie, że trudno było wytrzymać. Księżyc jasno świecił, ogląda się Pitoń po powalonych drzewach, skrobie się w głowę i mówi:
— Hej, kieby to tak ś nik hałupa wyrosła! Byłoby się ka zagrzać!
Popatrzał na niego bystro Staszek Łuscyk.
— Wis ty, Filary, onaby tu mogła wyrosnąć wnet. Nie trza nic, ino pookrzesywać konary, pnie przykrócić i descek na daf. Przydałaby się taka hałupa i nieroz.
— E dy tu nie prec do traca w Poroninie po deski — odzywa się Kośla, podnosząc głowę z nad sarny, z której zdejmował skórę, a oczy mu się zaświeciły na myśl, że i w najtęższe mrozy nie koniecznie trzeba będzie siedzieć w ojcowym domu na Pardółówce.
— Wicie chłopcy, tak zimno, biermy się do roboty — mówi Pitoń. — Hoćby skrony zagrzanio.
Józek Łuscyk bardzo przychwalił zamiar. — Będzie się gdzie i nieraz przenocować, i bydlę, gdzie z pod Murania, w razie potrzeby, przetrzymać, i — Bóg to wie, co może być — i czas dłuższy, gdyby tak wypadało, poza ludzkiemi mieszkaniami przesiedzieć. Miał on dobrze w pamięci te straszne noce, które przed kilkunastu laty z Jaśkiem Nowobilskim w grocie Magórskiej musieli przetrwać, bo na nich hajducy niedzidzcy obławę, jak na wilków, zrobili. Odmarzły mu wtedy dwa palce u lewej ręki, które odciął siekierą.
— Takie to było, jak z drewna; połozyłek na pnioku, odcionek — opowiadał.
Pomysł chałupy w borze, przez który przedrzeć się mógł prócz nich i im podobnych, tylko niedźwiedź i wilk, wydał mu się doskonałym.
Nie trza będzie już śpiewywać:

»Na zielonym bucku listecki bielejom —
Ka się dobrzy hłopcy bez zimę podziejom?...«

— Som tez Pon Bóg nagodził drzewa i skoda zmarnić — mówił. — Pół roboty ubyło, bo nie trza rubać. Niekze by kielo telo daru Bozego nie zgnije.
Gdy więc Kośla zajęty był sprawianiem sarny, trzej drudzy jęli ciupagami okrzesywać konary i wiérchowce smreków leżących. Nazajutrz Staszek Łuscyk i Kośla poszli kupić desek w traczu w Poroninie i sprowadzili je pod las, w tajemnicy, dokąd je wiozą. W lesie trzeba je już było wlec, bo wóz nie miał którędy jechać.
Na wieczór przecie, wziąwszy się we czterech do roboty, deski mieli na miejscu.
Koślową sarnę jedli, wódkę, przyniesioną z Węgier, wyśmienitą borowiczkę, od której oczy bielały, pili, mieli gwoździe, młotki, cieślice, wszystko, co trzeba. Zmordowali się robotą, ale byli w doskonałych humorach i Pitoń już grał na piszczałce, a Staszek Łuscyk już się szykował do tańca, kiedy Józek się zamarkocił i rzekł:
— Ej, hłopcy, zabacyli my jedno. Piły nimomy. Jakoz bedziemy drwa rzezać, abo i deski?
Więc ponieważ kupować piły już im się nie chciało, bo dużo pieniędzy minęli, a pożyczenie gdzie w okolicy we wsi, zwróciłoby uwagę: Wartki Kośla i Staszek Łuscyk wybrali się zaraz w drogę i ukradłszy dwie piły w traczu, powrócili z niemi przed ranem.
Następnie Józek Łuscyk przeżegnał miejsce, na którem chałupa miała stanąć, uczynił sobie również krzyż na czole, złożył ręce i odezwał się w te słowa, z oczyma ku niebu:
— Panie Boze Wsehmogący, w Trójcy Świentyj Jedyny, Panie Jezusie Przenojświętsy ukrzyzowany, Duhu Świenty, Matko Boska i Wy wsyscy Święci Pańscy i Aniołowie, bydźcie nom na pomocy, coby sie nom robota wiedła i powiedła, coby przy nij ani ś nij nijakiego niescęścia nie było, ale Tobie, Panie Boze, na kwałę, ludziom na pozytek coby ta hałupa się wzniesła, a błogosławieństwo Boskie coby ś niom wse było, coby haw zoden s nos nie horował, coby nijakiej zdrady nie było, ani nijakie bydlę, koń, krowa, cy cobądź ze statku, cy to owca, dojka, jorka, abo co fce, niek bedzie, cy to ze Śpisa, cy ode wsi, cy kabądź indziéj ukradzione nie skapało, ale coby my się haw zdrowo howali, piniondze mieli i Twoje Boskie Imię, Ojce Przedwiecny, falili: tak nom Panie Boze w Trójcy Świentyj Jedyny i Ty Ponjezusicku Przenojświętsy dopomóz. W Imię Ojca i Syna i Duha Święntego. Amen.
