Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część szósta/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ SZÓSTA
ROZDZIAŁ I

Dla Raskolnikowa nastały dziwne chwile: niby mgła zapadła nagle przed nim i pogrążyła w samotność ciężką i bez wyjścia. Przypominając sobie później te chwile, domyślał się, że umysł mroczył mu się niekiedy i że trwało to z pewnemi przerwami, aż do ostatecznej katastrofy. Był stanowczo przekonany, że pod wieloma względami mylił się wówczas, naprzykład pod względem terminów i czasu niektórych zdarzeń. Przynajmniej, przypominając sobie później i usiłując wyjaśnić sobie to co sobie przypomniał, co o wielu rzeczach o sobie samym dowiadywał się z wieści, zasłyszanych od osób obcych. Jeden fakt naprzykład, mieszał z drugim; inne uważał za następstwo zdarzenia, które istniało tylko w jego wyobraźni. Niekiedy opanowywała go chorobliwie męcząca trwoga, dochodząca aż do panicznego strachu. Ale pamiętał także iż bywały chwile, godziny, a może nawet całe dnie pełne apatji, która go opanowywała jakby na przeciwieństwo dawnej trwogi, apatji, podobnej do chorobliwie obojętnego stanu niektórych konających. Wogóle zaś w ciągu tych ostatnich dni sam jakby się starał uciec od jasnego i zupełnego pojmowania swego stanu, niektóre fakty poprzednie, były dlań prawdziwym ciężarem; a jakże chętnie uwolniłby się i uciekł od niektórych trosk, zaniedbanie których groziło mu zupełną i nieuniknioną zgubą w jego położeniu.
Osobliwie niepokoił go Świdrygajłow: można było nawet twierdzić, że jakby zatrzymał się na Świdrygajłowie. Od czasu zbyt groźnych i zbyt wyraźnie wypowiedzianych słów Świdrygajłowa w mieszkaniu Zosi, w chwili śmierci jej macochy, prawidłowy bieg jego myśli jakgdyby został przerwany. Pomimo jednak, że ten nowy fakt bardzo go niepokoił, Raskolnikow jakoś nie śpieszył się z wyjaśnieniem rzeczy. Czasem, nagle, spostrzegając siebie w jakiejś oddalonej i samotnej części miasta, w jakiejś lichej traktjerni, samego jednego, w zamyśleniu i ledwie mogąc się zorjentować, jakim sposobem tu się znalazł, przypomniał sobie nagle o Świdrygajłowie: stawała mu wtedy jasno przed oczyma konieczność rychłego porozumienia się z tym człowiekiem i skończenia z nim raz nareszcie! Pewnego razu, dostawszy się aż za rogatki, wyobraził sobie, że czeka tam na Świdrygajłowa i że tam naznaczyli sobie schadzkę. Innym razem obudził się przed świtem gdzieś na ziemi, w krzakach, i niepamiętał prawie, jak tu zabrnął. Zresztą, w te dwa, trzy dni po śmierci Katarzyny już parę razy spotykał się ze Świdrygajłowem, zawsze prawie w mieszkaniu Zosi, dokąd przychodził jakoś bez celu, ale, zawsze prawie na chwilkę. Zamieniali ze sobą krótkie zdania i ani razu nie dotknęli najważniejszego punktu, jakgdyby się umówili milczeć o tem do czasu. Zwłoki pani Katarzyny leżały jeszcze w trumnie. Świdrygajłow zajmował się pogrzebem. Zosia także była bardzo zajęta. Przy ostatniem spotkaniu, Świdrygajłow oznajmił Raskolnikowi, że z dziećmi nieboszczki jakoś już sobie poradził, że dzięki jakimś tam stosunkom, znalazł osoby, za pomocą których udało mu się umieścić wszystkie troje sierot do jakichś bardzo przyzwoitych zakładów dobroczynnych, że odłożone dla nich pieniądze także wiele pomogły, gdyż sieroty z funduszem daleko jest łatwiej umieścić, aniżeli biedne. Powiedział coś także i o Zosi, przyrzekł wpaść w tych dniach do Raskolnikowa i wspomniał, że „chciałby się poradzić, porozmawiać, że tak się rzeczy składają...“ Rozmowa ta prowadzona była na korytarzu przy schodach Świdrygajłow uważnie patrzył w oczy Raskolnikowi i nagle, po chwili, zniżywszy głos, zapytał:
— Ale co to panu? Taki pan jakiś nieswój! Doprawdy! Słuchasz pan i patrzysz, ale jakgdybyś pan nie rozumiał. Rozruszaj no się pan. Pomówmy otwarcie... Szkoda tylko, że mam za dużo na głowie i własnych kłopotów i cudzych... Ech, drogi panie, wszyscy ludzie potrzebują powietrza, powietrza!... Nadewszystko powietrza!
