Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część szósta/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbrodnia i kara |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Преступление и наказание |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy wszedł do Zosi, zmrok zapadał. Przez cały dzień Zosia czekała nań w strasznem wzruszeniu. Czekały razem z Dunią. Ta ostatnia przyszła do niej od samego rana, mając na względzie wczorajsze słowa Świdrygajłowa, że Zosia „wie o tem“. Nie będziemy powtarzać szczegółów rozmowy i łez obu kobiet, i o ile zbliżyły się ze sobą. Dunia z tej wizyty wyniosła przynajmniej pociechę, że brat nie będzie sam: do niej, Zosi, do niej pierwszej przyszedł on ze swoją spowiedzią; w niej szukał on człowieka, gdy człowiek był mu potrzebny; więc też i ona pójdzie za nim, gdzie go losy poszlą. Dunia nie pytała się o to, ale wiedziała, że tak będzie. Patrzyła na Zosię nawet z pewną czcią i z początku prawie krępowała ją tem uczuciem szacunku, jakie dla niej powzięła. Zosia gotowa była nawet o mało się nie rozpłakać: ona, przeciwnie, uważała się za niegodną spojrzeć nawet na Dunię. Piękny obraz Duni, gdy ta skłoniła jej się z taką życzliwością i szacunkiem, w czasie ich pierwszego spotkania u Raskolnikowa, na wieki utkwił w jej duszy, jako jedno z najpiękniejszych i nie dających się doścignąć widzeń w jej życiu.
Dunia, nareszcie, nie wytrzymała i opuściła Zosię, ażeby czekać na brata w jego mieszkaniu; zdawało jej się ciągle, że najprzód tam pójdzie. Zostawszy sama, Zosia zaraz zaczęła się dręczyć trwogą na myśl, że on może w istocie skończy na samobójstwie. Tego samego lękała się i Dunia. Ale one obie uspokajały się nawzajem różnemi dowodami, że tak nie będzie, że tak być nie może i były spokojniejsze, póki były razem. Teraz zaś, zaledwie się rozstały i jedna i druga zaczęły znowu myśleć o tem samem. Zosia przypominała sobie, jak wczoraj Świdrygajłow mówił jej, że Raskolnikow ma przed sobą dwie drogi: Sybir, albo... Znała przytem jego ambicję, gwałtowność, egoizm i niewiarę. Czyżby tylko sama obawa śmierci i słabość charakteru zmusiły go do życia? pomyślała wreszcie w rozpaczy. Tymczasem słońce zaszło. Ona smutna stała przed oknem i uważnie patrzyła przez nie, ale przez to okno widać było tylko szczytową niebieloną ścianę sąsiedniego domu. Nareszcie, kiedy już doszła do zupełnego przekonania, że Raskolnikow umarł, on wszedł do jej pokoju.
Radosny okrzyk wyrwał się z jej piersi. Ale spojrzawszy z uwagą na jego twarz, nagle zbladła.
— Właśnie też! — rzekł z uśmiechem Raskolnikow — przychodzę po twoje krzyże, Zosiu. Samaś mnie przecie posyłała na rozdroże; dlaczegóż więc teraz, kiedy przyszła kreska, stchórzyłaś?
Zosia w zdumieniu patrzyła na niego. Dziwnym jej się wydał ten ton: zimny dreszcz przebiegł po jej ciele, lecz po chwili domyśliła się, że i ton i te słowa, wszystko było udane. On nawet mówił do niej, patrząc jakoś w kąt i unikając patrzenia jej prosto w oczy.
— Ja, bo widzisz, Zosiu, doszedłem do przekonania, że tak może będzie korzystniej. Jest bo pewna okoliczność... Ale długoby było opowiadać, a niema o czem. Mnie tylko, wiesz co gniewa? Irytuje mnie to, że wszystkie te głupie, zwierzęce mordy obstąpią mnie zaraz, wyłupią na mnie swoje ślepie, zaczną mi zadawać swoje głupie pytania, na które trzeba będzie odpowiadać, będą pokazywać palcami... Pfu! Wiesz, ja idę nie do Porfirjusza; znudził on mnie. Pójdę lepiej do mego przyjaciela Procha, to go zadziwię, to wywołam efekt w swoim rodzaju. A trzebaby może więcej zimnej krwi; zanadto stałem się żółciowym ostatniemi czasy. Dasz wiarę: przed chwilą o mało nie pogroziłem siostrze pięścią za to tylko, że się odwróciła, ażeby po raz ostatni spojrzeć na mnie. Paskudny taki stan! Ach, do czego ja doszedłem? No, cóż, gdzież krzyże?