Poczem niedługo chałupa na polance pod Koszystą była gotowa. Ludzie nazwali ją chałupą zbójecką.
I darzył Bóg jej budowniczym, zdrowi byli, pieniądze ludzkie mieli, ale i im przyszło na koniec kolejno, a niedługo.
Józek Łuscyk, herszt bandy i główny budowniczy, bo się najlepiej na budarce rozumiał, zawisł najpierwszy za żebro na haku w Mikułaszu Liptowskim i póty wisiał, aż zgasł i tam leży. Staszek, brat jego młodszy, umarł na zapalenie płuc, napiwszy się wody, zmęczony pościgiem straży celnej granicznej, gdy się z tytoniem ku Galicyi przekradał. Umarł we wsi. Pitoń urwał się u kraty wiśnickiego zamku, gdy uciekać próbował i, odpadłszy z wysokości, rozbił głowę na miejscu. Na cmentarzu wiśnickim pochowany. Wartki, albo Horny Kośla, ostatni zeszedł ze świata. Zginął on w Staroleśnej Dolinie przy niżnich stawkach od kuli spizkiego strzelca na polowaniu na kozy. Tam leży.
Pochował go śnieg, a na wiosnę orły ciało rozniosły.
Tak się czterej budowniczowie zbójeckiej chałupy skończyli.
Ale chałupa widziała potem wiele jeszcze rzeczy.
W niej odbyło się sławne, a tak tragicznie zakończone wesele Zośki Mocarnej z Kościelisk, ze słynnego z siły rodu Mocarnych, zapewne od tego przymiotu wiodących nazwisko, która najtęższych chłopów waliła, drzewa w lesie ścinała, a mając około lat trzydziestu stowarzyszyła się z bandą zbójecką Franka Topora Huciańskiego z Hrubego i stała się postrachem zatatrzańskich dziedzin murowanych. Nigdy ona nie zaznała uścisku miłości, bo się każdy bał z nią zespolić. Gdy jednak zasłynęła bogactwem z łupieży, a brała dobra zdobytego, ile chciała, bo się nikt z nią o to targować nie śmiał, chciwy, choć nie biedny Kuba Pitoń Jaśkowy z Molkówek w Kościeliskach, począł się o jej rękę ubiegać. Odradzali mu ludzie, a i ona sama mówiła: Kuba daj spokój, bo nie zdoles — ale on, łakomy bogactw, nie zważał na odrady. Że się Zośka nie bardzo chciała w kościele chochołowskim pokazywać, bo tam we wsi zamożnemu i szeroko spokrewnionemu gaździe, Michałowi Tylce, świeżo parę koni ukradła, przyszedł jej pomysł w dobrze sobie znanej zbójeckiej chałupie wesele odprawić.
Jechał tedy cały orszak weselny z pod lasu konno w głąb, ze śpiewaniem i muzyką. Na objuczonych koniach wieziono beczułki z winem i z piwem i cała puszcza odwieczna napełniła się gwarem, któremu wtórowało dalekie wycie niespokojnych wilków. Zośka wysypała na wesele talarów kotlik. Grzmiały pistolety i strzelby, zapalono watrę, której ogień bił pod same wiérchowce smreków, a łuną spłynął, jak pożar. Ale Kubie pękły ku ranu trzy żebra dolne, jedno z prawej, dwa z lewej strony, i tam, gdy go dla bólu wielkiego i bezdroża zawieść do rodzinnych Kościelisk na Molkówki nie było można, do trzeciego dnia skończył.
Pochowano go w lesie i postawiono mu krzyż, a długo słynęło przysłowie: Wzion się, jak Kuba Pitoniów ku Zośce Mocarnej.
Ona zaś żałowała go bardzo i mówiła, że nic nie była winna, że się z nim chciała obejść jak najostrożniej, ale ją na malućką kwilecką dojeno — i mos...