Usunął się nagle, ażeby przepuścić wchodzących na schody popa i djaczka. Szli śpiewać nad trumną. Śpiewy te, z rozporządzenia Świdrygajłowa, odbywały się dwa razy dziennie. Świdrygajłow udał się w swoją drogę. Raskolnikow postał, pomyślał i wszedł za popem do mieszkania Zosi.
Stanął we drzwiach. Śpiewy się rozpoczęły, melodja łagodna, poważna, smutna. W świadomości śmierci i w jej obliczu było dlań zawsze coś przygnębiającego od samego dzieciństwa, zresztą dawno już nie słyszał głośnych modłów. Przytem, było coś jeszcze nazbyt strasznego i niepokojącego. Patrzył na dzieci: wszystkie klęczały przy trumnie, Polcia płakała. Z tyłu za niemi cicho i jakby nieśmiało płacząc, modliła się Zosia. „Toć ona przez te dwa dni ani razu nie spojrzała na mnie i nierzekła do mnie ani słowa“, pomyślał nagle Raskolnikow. Słońce jaskrawo oświecało pokój; dym kadzideł wzbijał się kłębami; pop czytał: wieczny odpoczynek. Raskolnikow stał w ciągu całego nabożeństwa. Błogosławiąc i żegnając, pop rozglądał się jakoś szczególnie. Po nabożeństwie, Raskolnikow zbliżył się do Zosi. Ta nagle ujęła go za obie ręce i skłoniła głowę na jego ramię. Ten krótki gest aż uderzył Raskolnikowa zdumieniem; aż się zadziwił, jakto? ani odrobiny wstrętu, ani cząsteczki niechęci względem niego, ani najmniejszego drżenia w jej ręce: była to już jakaś nieskończoność własnego poniżenia. Tak przynajmniej jemu się zdawało. Zosia nic nie mówiła. Raskolnikow uścisnął jej dłoń i wyszedł. Zrobiło mu się strasznie ciężko. Gdyby było można uciec gdzieś w tej chwili, zostać zupełnie samym, chociażby na całe życie, to uważałby się za szczęśliwego. Niestety jednak, ostatniemi czasy, lubo prawie zawsze był sam jeden, nigdy nie mógł odczuwać swej samotności. Zdarzało mu się chodzić za miasto, bywał na wielkich gościńcach, raz nawet zabrnął do jakiegoś lasu; ale im samotniejszem było miejsce, tem mocniej uczuwał czyjąś bliską i niepokojącą obecność, nietyle straszną, ale tak jakoś dotkliwą, dokuczliwą! coprędzej wracał do miasta, mieszał się z tłumem, wchodził do traktjerni, do szynków, szedł na targ starzyzny, na Placu Siennym. Tu było już jakoś lżej i nawet samotniej. W jakiejś garkuchni, przedwieczorem śpiewano pieśni, przesiedział całą godzinę, słuchając i pamiętał, że było mu nawet bardzo przyjemnie. Ale nareszcie zaczął być znowu strasznie niespokojny; jakby go nagle jęły dręczyć wyrzuty sumienia: „siedzę i słucham śpiewów, a czy to powinienem robić!“ jakgdyby sobie pomyślał. Zresztą, przyszło mu zaraz na myśl, że nie to tylko napawa go trwogą; było coś, co wymagało natychmiastowej decyzji, ale czego ani myślą, ani słowami nie można było omówić. Wszystko motało się w jakiś kłębek. „Nie, lepiej już jakaś walka! Lepszym byłby już choćby taki Porfirjusz... lub też Świdrygajłow... Żeby już prędzej jakieś wezwanie, jakaś napaść. O tak, ta!“ myślał sobie. Wyszedł z garkuchni i jął prawie uciekać. Myśl o Duni, matce, przejęła go nagle, niewiadomo dlaczego, jakby strachem panicznym. W taką to noc, o świcie, obudził się w krzakach, na wyspie Krestowskiej, trzęsąc się cały jak w febrze; poszedł do domu i przybył już wczesnym rankiem. Po kilku godzinach snu, febra przeszła, ale obudził się już późno: była druga po południu.