Był jakby sam nie swój. Nie mógł nawet ustać na jednem miejscu, nie mógł skupić uwagi na żadnym przedmiocie; jego myśli przeskakiwały jedna przez drugą, zagadywał się; ręce drżały mu zlekka.
Zosia w milczeniu wyjęła z pudełka dwa krzyże, cyprysowy i miedziany, przeżegnała się sama, przeżegnała jego i włożyła mu na piersi cyprysowy krzyżyk.
— Więc to jest symbol tego, że przyjmuję na siebie krzyż, he! he! Jakbym mało jeszcze wycierpiał dotąd! Cyprysowy, a więc ludowy; miedziany, ten od Elżbietki sobie go zostawiasz — pokaż no? więc wisiał na jej piersiach... w owej chwili? Znam także dwa podobne krzyże srebrne i obrazek. Rzuciłem je wtedy fanciarce na piersi. Wypadałoby mi doprawdy tamte włożyć na siebie... A zresztą, kłamię, zapomnę o wszystkiem: jestem jakiś roztargniony!... Uważasz, Zosiu; przyszedłem właściwie uprzedzić cię tylko, żebyś wiedziała... Nic więcej. Poto tylko przyszedłem. (Hm! myślałem zresztą, że powiem więcej) Przecież sama chciałaś, ażebym poszedł, no i będę siedział w więzieniu; stanie się zadość twej woli; czego płaczesz? I ty także? Przestań, przestań; ach, jak mi ciężko jest z tem wszystkiem!
Budziło się w nim jednak uczucie: serce mu się ścisnęło, gdy patrzył na nią. — Co tej znowu, co jej jest — myślał — czem ja jestem dla niej? Czemu ona płacze, jak matka, albo Dunia? Niańką będzie moją!
— Przeżegnaj się, pomódl się, aby raz — drżącym nieśmiałym głosem poprosiła go Zosia.
— I owszem, ile żądasz! I z całego serca, Zosiu, z całego serca.
Chciał zresztą powiedzieć coś innego.
Przeżegnał się kilka razy. Zosia porwała chustkę i zarzuciła ją na głowę. Była to zielona bajowa chustka, zapewne ta sama, o której wspominał wtedy Marmeladow „familijna“. Raskolnikowowi przyszło to na myśl, ale się nie zapytał. Istotnie, sam już czuł, że jest strasznie roztargniony i jakiś okropnie wzburzony. Zląkł się tego. Uderzyło go nagle i to, że Zosia chce wyjść z nim razem.
— Gdzie? Dokąd? Ależ zostań, zostań. Ja sam znajdę — zawołał i nieomal z gniewem poszedł ku drzwiom.
— I na co mi świta! — mruczał wychodząc.
Zosia została na środku izby. Nawet się z nią nie pożegnał, zapomniał już o niej; w duszy jego zakołatała jakaś zjadliwa, buntująca wątpliwość.
— Czy tylko ja dobrze robię? — znowu pomyślał, schodząc na dół: „czyliż nie można się jeszcze zatrzymać i naprawić wszystkiego... i nie iść?“
Szedł jednak. Nagle poczuł ostatecznie, że napróżno zadaje sobie pytania. Wyszedłszy na ulicę, przypomniał sobie, że się nie pożegnał z Zosią, że ona została na środku pokoju, w swojej zielonej chustce, nie śmiejąc się ruszyć po jego okrzyku i stanął na chwilkę. W tej samej chwili pewna myśl błysnęła mu jak najwyraźniej, jakgdyby czekała, żeby go uderzyć ostatecznie.
— No dlaczego, poco chodziłem do niej teraz. Powiedziałem jej, że za interesem? Nie miałem żadnego interesu. Oznajmić, że idę: więc cóż z tego! Także potrzeba! Czy ja ją kocham? Wszak nie, nie! Wszak i teraz odpędziłem ją, jak psa. Miałżebym w istocie potrzebować od niej tych krzyżów na serjo? O jakże nisko upadłem! Nie, łez jej było mi potrzeba: potrzebowałem widzieć jej przestrach, patrzeć, jak ją serce boli i dręczy! Potrzeba było bodaj o cokolwiek się zaczepić, zyskać na czasie, patrzeć na człowieka! I ja śmiałem tak polegać na sobie, tak marzyć o sobie, ja, nędzarz, nikczemnik, podły, podły!