Tam też w zbójeckiej chałupie kryło się przed krzykiem i klątwą ludzką nieszczęsne rodzeństwo, Jaś i Teresia Słodyczkowie z Zubsuchego, ona lat siedmnastu, on dwudziestu, którzy się wbrew Boskim prawom i człowieczym instynktom zakochali w sobie i uciec z rodzinnej wsi i z domu macierzystego musieli. Tam maleńką dziecinę, zgasłą od zimna i głodu, gdy sami nim przymierali, pod starym smrekiem pogrzebli, a Jaś, który do szkoły w Nowym Targu chodził, korę z drzewa odłupał i następujący napis na tym nagrobku wyrył:

Haw spocywo
małe dziecko niekrzcone
umarło od mrozu i ze mace mlika
w piersi brakło
nie karz go Boze piekłem
bo ci przecie nic niewinowate
Amen.

Długo ten smrek z tym napisem stał, aż go piorun roztrzaskał. Różnie z tego wróżyli ci, co świadomi byli: jedni, że Bóg chciał dać poznać, że prośbę przyjął i, choć niechrzczone, dziecko do do nieba wziął; drudzy, że chciał pokazać, iż tak w ogniu piekielnym gorze, jak ten smrek zgorzał od piorunu.
— Bóg jako Bóg — mówiła stara Gadejka, ich stryjna — taki je, jako oreł po niebie. Wtoz wi, ka zamyśli? Nie przeciwi mu się hmura, ani dysc. Ka fce: poleci. Taki tyz i Pon Bóg — ślebodny.
Tam w zbójeckiej chałupie, Wojtek Samek z Zakopanego, zacięty strzelec na niedźwiedzie, zwany »Widowacem«, bo mu się przedziwne rzeczy i jakich nikomu drugiemu widzieć się nie zdarzało, pokazywały (on to widział rybę z baranią głową w Morskiem Oku), widział raz w nocy październikowej, podczas pełni, straszliwego jeźdźca Tatr, rysia na karku jelenia, jak przelatywał przez polankę popod zbójecką chałupę, niesiony wichrem przez zrozpaczone zwierzę. Słysząc z daleka jęk i ujrzawszy straszliwe zjawisko, zląkł się zrazu Samek, bo myślał, że widmo, i nawet krzyż Pański uczynił, a jeleń przemknął i znikł w gęstwinie.
Tam widział on także rozpaczną walkę niedźwiedzia z wilkami, których było pięć. Bór cały trząsł się od ryku i charkotu, a kurzawa młodego śniegu wzbijała się nad kupą zwierząt w powietrze. Niedźwiedź zaskoczony znienacka nie zdążył uciec do lasu ku drzewom i wilki go przysiadły. Samek patrzał z drzwi zbójeckiej chałupy, z dubeltówką w ręku, na tę walkę. Było mu skóry niedźwiedziej żal, ale był ciekawy, kto zwycięży. Niedźwiedź bronił się mężnie, a cofał ku lasowi z pomiędzy młodych smreczków. Aż się wojenna dusza Samkowa radowała patrząc, gdy potężny zwierz wspinał się na tylnie łapy i machał mocnemi ramionami, rycząc i sapiąc. Ale zręczne wilki uskakiwały w bok, a drogę do lasu zagradzały. Już jeden uderzony w głowę, runął z jękiem na śnieg, wylewając juchę rozdartą paszczą; już drugi z rozprutym pazurami brzuchem wyleciał wysoko w powietrze i padł tarzać się we własnych krwawych wnętrznościach; gdy największemu z wilków udało się z tyłu na niedźwiedzia skoczyć i po za uszy wbić mu kielce w kark. Wtedy drugi wilk uczepił mu się gardła, a trzeci również na kark skoczył. Przyduszony i zdławiony niedźwiedź upadł, rozkrzyżowując łapy. Teraz uczynił się jeden potworny kłąb ciał i taki jęk, ryk i charkot, pomieszany z wyciem dwóch obok konających wilków, iż Samkowi strzelba drżała w rękach od przejmującego wrażenia. Może pół godziny zeszło na przewracaniu się potwornem walczących zwierząt, które splątały się tak, że trudno było jedno od drugiego odróżnić. Wreszcie niedźwiedź zagryziony przestał się bronić, a wilki czerwone całe od posoki z ran, poczęły szarpać jego mięso i chłeptać krew. Wtedy Samek dwoma strzałami zabił dwa, a trzeci uciekł.