Przypomniał sobie, że tego dnia miał się odbyć pogrzeb macochy Zosi i ucieszył się, że nie był tam obecny. Anastazja przyniosła mu jedzenie; jadł i pił z wielkim apetytem, prawie z chciwością. Głowę miał świeższą i sam nawet czuł się spokojniejszym, aniżeli w ciągu tych trzech dni ostatnich. Aż się sam dziwił niekiedy napadom panicznego strachu, jaki go dawniej przejmował. Drzwi się otworzyły i wszedł Razumichin.
— A! Je, a więc nie jest chory! — rzekł Razumichin.
Wziął krzesło i usiadł przy stole naprzeciw Raskolnikowa. Był zaniepokojony i nie starał się tego ukrywać. Mówił z widocznym gniewem, lecz nie śpiesząc się i nie podnosząc zbytnio głosu. Można byłoby mniemać, że powziął jakiś szczęśliwy i nawet wyjątkowy zamiar.
— Słuchaj — zaczął stanowczo — djabli mi tam do was wszystkich, ale uważam, widzę teraz, widzę wyraźnie, że nic a nic nie mogę zrozumieć; proszę cię bardzo, nie sądź, że przyszedłem cię badać. Pluję ma to! Sam nie chcę! Sam teraz zechciej mnie wtajemniczać w te wszystkie wasze sekrety, to nawet nietylko słuchać nie będę, ale jeszcze plunę i odejdę. Przyszedłem tylko dowiedzieć się osobiście i ostatecznie: czy to prawda, najprzód, żeś ty zwarjował? Bo widzisz, mówią o tobie (są tacy), że albo zwarjował, albo ma wiele danych po temu. Przyznam się, że ja sam nawet bardzo byłem skłonny do takiego zdania o tobie, raz dla twoich głupich a nawet po części nędznych (niczem niewytłumaczonych) postępków, powtóre wskutek twego ostatniego obejścia się z matką i siostrą. Tylko wyrzutek i podlec, jeżeli nie warjat, mógłby tak postąpić sobie z niemi, jak ty postąpiłeś; a więc, jesteś warjat...
— Czy dawno widziałeś się z niemi?
— Przed chwilą. A tyś ich nie widział od tamtego czasu? Gdzież się włóczysz, powiedz-że mi, proszę cię, byłem już u ciebie ze trzy razy. Matka od wczoraj chora, poważnie chora. Wybierała się do ciebie; panna Eudoksja zatrzymała ją; nie chce o niczem słyszeć: „Jeżeli jest chory, powiada, jeżeli zmysły mu się mieszają, któż mu pomoże, jak nie matka?“ Przyszliśmy więc tutaj wszyscy razem, boć trudno było puszczać ją samą. Aż do samych drzwi twoich prosiliśmy ją, ażeby się uspokoiła. Weszliśmy, ciebie niema, o tu siedziała właśnie. Posiedziała z dziesięć minut, a my staliśmy nad nią w milczeniu. Wstała i mówi: „Jeżeli on chodzi po mieście, a więc jest zdrów i zapomniał o matce, to nie przystoi, jak jaka żebraczka“. Wróciła do domu i zległa, teraz w gorączce mówi: „Widzę, że dla swojej ma czas“. Przypuszcza, że ta swoja to niby Zosia, jest twoją kochanką, narzeczoną lub czemś w tym guście. Udałem się właśnie do Zosi, bo, widzisz bracie, chciałem się o wszystkiem dowiedzieć, przychodzę, patrzę: trumna, dzieci płaczą, a Zosia przymierza im żałobne sukienki. Ciebie niema. Spojrzałem, przeprosiłem i wyszedłem, ażeby oznajmić o tem pannie Eudoksji. Wszystko to więc bajki i niema tu żadnej swojej, najpewniej więc obłąkanie. Ale tymczasem widzę, że siedzisz i pożerasz mięso, jakbyś ze trzy dni nie jadł. Prawda, że i warjaci jedzą, ale chociażeś ze mną nie zamienił trzech słów nawet — nie jesteś warjatem! Przysięgnę, że nie jesteś. I tak, niech was wszyscy djabli wezmą, bo musi tu być jakaś tajemnica, jakiś sekret: a ja nie mam zamiaru łamać sobie głowy nad waszymi sekretami. Przyszedłem tak tylko wykłócić się — zakończył wstając — wywnętrzyć, a teraz już wiem, jak mam sobie postąpić!