Szedł na brzegu kanału i już miał niedaleko. Ale doszedłszy do mostu, zatrzymał się nagle zakręcił na most, w bok, i przeszedł na plac Sienny.
Chciwie rozglądał się na prawo i lewo, wpatrywał się z naprężeniem w każdy przedmiot, i na niczem nie mógł skupić uwagi, ciągle rozpraszającej się. „Za jaki tydzień za miesiąc, przewiozą mnie gdziekolwiek w tych aresztanckich budach, po tym moście, jak że to ja wtedy spojrzę na ten kanał, wartoby to mieć na pamięci? — błysnęło mu w głowie. — O, ten szyld, jakto ja wtedy przeczytam te same litery? O, tu napisano: „Stowarzyszenie“, zapamiętam sobie to rz literę rz, a spojrzę na nią za miesiąc, na to samo rz, jakto ja wtedy spojrzę? Co wtedy będę czuł i myślał?... Boże, jak to wszystko musi być nędzne, te wszystkie moje kłopoty! Oczywiście, musi to być bardzo interesującem w swoim rodzaju... (ha! ha! ha! i o czem ja myślę!) staję się dzieckiem, sam przed sobą fanfaronuję; dlaczego ja siebie zawstydzam? Ah! jakiś tłok! O, ten tłusty, niemiec widocznie, co mnie potrącił? Baba z dzieckiem prosi o jałmużnę, to ciekawe, że uważa mnie za szczęśliwszego od siebie. A cóż, możeby ją wesprzeć dla facecji. Ba, piątak ocalał w kieszeni, skąd? Masz, masz, weź kobietko.
— Panie Boże zapłać! — odparła piskliwym głosem żebraczka.
Wszedł na plac Sienny. Było mu nieprzyjemnie, bardzo nieprzyjemnie spotykać się z ludźmi, ale szedł właśnie tam, gdzie tłum był największy. Dałby był wszystko na świecie, ażeby zostać samemu; ale sam czuł że ani chwili nie będzie sam. W tłumie dokazywał jakiś pijak, chciał tańczyć, lecz ciągle zataczał się w rynsztok. Obstąpiono go. Raskolnikow przecisnął się przez tłum, przez kilka minut patrzył na pijanego, i nagle zaśmiał się krótko i urywanie. Po chwili zapomniał już o nim, nawet go nie widział, lubo i patrzył nań. Odszedł nareszcie, nie pamiętając nawet, gdzie się znajduje; ale gdy doszedł do środka placu, zadrżał nagle, jakieś uczucie owładnęło nim raptownie, ogarnęło go nawskroś — z ciałem i myślą.
Przyszły mu nagle na myśl słowa Zosi: „Idź na rozdroże, pokłoń się ludziom, ucałuj ziemię, boś zgrzeszył i względem niej, i powiedz głośno: „jestem zabójcą!“ Zadrżał cały, przypomniawszy to sobie. I już do tego stopnia zgnębiła go trwoga, utrapienie tych ostatnich czasów, a zwłaszcza ostatnich godzin, że aż uczepił się możliwości tego całkowicie nowego, zupełnego wrażenia. Zbyt jakoś natrętnie przypadło doń ono: zapłonęło w duszy jedną iskierką i nagle jak ogień objęło go całego. Wszystko w nim nagle rozmiękło i łzy bryznęły. Jak stał, tak i upadł na ziemię...
Ukląkł na środku placu, pokłonił się do ziemi i pocałował ten błotnisty bruk z rozkoszą i szczęściem. Wstał i pokłonił się po raz drugi...
— A to się schlał! — zauważył obok niego jakiś wyrostek.
Dał się słyszeć śmiech.
— On, widzicie, do Jerozolimy idzie; z dziećmi, z ojczyzną się żegna, kłania się całemu światu, stołeczne miasto Sanktpetersburg i jego grunt obcałowuje — dodał jakiś pijaniusienki mieszczanin.
— Chłopak jeszcze młody! — wtrącił trzeci.
— Z porządnych — zauważył ktoś poważnym głosem.
— Dzisiaj trudno rozpoznać, kto porządny, a kto nie.