Opowiadał on to, wróciwszy do domu, w ciepłej izbie wieczorem, jedząc dymiącą bryję, obficie polewaną gorącem słodkiem mlekiem, a uważnie słuchała go żona, z gazdowskiego rodu Sobczaków, trzech synów dorodnych i trzy piękne córki o wysokich piersiach i krasnych twarzach, które płótno tkały na krosnach, póki dniało, a teraz siedząc ta na ławie, ta na konewce, owa na krzesełku, poopierały okrągłe brody na rękach i słuchały jednej z tych cudnych opowieści, które tatuś z gór przynosić byli zwykli. Słuchali także dwaj kumotrowie, przyjaciele i towarzysze Samkowi, wielcy polowacze, Jasiek Walczak ze Skibówki i Maciek Tatar od Tatarów, popijając wino węgierskie, które przed nimi postawiono, i pykając z fajek dym gęsty i duszny. Jutro mieli się oni wraz z Samkiem wybrać ku zbójeckiej chałupie po skóry pobitych zwierząt, które, choć potargane w walce, nie traciły wartości, oraz po mięso i sadło niedźwiedzie, wielce we wszelkich chorobach zbawienne, o ile nie zniweczą bogatego łupu inne wilki, rysie, lisy, kuny i ptaki drapieżne.
Tam miał też Samek przedziwne widzenie, po którem powiadali, że choćby jaki zły był, do nieba pójdzie, gdy mu Pan Bóg taką rzecz za życia ujrzeć pozwolił; ale on zły nie był.
Nieszczęście chciało, że wybrawszy się z dwoma towarzyszami w Mięguszowieckiej Dolinie świstaki ryć, natrafił on tam na siedmiu strzelców liptowskich i dostał kulą w bok. Nie byłby on jej dostał, bo mieli czas uciekać, i dwaj jego towarzysze uciekli gdzieś ku Koprowej Przełęczy, ale wojenna dusza Samka nie chciała ustąpić z placu bez strzału i bez okazania Liptakom, że oni syćka dziady, a Polocy hłopy — i zatrzymał się, by nohrubsego wziąć na cel. Bóg jednak nie pobłogosławił, bo strzelba nie wypaliła, czy proch na panewce zamókł, czy co, a natomiast jeden z liptowskich strzelców wpakował mu kulę pod żebra. Z nią ustąpił Samek z pola, świadomy, że ustępuje honornie, i przeszedł, ciekąc krwią, Mięguszowiecką Przełęcz, przeszedł od Rybiego het popod Wołyszyn, nie jedząc i nie pijąc, bo nie było co, wszystko bowiem przy świstaczej jamie zostało, aż go nareszcie za Waksmundzką na perci znużenie zmogło i o to tylko duszy swojej prosił, aby zeń nie uciekła, nim się do zbójeckiej chałupy dobije. Tam też padł na cetynę po ostatniem czyjemś legowisku, zbójników, albo strzelców, i został.
Wtedy — ale Boze hroń od gorącki z rany, ino z Boskiego dopuscenio, dało mu się widzieć, czego żaden góral nigdy nie widział.
Słaby był tak od upływu krwi, że ani ręką, ani nogą ruszyć nie mógł, gdy nagle zdało mu się, a było to po zachodzie słońca, ciemnawo, bo mglisty był dzień i padał deszcz — że się jakiś cień pojawił we drzwiach, choć były zamknięte, a zaraz potem drugi. Jeden stanął po lewej stronie drzwi, drugi po prawej.
— Śmierzć — pomyślał Samek — ale na kigozby dyaska dwie przisły, dy jedna całemu światu, królom, biskupom i dochtorom, nie dopiro hłopu poradzi, anik téz tego nie słysoł, coby dwie jakie śmierzci były, abo coby we dwók osobak hodziła...
Ale się zaraz dorozumiał, kto to przyszedł, bo ten cień, co na lewo przy drzwiach stał, powiada: Duso ludzka, podź ku mnie.
A ten głos był tak, jakby kto na niesmarowanej osi zgrzypiał.
— Oho! — pomyślał Samek i wzdrygnął się. — Dy to dyabeł, a to drugie pewnie śmierzć, abo jaki pomocnik.
Ale w tej chwili odezwał się ten cień, co po prawej stronie drzwi stał: Duso ludzka, podź ku mnie.
A ten głos był tak, jak sygnaturka w kościele.
Uradował się tedy Samek, bo poznał, że to nie pomocnik dyabelski, ani nie śmierć, gdyż ci-by takiego pięknego głosu nie mieli. A i to go cieszyło, że się cień ten wydawał o wiele jaśniejszym, niż drugi. Wpatrzył się w nie dobrze Samek, oczy on miał bystre, strzeleckie, i rozeznał wielkie skrzydła nad jednego głową i nad drugiego, ale ten jaśniejszy miał takie, jak jaskółcze, a ten drugi takie, jak nietoperz. Wiedział już Samek, że to anioł i dyabeł.