— Cóż chcesz teraz zrobić?
— A tobie co do tego, co ja chcę zrobić?
— Ejże, ty się rozpijesz!
— Skąd... skąd wiesz o tem!
— Kiedy to widać!
Razumichin milczał przez chwilę.
— Ty byłeś zawsze bardzo rozsądnym człowiekiem i nigdy, nigdy nie byłeś warjatem — rzekł nagle z zapałem. — A ja rozpiję się, to prawda! Bądź zdrów! — I ruszył do drzwi.
— A zdaje mi się, że mówiłem o tobie z siostrą onegdaj.
— O mnie! Gdzieżeś ją mógł widzieć onegdaj? — zatrzymał się nagle Razumichin i aż zbladł nieco. Można było odgadnąć, że serce mu zwolna, ale dotkliwie zabiło w piersiach.
— Była tu u mnie sama, siedziała tutaj, rozmawiała ze nią.
— Ona!
— Tak jest, ona!
— I cóżeś jej mówił o mnie, radbym wiedzieć.
— Mówiłem, że jesteś człowiekiem dobrym, poczciwym i pracowitym. Że ją kochasz, tego jej nie mówiłem, bo ona i sama wie o tem.
— Sama wie?
— I jak jeszcze! Otóż, gdziekolwiekbym się udał, cokolwiekbądź stałoby się ze mną, ty dla nich byłbyś opatrznością. Zrzekam się ich na rzecz twoją, że tak powiem, mój drogi. Mówię to, wiem bowiem dobrze, jak ją kochasz i ufam w czystość twojego serca. Wiem także, że i ona może cię kochać i nawet może już kocha. Teraz sam decyduj, jak uważasz najlepiej, czy też nie powinieneś zapijać sprawy?
— Rodziu... Widzisz... Ach, djable jeden! A ty, gdzież ty się chcesz wynieść? Chociaż, jeśli to sekret, to niech go tam! Ale ja... ja się dowiem, co to za sekret... I jestem pewien, że to jakieś głupstwo i żeś sam sobie tego piwa nawarzył. Zresztą, jesteś najlepszym z ludzi, najdoskonalszym!...
— A ja właśnie chciałem ci dodać, ale mi przerwałeś, żeś właśnie bardzo słusznie postanowił nie dochodzić niczyich tajemnic, ani sekretów. Daj mi pokój i... i nie troszcz się. Przyjdzie czas, dowiesz się o wszystkiem. Wczoraj pewien jegomość powiedział mi, że człowiek potrzebuje powietrza, powietrza, powietrza! Chcę właśnie pójść do niego i dowiedzieć się, co miał na myśli, kiedy to mówił.
Razumichin stał w zamyśleniu, wzruszony i coś rozważał.
— To polityczny spiskowiec! Napewno! I jest w przededniu jakiegoś stanowczego kroku, z pewnością! Nie może być inaczej i... i Dunia wie o tem... — pomyślał nagle.
— Więc panna Eudoksja bywa u ciebie — wymówił skandując wyrazy — a ty sam chcesz się widzieć, z człowiekiem, który powiada, że trzeba więcej powietrza i... i... ten list to także jest w związku z tem — zakończył jakby do siebie.
— Jaki list?
— Odebrała dziś właśnie list, który ją bardzo zaniepokoił. Bardzo, nawet niezwykle. Zacząłem jej mówić o tobie, prosiła, ażebym przestał. Potem... potem rzekła, że może rozstaniemy się wkrótce, potem zaczęła mi za coś gorąco dziękować; w końcu poszła do siebie i zamknęła się na klucz.
— Odebrała? — zapytał znowu w zamyśleniu Raskolnikow.
— Tak, list; a ty nie wiedziałeś o tem? Hm.
Zamilkli obaj.
— Bądź zdrów, Rodjonie. Uważasz, bracie... była chwila... a zresztą... bądź zdrów, uważasz... była chwila... No, żegnam cię! I na mnie już czas. Pić nie będę. Teraz nie trzeba... bajki!
Spieszył się; ale już na wychodnem, już prawie zamknąwszy drzwi za sobą, nagle otworzył je znowu i rzekł, patrząc gdzieś na stronę.