Wszystkie te głosy i rozmowy powstrzymywały Raskolnikowa i słowa: „jam zabił“, które miał już w pogotowiu, zamarły mu na ustach. Atoli spokojnie zniósł te wszystkie krzyki i nie oglądając się, poszedł prosto przez zaułek w kierunku biura cyrkułowego. Jakieś widmo błysnęło mu w drodze przed oczyma, ale nie zadziwiło go wcale: przeczuwał już, że tak być powinno. W czasie, gdy na placu Siennym pokłonił się powtórnie ku ziemi, odwróciwszy się na lewo, o jakie pięćdziesiąt kroków, spostrzegł Zosię. Chowała się przed nim za jednę z drewnianych budek, a więc towarzyszyła mu w czasie całego tego smutnego pochodu! Raskolnikow uczuł i zrozumiał w tej chwili, raz na zawsze, że Zosia teraz z nim będzie na wieki i pójdzie za nim choćby na koniec świata, gdziekolwiek go losy rzucą. Serce w nim zadrgało... ale, otóż i doszedł do fatalnego kresu...
Dosyć raźno wszedł na podwórze. Trzeba było wejść na trzecie piętro.
Zanim jeszcze dojdę — pomyślał.
Wogóle zdawało mu się, że do chwili stanowczej jeszcze daleko, jeszcze dużo czasu zostaje, wiele rzeczy można jeszcze obmyśleć.
Znowu te same śmieci, te same skorupy na kręconych schodach, znowu drzwi od mieszkań otwarte naoścież znowu te same kuchnie, z których dolatuje czad i smród. Raskolnikow od tamtego czasu nie był tu jeszcze. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, uginały się pod nim, ale szły. Stanął na chwilę dla nabrania powietrza, ażeby zawładnąć sobą i wejść jak człowiek.
— A na co? Poco? — pomyślał nagle, wyszydzając samego siebie. — Jeżeli już trzeba wychylić tę czaszę, to czyż nie wszystko jedno? Im niechlujniej, tem lepiej.
W myśli stanął mu nagle pan porucznik Proch.
— Czy istotnie udam się do niego? A czy by nie można było do kogo innego? Choćby do naczelnika? Możeby zawrócić zaraz i pójść do mieszkania samego komisarza? Przynajmniej odbędzie się wszystko po domowemu.. Nie, nie! Do Procha, do Procha! Pić, to pić odrazu wszystko...
Ochłódszy i ledwie pomnąc samego siebie, otworzył drzwi do kancelarji. Tym razem było w niej bardzo mało ludzi, stał jakiś stróż i jeszcze jakiś człowiek z gminu. Woźny ani wyjrzał nawet z za swej przegródki. Raskolnikow przeszedł do sąsiedniego pokoju.
— Może jeszcze można będzie nie mówić — myślał do siebie.
Tu jakiś jegomość z pisarzy, w cywilnem ubraniu, przykładał się do pisania czegoś na biurku. W kącie siedział jeszcze jeden pisarz. Zamietowa nie było. Naczelnika oczywiście, także nie było.
— Niema nikogo? — zapytał Raskolnikow, zwracając się do jegomościa przy biurku.
— A pan do kogo?
— A... a... a! Kopę lat, kopę zim, góra z górą, jak to tam w bajce... zapomniałem. M-moje uszanowanie! — zawołał nagle głos znajomy.
Raskolnikow zadrżał. Przed nim stał Proch; on nagle wyszedł z trzeciego pokoju.
— Same losy — pomyślał Raskolnikow — dlaczego on jest właśnie?
— Do nas? Cóż pana sprowadza? — wołał porucznik.
Był widocznie w najwyborniejszym i nawet nieco pobudzonym nastroju.
— Jeżeli za interesem, to jeszcze zawcześnie. Ja sam wypadkiem... A zresztą, czem mogę... Przyznam panu.... panie... jakżeż? Daruj mi pan.
— Raskolnikow.
— Cóż że Raskolnikow? Miałżebyś pan przypuszczać, że zapomniałem! Proszę bardzo, nie uważaj mnie pan za takiego... panie Ro...djonie, czy tak?
— Rodjon Romanowicz.
— Tak, tak, tak! Rodjon Romanowicz! Tego właśnie nie mogłem sobie przypomnieć. Dowiadywałem się nawet kilka razy. Przyznam się panu, że od owego czasu serdecznie mi było przykro, żeśmy tak z panem... mnie potem wyjaśniono, że pan jesteś młodym literatem, a nawet uczonym... i że tak powiem, pierwsze kroki... O Boże! któż jednak z literatów i uczonych nie zaczynał od oryginalnych postępków! Ja i moja żona my oboje poważamy literaturę, a żona moja nawet przepada za nią! Literaturę i sztukę! Dość być uczciwym, a resztę można sobie zdobyć talentem, wiedzą, rozumem, genjuszem! Kapelusz, no, co naprzykład znaczy kapelusz? Kapelusz to naleśnik, kupię go u Zimmermana; ale co kryje się pod kapeluszem i co się kapeluszem przykrywa, tego już nie kupię!... Przyznam się nawet, że wybierałem się do pana z przeprosinami, ale sądziłem, że... Ale zapominam się spytać: w istocie masz pan jaki interes? Podobno krewni przyjechali do pana?