— Przyśli po mojom dusę — mówi do siebie. — Wtoz tu bedzie mocniejsy?
Dyabeł powiada: Duso ludzka — mojaś!
A anioł zaraz: Nie twoja, ba moja!
— Moja!
— Nie twoja!
Zaczęli się wadzić.
— Kradł! — powiada dyabeł.
— Złodziejstwo hłopska rzec. Nie ukradnie ten, co nie potrafi — odpowiedział mu anioł.
— Pił!
— To za swoje! Cyś mu pozycał?
— Rod dziwki widział, kie parobke był.
— Dybyś je i ty rod widział, kieby cie ino fciały! Nie bój się!
— Nie spowiadoł sie juz cosi ze trzy roki.
— To ksiendzowa sprawa, nie twoja. Jest hań plebon w Hohołowie od tego.
— Kie się ozezłości, klnie.
— E to na tobie! Dobrze robi.
— Świętym nie dowierzo.
— Tak tyz i oni jemu. Wiem dobrze, bo my towarzysia, a tyś ku nim za podogonie!
Zgniewał się dyabeł na to, rusza ku Samkowi ode drzwi.
— Podź duso ludzka! Bierem cię! — zgrzypi i widły zkądś z za siebie wziął i mierzy ku Samkowi.
A anioł do niego: E beskurcyjo! Sto dyabłów zjadło! Cozby jo za anioł był, cobyk ci haw rady nie doł!
I łap za widły ręką.
— Było się cemu przypatrzyć — opowiadał Samek — bo hoć anioł był, widno po nim, bucny, ale i dyabeł tyz nie słaby. Co sie ten z widłami siepnie ku mnie, to go zaś drugi zatrzymie. Ino mi to dziwno było, ze nijakiego hałasu nie robili. Gadać gadali tak po ludzku, ale coby co udrypcili, to juz nié. Nic słyhno nie było. — Nakoniec anioł wydarł dyabłowi widły i wyrzucił przez dach do pola — śladu w deskach nie było, tylko się trochę zasmędziły — a wtedy się dyabeł zwyrtnął i buch we drzwi. Uciekł.
— No, duso ludzka — rzekł teraz anioł do Samka — wybroniłek cię.
— Bóg ci tyz zapłać, aniołecku — odpowiedział Samek.
— Jakoz, Wojtek? Fces iść se mnom do nieba?
Poskrobał się Samek poza uchem, bo mu się jeszcze nie chciało ze świata schodzić, miał dopiero pod pięćdziesiąt lat, a głównie żal mu było tego niedźwiedzia z białą okową na szyi, co w Ciemnych Smreczynach siedział, i wesela u Sobczaków pod Gubałówką, na które proszony był, a tu takiej osobie nie rzecz się sprzeciwiać. Skrobie się więc za uchem i mówi: E cobyście mi by telo zelzyli, cobyk ino hań ku jednemu niedźwiedziowi zalecioł — — niekze ta juz to wesele u Sobcoków bedzie wase, jak nimoze inacyj być.
— Nie mówiłek mu ta, jaki ten niedźwiedź, abo ka, bo co sie ta anioł na strzelectwie rozumi.
A on powiedzioł: No to niekze się stanie według słowa twego. Ostoń ze jesce i idź na tego niedźwiedzia.
I wzniósł się na skrzydłach i wyleciał przez dach.
— Anik się go nie zdązył spytać, jak mu na imię, cy je Serafin, cy Herubin, cy jaki, anik mu nie podziękował, wyjehało to bez daf w pole, ino migło.
Ale ta widać inacyj Pon Bóg umyślił, jako on se mnom ukwalował, bok i tego niedźwiedzia zabił, ino mię po tej kuli popuściło, i na weseluk był i dotykcos zyjem i moze jesce bedem zył nie jeden rok, ani nie dwa.
Dziwniejszego widzenia nie miał Samek, choć on z Mnichem jednej nocy przy Hińczowym Stawie się spotkał. Ale to widziadło nic do niego nie mówiło, tylko przechodząc mimo, zaświeciło mu kagankiem w twarz i poszło dalej.