— Ale, ale! Przypominasz sobie tę zbrodnię, no tę, co to Porfirjusz: no tę fanciarkę? Dowiedz się więc, że zabójca znalazł się, przyznał się sam i przedstawił wszystkie dowody. To jeden z tych robotników, malarzy, a pamiętasz, jakem ja ich bronił? Czy dasz wiarę, że całą tę scenę bójki i śmiechu na ulicy ze swoim kolegą, w chwili, kiedy to stróż z dwoma świadkami wchodził na schody, on odegrał dla zamydlenia oczu. Co za chytrość, jaka przytomność umysłu u takiego szczeniaka! Trudno dać wiarę; ale sam wszystko wytłumaczył, sam się przyznał! Jakżem ja się złapał! Cóż, podług mnie, to tylko genjusz udania i przytomności umysłu, genjusz prawnej gmatwaniny, niema się więc co dziwić! Czyż tacy nie mogą istnieć? — A że wytrwał w charakterze i przyznał się, to tembardziej zasługuje na wiarę. Jest większe prawdopodobieństwo!... A tom ci się złapał! Byłbym w piekło poszedł za nich!
— Powiedz też mi, skądżeś się o tem dowiedział i dlaczego cię to tak obchodzi? — z widocznem wzruszeniem zapytał Raskolnikow.
— Także! Dlaczego mnie obchodzi! Dobryś sobie!.. A dowiedziałem się od Porfirjusza, między innemi. Zresztą od niego dowiedziałem się prawie o wszystkiem.
— Od Porfirjusza?
— Od Porfirjusza.
— I cóż... cóż on? — z przestrachem zapytał Raskolnikow.
— On mi to wybornie wytłumaczył. Wytłumaczył mi psychologicznie, po swojemu.
— On wytłumaczył? Sam ci wytłumaczył?
— Sam, sam; bądź zdrów! Później ci jeszcze coś opowiem, ale teraz nie mam czasu. Kiedyś... była chwila, że myślałem... No, ale co tam; później!... Poco mam zapijać sprawę. Spoiłeś mnie i bez gorzałki. Bo jestem pijany Rodziu! Bez wódki pijany jestem, no, ale żegnam cię; wrócę niebawem.
Wyszedł.
— Tak, to spiskowiec, napewno, napewno! — ostatecznie zadecydował Razumichin, zwolna schodząc ze schodów. — I siostrę wciągnął; to bardzo, bardzo prawdopodobne przy charakterze Duni. Miewają ze sobą schadzki... A toć ona i mnie naprowadzała na tę myśl. Z wielu jej słów... i słóweczek... i wzmianek, wszystko tak się składa. Bo i jak inaczej wytłumaczyć całą tę gmatwaninę? Hm! A ja myślałem... O Boże, co też mi przychodziło do głowy. Tak, to było zaćmienie, i zawiniłem wobec niego! To on wtedy pod latarnią, na korytarzu, tak mnie zaćmił. Pfu! Co za podła, zła szkaradna myśl z mojej strony! Zuch Mikołajek, że się przyznał... A i wszystko dawniejsze jak się teraz tłumaczy! Ta jego choroba, to dziwaczne postępowanie, nawet i dawniej, dawniej, w uniwersytecie jaki był zawsze chmurny, ponury... Ale jakie znaczenie ma teraz ten list? Może co jest w tem. Od kogo ten list? Przypuszczam... Hm.... Nie, wszystko wybadam.
Przypomniał sobie i rozważył wszystko o Duni i serce mu zakrzepło. Zerwał się z miejsca i wybiegł.
Raskolnikow zaraz po wyjściu Razumichina, wstał, zbliżył się do okna, otarł się o jeden kąt, o drugi, jakby zapominając o ciasnocie swojej nory, i... usiadł znowu na kanapie. Był cały jakby odnowiony: więc znowu znalazł punkt wyjścia!