— Tak jest, matka i siostra.
— Miałem nawet zaszczyt i szczęście spotkać pańską siostrę — wykształcona, śliczna osoba. Przyznaję, żałowałem bardzo, żeśmy się wtedy pośpieszyli ze sobą Casus! A że wtedy, po pańskiem zemdleniu, spojrzałem na pana takim wzrokiem, to wszystko się wkrótce wyklarowało jak najdoskonalej! Podejrzliwość i fanatyzm! Pojmują pańskie zgorszenie. Może z powodu przybycia rodziny zmieniasz pan mieszkanie?
— N-nie, ja tylko tak... Przyszedłem dowiedzieć się... myślałem, że zastanę tutaj Zamietowa...
— Ach, prawda! Panowieście się zaprzyjaźnili ze sobą; słyszałem. Niema Zamietowa, nie zastałeś go pan. Tak, opuścił nas kochany pan Aleksander! Od wczoraj już tu nie pracuje; odszedł... i odchodząc, poróżnił się nawet ze wszystkimi... nawet dość niezręcznie. Wietrzny chłopak, i tyle; a nawet rokował pewne nadzieje; ale co począć z tą naszą świetną młodzieżą! Chce zdawać jakiś egzamin, ale wszak u nas trochę tylko pogadać i pofanfaronować i na tem się kończy egzamin. To nie to, co pan naprzykład, lub pański przyjaciel Razumichin. Dla pana karjera jest w wiedzy, w uczoności, i nie stropią pana żadne niepowodzenia! Dla pana, można powiedzieć, te wszystkie uciechy życia, nihil est, asceta, mnich, pustelnik!... dla pana książka, pióro za uchem, badania naukowe, oto gdzie się unosi duch pański! Ja sam poczęści... czytałeś pan podróże Livingstona?...
— Nie.
— A ja czytałem. Dziś zresztą za dużo mamy nihilistów; ale to łatwe do zrozumienia; jakie bo dziś czasy, pytam pana? A zresztą, co ja gadam... pan przecież nie jesteś nihilistą! Powiedz mi pan otwarcie, otwarcie!
— N-nie...
— Nie, doprawdy, bądź pan ze mną szczery, nie krępuj się pan, jakbyś pan był sam na sam ze sobą! Co innego służba, co innego... myślałeś pan, że powiem drużba, przyjaźń, lecz uczucie obywatela i człowieka, uczucie ludzkości i miłości Boga Najwyższego. Ja mogę być postacią urzędową i na urzędzie, ale obywatela i człowieka muszę mieć w sobie i zdać sprawę... Pan oto raczyłeś dowiadywać się Zamietowa. Zamietow, on zrobi coś na sposób francuski w nieprzyzwoitym zakładzie, przy kieliszku szampana albo dońskiego, oto czem jest pański Zamietow! A ja może, że tak powiem, może się przejąłem nawskroś uległością z wysokiemi uczuciami i przytem mam znaczenie, rangę, zajmuję posadę! Jestem żonaty i dzietny. Wypełniam obowiązek obywatela i człowieka, a on co za jeden, pytam pana? Zwracam się do pana, jako do człowieka, uszlachetnionego przez wykształcenie. O i takich, choćby akuszerek, za wiele mamy także.
Raskolnikow podniósł brwi ze zdziwieniem. Słowa porucznika, który snać niedawno wstał od stołu, uderzały i sypały się przed nim po większej części jak puste dźwięki. Ale część ich jednak zrozumiał jako tako; spoglądał pytająco i nie wiedział na czem się to skończy.
— Mówię o tych strzyżonych pannach — ciągnął chciwy gawędy porucznik — przezwałem je sam od siebie akuszerkami i uważam, że to dostatecznie określa przedmiot. He! he! Tłoczą się do akademji, studjują anatomję; no powiedz pan sam; no niechże ja zachoruję, no, czyż wezwę dziewicę, ażeby mnie leczyła? He! he!
Porucznik śmiał się, zupełnie kontent ze swoich dowcipów.