— Takbyś pedzioł, ze nie krocy, ino płynie, hoć nogami ruso pod tom sukniom. Brzodę mo w pas, a ocy tak, jakoby bielmem powlecone. Kaptur na nim, do śpicu, co ukrocy, to się mu to na głowie huzio. Kaganek se niesie w rency cyrwony, pikny. Widziołek go iść het dołu ku Popradzkiemu. Zaroz potę Wag wyloł, co się w Roziemberku troje ludzi utopiło i pies.
Tam, w tej zbójeckiej chałupie, spoczywało raz pięcioro ludzi, którzy dwa woły i barana juhasom w Koperszadach pod Hawraniem ukradli.
Był tam Michał Kamiński z Białego Dunajca, który nawet do kościoła w Poroninie z nożem o krzywem ostrzu za pasem chadzał; był Klimek Zarucki z Zubsuchego, młodzieniec o twarzy gładkiej i tak delikatnej, że prawie kobiecej, który siedm sióstr Michnianek jedną po drugiej uwiódł i z tego słynął, a przytem biegle zbójował; był Jasiek Wala z Walowej Góry, który umiał płot tak wysoki, jak był sam, przeskoczyć, głośny tancerz i złodziej; była Zośka Mocarna, wdowa po Kubie Pitoniu, i Joachim Topór Jasica z Hrubego, jej stryjeczny stryj, stary, ośmdziesięcioletni chłop, ale krzepki jeszcze i śmiały, a do podchodów pod woły jedyny, zwany Gackiem, że nocami wędrowywał wiele.
Uwiązali oni woły przy ścianie, okręcili im pyski szmatami, aby nie ryczały, złożyli ogień i zarżnęli barana, aby się posilić. Zajęła się gotowaniem Zośka, ale Kamiński na to nie czekał, tylko surowe mięso nożem krajał, solą tęgo posypywał i do ust kładł, a co kęs zżuł, przechylał flaszkę z wódką i pił, a pił tak, że nim głód zaspokoił, półtorej flaszki było próżne. Tak on to »warzył w sobie«. Ale nie było po nim znać, bo był chłop silny i zdrowy.
Kiedy się już mięso ugotowało i wszyscy się najedli, poukładali się koło watry i zapalili fajki, a Zośka tak, jak i inni. I mało kto taki potrafił kłąb dymu puścić, jak ona.
Gwiazdy już poczęły wychodzić na niebo i świecić przez dziury dachu do wnętrza.
Lipcowy był wieczór, ciepły, wiatr polatywał od gór, szumiąc po lesie tak wesoło, jakoby się cieszył własnemi skrzydłami i lotem.
Joachim, czyli Johym Topór Jasica Gacek leżał blizko ognia, bo on się chętnie już i w niechłodną noc grzał. Chował on bardzo staroświecką modę, bo jeszcze na szyi wieniec z kamyków i kostek nosił, a na głowie czapkę baranią wysoką, szpiczastą, pookręcaną rzędami muszelek. Głowę miał podobną do głowy starego puhacza, gdyż oczy miał ogromne, wyłupiaste, i bokobrody zapuścił, które mu się strzępiły koło twarzy w długich kudłach. Pamiętał siła pradawnych rzeczy, a za młodu pamiętał jeszcze łuk na ścianie w chałupie, z którym jego przodkowie na polowanie niegdyś chodzili. Umiał on do swojej późnej starości przedziwnie toporkiem rzucać, tak, że tę gałąź odciął, którą chciał, i tylko mu jeden nieboszczyk Horny Kośla w swoim czasie mógł w tej sztuce sprostać.
Zostawili mu ojcowie niejaki majątek w roli i statku, co się w lecie na hali Waksmundzkiej, a jesienią na polanach koło Toporowych stawków pasał, on go zaś przyczynił, ale głupio zrobił, bo dzieciom, gdy dorosły, wszystko rozdał, a złe dzieci, miasto go chować, jak przyrzekały, wygnały go z domu. Tułał się więc i najwięcej zbójników dzierżył, bo choć stary był i siły już wielkiej nie posiadał, mógł z młodymi w zawody drogi odbywać, a nawet biec, i ogromne miał doświadczenie w kradzieży, którego od wczesna i w długiem życiu nabył.
— Mnie nie było ośmnast rokók — mawiał — kiek juz poza bucki ku dobrym chłopcom skocył, tak mię matura ku temu ciągła. Otukno mi tak było doma siedzieć, kiek słisał kogo na zbój iść, co raty! Był przy Stawak Gąsienicowyk baca, Jano Byrcorz, co proci Maćka Gąsienicy w Zokopanym siadowoł, ś nimek pirsy roz poseł. Tén nijakiej broni ku sobie nigda niebroł, ino sękowiec, ale kie się ozpajedził — hej! moi ludkowie! wykopyrtneno się ta kiela śumnyk suhajók od nieho. Nie było hetmana nadeń!... Ś nimek pirsy roz po zbóju hodzował. Downo...