„Tak, jest punkt wyjścia! Bo już coprawda zanadto wszystko się sparło, zatknęło, zaczęło dusić męcząco, obłęd jakiś napadał. Od owej sceny z Mikołajkiem u Porfirjusza ciasno mu jakoś było nie do zniesienia. Po Mikołajku tegoż dnia była scena u Zosi, prowadził i skończył ją wcale, wcale nie tak, jak sobie wyobrażał przedtem... osłabł więc nagle i radykalnie! Od jednego razu! I wnet zgodził się wtedy z Zosią, sam się zgodził, sercem zgodził się że takiej trosce w duszy sam jeden nie podoła! A Świdrygajłow? Świdrygajłow, to zagadka... Świdrygajłow przestrasza go, to prawda, ale jakoś nie z tej strony. Ze Świdrygajłowem to także punkt wyjścia; lecz Porfirjusz, to rzecz inna“.
„Więc Porfirjusz sam jeszcze wytłumaczył Razumichinowi, psychologicznie mu wytłumaczył! Znowu wyjechał ze swoją przeklętą psychologją! Porfirjusz? Ale że też Porfirjusz choć na chwilę uwierzył, że Mikołajek jest winien, po tem, co zaszło pomiędzy nimi, po tej scenie, oko w oko, przed przybyciem Mikołajka, dla której nie można znaleźć dokładniejszego wytłumaczenia, jak jedno tylko? (Raskolnikow kilkakrotnie w ciągu tych dni przypominał sobie w części scenę z Porfirjuszem, całość wspomnienia była nad jego siły). Były wówczas pomiędzy nimi mówione takie słowa, zdarzały się takie ruchy i gesty, zamieniali ze sobą takie spojrzenia, powiedziane było to i owo takim głosem, dochodziło do takich granic, że już po tem nie taki Mikołajek (którego Porfirjusz na wylot przeniknął od pierwszego wyrazu i gestu), nie Mikołajek mógł był zachwiać samą osnowę jego przekonań“.
„A cóż! Nawet Razumichin zaczął podejrzewać! Scena na korytarzu, przy lampie, nie była bez następstw. Puścił się do Porfirjusza. Ale dlaczegóż ten zaczął go tak okpiwać? Musi mieć jakiś zamiar, ale jaki? Prawda, od owego poranku przeszło dosyć czasu, nawet aż nadto wiele, a o Porfirjuszu nie było ani słuchu ani duchu. Cóż! To oczywiście gorzej...“
Raskolnikow wziął czapkę i w zamyśleniu wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy, przez cały ten czas, czuł się przynajmniej przy zdrowych zmysłach.
— Trzeba skończyć ze Świdrygajłowem — myślał — i to bądź co bądź jak najprędzej: ten także, zdaje się, czeka, ażebym sam do niego przyszedł.
I w tej chwili, taka nienawiść opanowała nagle jego zmęczone serce, że może mógłby był zabić którego z tych dwóch: Świdrygajłowa albo Porfirjusza. Przynajmniej poczuł, że jeśli nie teraz, to później jest w stanie to zrobić.
— Zobaczymy, zobaczymy — powtarzał do siebie.
Zaledwie jednak otworzył drzwi na korytarz, gdy nagle zetknął się z samym Porfirjuszem. Przez chwilę stanął jak wryty. Rzecz dziwna; ani się bardzo nie zdziwił przybyciem Porfirjusza, ani się go nie przestraszył. Zadrżał tylko, ale szybko, natychmiast opanował się. „Może to rozwiązanie!... Ale jak to on zbliżył się po cichutku, jak kot, że nic a nic nie słyszałem? Miałżeby podsłuchiwać?“
— Nie spodziewałeś się pan gościa — zawołał, śmiejąc się, sędzia. — A ja już oddawna pragnąłem pana odwiedzić, a że przechodzę właśnie, myślę sobie: zajdę, posiedzę z jakie pięć minut. Gdzież to się pan wybierałeś? Pozwolisz mi pan, jednego tylko papierosika.
— Ależ niech sędzia siada — zapraszał gościa Raskolnikow, z takiem wyraźnem zadowoleniem i życzliwością, że aż by się sam sobie dziwił, gdyby się mógł był widzieć. Były to resztki, strzępki wysiłków ostatecznych. Niekiedy człowiek w obliczu zbója śmiertelnie cierpi jakie pół godziny, gdy mu już jednak nóż do gardła przyłożą, to aż strach przeminie. Usiadł naprzeciwko Porfirjusza i ani drgnąwszy, patrzył śmiało na niego. Porfirjusz zmrużył oczy i jął zapalać papierosa.
— No, zaczynaj, zaczynaj — wyrywało się z serca Raskolnikowa. — No dlaczego, dlaczego nie zaczynasz?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.