— Przypuśćmy, że to jest namiętna żądza wiedzy; ale nauczyłeś się, i masz dosyć. Poco używać tej wiedzy na zło? Poco obrażać szanowne osoby, jak to czyni łotr Zamietow? Dlaczego on mnie obraził, pytam pana? A ile to jeszcze i takich samobójstw mamy? Nie możesz pan sobie wyobrazić. Wszystko to wydaje ostatnie pieniądze i zabija samego siebie. Dziewczątka, chłopaczki, starcy... Oto niedalej nawet jak dzisiaj zrana doniesiono o jakimś przyjezdnym jegomościu. Panie Nilu! jak się nazywa ten jegomość, co to się zastrzelił na Petersburskiej?
— Świdrygajłow — donośnie i obojętnie odparł ktoś z drugiego pokoju.
Raskolnikow zadrżał.
— Świdrygajłow! Świdrygajłow się zastrzelił! — zawołał.
— Jakto! Pan znasz Świdrygajłowa?
— Znam go... znam... On niedawno przyjechał...
— A tak, niedawno przyjechał, po śmierci żony, człowiek okropnej konduity, i nagle zastrzelił się i to tak skandalicznie, że trudno sobie wyobrazić... zostawił w swoim notesie kilka słów, że umiera przy zdrowych zmysłach i prosi, ażeby nikogo nie oskarżono o jego śmierć. Mówią, że ten miał pieniądze. A pan co wie o nim?
— Ja... to mój znajomy... moja siostra była u nich guwernantką...
— Ba, ba, ba... A to pan nam może dać o nim dużo szczegółów. I nie podejrzewałeś pan go wcale?
— Wczoraj go widziałem... pił wino... nie wiedziałem o niczem.
Raskolnikow czuł, że jakgdyby coś nań spadło i przytłukło go.
— Znowu jak gdybyś pan pobladł. Tu u nas takie zepsute powietrze...
— Tak, muszę już odejść — wyszeptał Raskolnikow — przepraszam, zająłem panu czas.
— Ale prosimy, prosimy! Zrobiłeś mi pan wielką przyjemność, i rad jestem bardzo, że...
Porucznik podał mu nawet rękę.
— Chciałem tylko... chciałem się widzieć z Zamietowem.
— Rozumiem, rozumiem, i zrobiłeś mi pan przyjemność.
— Jestem... bardzo kontent... do widzenia.... — uśmiechał się Raskolnikow.
Wyszedł; chwiał się. W głowie mu się kręciło. Nie wiedział, czy stoi na nogach. Zaczął schodzić ze schodów opierając się prawą ręką o ścianę. Wydało mu się, że jakiś stróż, z książką w ręku, potrącił go, wchodząc do kancelarji; że jakiś psiak szczekał piskliwie gdzieś na dole, że jakaś kobieta rzuciła w niego drzazgą i odpędziła. Zeszedł na dół i znalazł się na podwórzu. Tu niedaleko od wyjścia, stała blada, skostniała, Zosia, i dziko spojrzała na niego. Stanął przed nią. Jakiś wyraz chorobliwego znużenia widniał na jej twarzy, coś rozpaczliwego.
Klasnęła w ręce. Brzydki, trwożliwy uśmiech odbił się na jego ustach. Postał, uśmiechnął się i zawrócił na górę, znowu do kancelarji cyrkułu.
Porucznik siedział i szperał w jakichś papierach. Przed nim stał ten chłop, który przed chwilą potrącił Raskolnikowa, wchodząc na górę.
— Aaa! To pan! Zapomniał pan czegoś? Co się z panem dzieje?
Raskolnikow z pobladłemi wargami, z nieruchomym wzrokiem zwolna przybliżył się do stołu, oparł się ręką o krawędź, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł; słychać było tylko jakieś dźwięki bez związku.
— Panu niedobrze, krzesło! Siadaj pan, siadajże pan! Wody!
Raskolnikow usiadł, ale nie spuszczał oczu z twarzy nieprzyjemnie zdziwionego porucznika. Obaj patrzyli na siebie przez chwilę i czekali. Przyniesiono wodę.
— To ja... — zaczął Raskolnikow.
— Napij się pan wody.
Raskolnikow odsunął ręką wodę i zwolna, z przerwami, ale dobitnie wymówił:
— To ja zabiłem wtedy starą emerytkę i jej siostrę Elżbietę toporem i zrabowałem.
Porucznik otworzył usta. Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie.
Raskolnikow powtórzył swoje zdanie. . . . .