Tego wieczora Johym Gacek markotny był.
— Dzieci me wygnały, włócem się nocami, Gacke mię zowujom — mówił. — Miołek śtyry córki i pięci synók, troje pomarło, seścioro zyje, jedna córka i synowie. Wnukók, prawnukók be z pół kopy, lebo i wiencyl. Haj. Z końca me howali, zyciek mioł dobre, kak sa prziseł, do wtorego, tamek siedzioł. Cok se zywnie zamyśloł, dawali mi. Hej, nie wybyło dwa roki, odmieniło się. Wygnali me. Jo se to z ik młodości myśloł: nie bedzie to z tego nic, bo się to ani do strzelectwa, ani do złodziejstwa niebrało, ba ku roli, ku koniom, drwa przy domie rubać, siano kosić. Ku nicemu godnemu się nie brali. Myślołek se: jeden-ze przecie musi cymsi na świecie być, cosi konać. Hej! nie daj Boze! Sytka pośli na rolom — gazdy. Na dziadka macierzyńskiego sie podali. Siejom, skrudlom, orajom, — ale hłope być, nie ik rzec! Wygnali mie. Hańbis nos, pedajom, ty stary zbóju, złodzieju! Eu, kieby jo był nie krod, nimielibyście wy kazdy po kóniu i po trzy krowy, synkowie! Dosiek kyrpcók zdar na wase dobro, a wysyj dwaścia rokók, wroz rahujęcy, w hereściek siedzioł. A co mi kijók wycieni na Luptowie, na Orawie, na Spisie, w Nowym Targu — wysyj tysiąca! Ni mielibyście wy dziś być na cym gazdami, kieby nie jo! Haj! Jo i od Kroatók i z Bośnije dudki nosił. Jak padnie, to im samym jesce byćki wywiedem! Niek sa warujom! Miśko, jest ta jesce palenka?
Podał mu Kamiński flaszkę; pił.
Splunął, usta rękawem obtarł: Dobro! daj jesce!
Pił.
Odstawiał od ust i mruczał: Niek sa warujom, niek sa strzegom, synkowie! Na jutro na rano moze bycek haw być! Haj!
Pił. Twarz mu się zaczerwieniła, ogromne wyłupiaste oczy koło krzywego nosa napęczniały jakoby blaskiem, wązkie, podłużne, schylone ku dołowi po kątach wargi, zaczęły drgać.
— Hej synkowie, gazdowie! Ciepło wom! Baba pościel grzeje. Haj!...
Poczęło mu się mieszać w głowie.
— Hej, niebyło to, jako Łuscykowie Jaskrawi, Józek i Stasek... Ci to, co tę hałupę zbójeckom pobudowali... Były hłopy!...

»Dobrzy hłopcy byli, ale się mineni,
I my się miniemy po malućkiej kwili...«

Łuscykowie Jaskrawi... Łunę urobili roz takom, niedaleko Kokawy, co całe niebo spłonęło... Haj!...
Łuscykowie Jaskrawi... Hej! Kieby by jednego w Hrube puścić, ku synkom, ku gazdom... Baba pościel grzeje — wiera! byłoby i jasno!...
Nagle zerwał się z legowiska.
— Idem!
— Ka? — spytali towarzysze.
— W Hrube!
— Po co?
— U dzieci nocować. Bądźcie zdrowi, ludkowie moi.
Nim się obejrzeli, wyszedł. Zachrzęścił na patykach koło chałupy, zaszeleścił na trawie — przepadł w lesie.
Śpią Kamiński i Wala, noc głucha, kiedy Zośka Mocarna, co obok Zaruckiego, bo on miał żebra, jak ze stali, leżała, trąca go i mówi: Klimek, poźryj no! Łuna, lebo co na niebie? Dy przecie jesce nie świta! Ka to Wóz na niebie wysoko!
Popatrzył Klimek, powiada: Łuna. Kasi gore.
I zasnął.
Ale Zośka Mocarna widziała przez szpary w dachu, jak łuna rosła i objęła niebo przerażającą czerwienią, od której gwiazdy gasły.
— Jaskrawyk Łuscyków Gacek wspominał — myślała — i wywspominał. Kasi blizko gore.
Nazajutrz dobrze dniało i Michał Kamiński narzekał właśnie, że mu Gacek wieczorem wódkę wypił, gdy stanął on we drzwiach zbójeckiej chałupy. Wydawało się, jakgdyby mu się przygarbione już plecy wyprostowały, a w oczach jarzył mu się blask.
— Widzieliście?! — spytał zadyszanym, ale podniosłym głosem.
— Witojcie, krzesny ojce. Co my mieli widzieć?
— Nocowałek przy dzieciak. Widzieliście?
— Jakoz my mogli tustela widzieć?
Ale Zośce wzdrygnęło się serce w piersi na tę myśl, która jej przyleciała do głowy.
— Łuna?! — zapytała.
A stary Gacek kiwnął głową z tryumfem i odrzekł: Łuna!...
A potem dodał: Dwa gazdowie, synkowie, pośli!
Zrobiło się cicho w chałupie zbójeckiej, nawet Michał Kamiński rozwarł szeroko powieki, choć on się mało czemu dziwować lubił.
— Podpoliliście?!
— Haj. Zasełek ku Jędrzkowi, burzem na oknie. Wto? — Jo, ociec. — Idźcie w dyabły! — Idem ku Jaśkowi, bo to zaroz, jedno przy drugim. Wto? — Jo, ociec. — Kiz was dyasi! Idźcie ku Jędrzkowi! — Juzek był. — No to idźcie w dyabły! — Juzek dali nie seł. Gorzołka mi tyz kręciła w głowie. Eu, myślem, nie pudem jo juz za wodę ani ku Staskowi, ani ku Kubie, ani ku Johymkowi, ani ku Marynie, ba haw przy wos ostanem. Pockojciez — gazdy. A tu mi Łuscykowie Jaskrawi, nieboscyk Józek, co go za pośrednie ziobro w Mikułasie powiesili, i nieboscyk Stasek po głowie tańcujom. Hej! Przewiedliście mie wy bez rozumy, synkowie, wy dwa starsiejsi, kiek wos cęściował! Weznem pilno hubkę, krzesiwo — podpoliłek. Zagorzało w ocymieniu!
Odwrócił się od drzwi ku dolinom i wyciągnął rękę.
— Gazdy! Dziady! Wygnaliście mie, hańbis nos, padajom, ty stary złodzieju, ty zbóju! Synkowie! Pomsta na wos, co jo się poniewirać musem! Pomsta! Teroz bedziecie głode mrzyć — gazdy dziadowskie! Pogorzelcy!
I trząsł suchą, wyschniętą ręką w stronę wsi, a oczy mu świeciły straszno i wązkie podłużne wargi drżały.
Tymczasem zaś Kamiński sznurował kyrpce i mruczał: Sytko dobrze, krzesny ojce, ino cobyście byli syćkiej gorzołki wcora nie wypili. Nie ostało nic...


∗                    ∗

Już się potem chałupie wzięło ku końcu.
Poczęto lasy popod Koszystą ciąć, pastwiska wyrabiać, szopy budować w pobliżu.
Opustoszała chałupa zbójecka, nienaprawiał jej nikt. Jednej jesieni wiatr halny zerwał dach i potrzaskał, ściany potem zaczęły butwieć i gnić. Narosło w koło rozmaitego zielska i przez szpary w ścianach poczęły się wsuwać zielone, ponure liście łopuchu, a potem trawa i błękitne i szafirowe goryczki poczęły wewnątrz róść. Mchy i wilgotne porosty opełzły pnie w ścianach i osiwiły je bladą zielenią. Zasiał się koło nich rdzawy smutny szczaw i ciemne senne pokrzywy. Nizkie ściany jęły ginąć w lecie w gęstwie roślinnej, a w zimie pod nasypem śniegów z każdym rokiem więcej i więcej. Inny wicher halny zburzył dwie ściany, południową i zachodnią; dwie drugie w parę lat później zawaliły się pod ciężarem śniegu. Łopuchy, trawa, szczaw, pokrzywy, błękitne i szafirowe goryczki i białe konwalie górskie zarosły z wiosną rozwalone pnie. Ziemia jęła wchłaniać butwiejące i gnijące drzewo i po kilkunastu latach nie pozostało ze zbójeckiej chałupy śladu.
Przetrwała tylko o niej pamięć wraz z imionami Łuscyków Jaskrawych, Hornego, albo Gońca Kośli z Pardółówki, Zośki Mocarnej z Kościelisk, Samka Widowaca strzelca, żałosnego rodzeństwa Jasia i Teresi Słodyczków i starego Gacka Topora Jasicy z Hrubego, który się na złych synach pomścił.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.