Ziemia w malignie/Rośliny na miarę
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia w malignie |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kilkaset milionów koni parowych hałasuje na powierzchni ziemi, kilkadziesiąt tysięcy olbrzymich, sztywnych ptaków metalowych warczy w błękitach, ale ta „sztuczna fauna“ ludziom dzisiejszym nie wystarcza. Chcą rzeźbić w żywej protoplazmie jak w cierpliwej glinie, wtrącają się już wyraźnie do spraw Natury, podpatrują różne „tajemnice fabryczne“ i rzucają czasami na rynek własne modele.
Niektóre modne „fasony“ żywe widujemy często po kawiarniach, ogródkach miejskich, na specjalnych psich wystawach. Są to przeważnie kwadratowe, kłapouche, ogoniaste, włochate dziwolągi, na które mama Przyroda spogląda pewnie z obrzydzeniem, plując pogardliwie przez zęby. Jak można się byle „degeneratem“ zachwycać? Zupełnie jakby ktoś wpadł raptem w szał entuzjazmu na widok znanego kretyna, Zyzia Dryzdalskiego; jaki piękny! Kuperek niziutko osadzony, uszy odstające, łeb, jak dynia, ani jednego włoska na głowie, nóżki krótkie, krzywe, jęzorek wystający, głosik cienki, piskliwy. Cudo — najnowszy „krzyk“ racjonalnej hodowli! Pięć razy premiowany, rodowód poświadczony rejentalnie!
Botanicy na stacjach doświadczalnych pracują rozsądniej, krzyżują, ustalają prawa genetyczne, tworzą świadomie nowe odmiany roślin pożytecznych. Dawniej tylko pracowite pszczółki pomagały łaskawie kwiatom przy „zapylaniu“ — dziś zajęli się tą kwestią fachowcy, ogrodnicy, agronomowie, cała armia Edisonów robi odkrycia bardzo doniosłe na zagonach i grządkach. Ameryka miała swego Burbanka, który rzucał na rynek śliwki większe od jabłek, niesłychane brzoskwinie, melony, Rosja miała Michorina, który znów kunsztem i cierpliwością dochował się malin, moreli i wiśni nawet na Syberii. Fachowcy w Stanach Zjednoczonych umieją tak kojarzyć i swatać rośliny, że potomek-melon nie poddaje się zwykłym szkodnikom, wnuczka-cebula ma liście niestrawne dla pasorzytów, soczysty pomidor kpi sobie z zarazy, kukurydza rośnie na zupełnie innych łodygach. Powstają winogrona bez pestek, nieprawdopodobne nasturcje, kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, pszenica dojrzewa „w terminie“ oznaczonym tak, żeby jej wczesne mrozy nie zaszkodziły, owoce z krajów tropikalnych rodzą się coraz dalej na północy. Przeszło 25 procent tych jarzyn i owoców, którymi się dziś żywimy, należy do gatunków nowych, świeżo utworzonych, zupełnie nieznanych jeszcze lat temu dziesięć — pisze jeden ze specjalistów amerykańskich w artykule informacyjnym p. t. „Rośliny na miarę“.
I prawie co tydzień znajdujemy w prasie naukowej dłuższy szereg rewelacyj botanicznych: ktoś zbadał wpływ różnych fal świetlnych na kiełki owsa, — roślinki naświetlane promieniami niebieskimi pochylają się ku sobie, są wyraźnie nastrojone towarzysko, „socjalnie“, światło czerwone wywołuje w owsie natomiast tendencje raczej anarchistyczne i nietzcheańskie. Ktoś inny stwierdził, że flora prymitywniejsza, algi, rozwija się i mnoży nawet w „ciężkiej wodzie“, niedawno odkrytej i uważanej początkowo za truciznę. Jeszcze ktoś inny trafił na rzecz niezmiernie ciekawą — wie, na czym polega t. zw. zapach świeżo zoranej ziemi. Wywołują te sensacje węchowe pewne drobnoustroje i jeżeli nam bardzo na tym zależy, będziemy się mogli już w przyszłym karnawale perfumować płynem „Terre Sillonnée“ albo pachnieć na raucie, jak świeżo zrąbany dąb.
Kotlina zakopiańska zgromadziła tego lata dziwnym trafem sporą ilość biologów o nazwiskach bardzo głośnych w świecie. Ze sławetnego Cambridge zjechali pod wodzą młodego uczonego polskiego dwaj profesorowie, panowie Needham i Helmes, z Londynu mamy tu teoretyka, Woodgera, ze Lwowa przyjechał na wakacje jeden z najlepszych biochemików dzisiejszych, prof. Parnas. Kiedy wicher targa świerkami, kiedy różne groźne niże barometryczne figurują na mapkach pimowych, kiedy krótko mówiąc deszcz leje, jak zwyczaj każe — zbieramy się na oszklonej werandzie kawiarni i miejscowa kolonia artystyczna słucha, otwierając usta ze zdumienia. Zajmująca książka, którą dzielny sympatyczny taternik, Needham spreparował dla szerszej publiczności, zaprawił doskonałymi rymowanymi cytatami, ozdobił zdjęciami, rysunkami, aforyzmami, ma dowcipny tytuł: „Przygody przed urodzeniem“.
Okazuje się, że istnieje dość długi okres w naszym życiu, o którym żaden z nazbyt licznych a pilnych pamiętnikarzy słówkiem nie wspomina, okres, kiedy pod wpływem spermatozoów powstaje z jajeczka macierzystego embrion tajemniczy. Co się tu takiego dzieje, co układa komórki w dziwaczne kształty, dlaczego zarodek powtarza w skrócie długą historię gatunku, dlaczego w czwartym tygodniu wygląda jak larwa, dlaczego ma ogon, skrzela? — embriologia brnie na przełaj przez las takich pytajników, jak odważny docent angielski przez bezdroża tatrzańskie. Tu i ówdzie coś prześwieca jak gdyby zarys odpowiedzi na dręczące pytania — pewien magik-eksperymentator znalazł w kupce żywych komórek „dyktatora“ (organizerem nazywają go Anglicy), który nakazuje kończynom, nerwom, mózgom, aby się formowały. Kiedy przeszczepić, nasadzić drugiego „organizera“ umiejętnym chwytem na inne zapłodnione jajeczko powstają podwójne organy i takie właśnie doświadczenia robił na „trytonach“ czy innych „aksolotlach“ pewien laureat nagrody Nobla. Needham z Nowińskim przypominają sobie z lekkim żalem przy śniadaniu dziesięć tysięcy jaj kurzych, które w ostatnich dwóch latach rozbili i pokrajali, tropiąc, jak detektyw z noweli kryminalnej, zamaskowanego „organizera“. Kto wie — może to właśnie najciekawszy ze wszystkich sekretów, które nauka w ogóle odgadnąć próbuje?
Prof. Parnas powiada zresztą słusznie, że w nauce doświadczalnej nigdy przewidzieć nie można, dokąd najbardziej niepozorna ścieżyna zaprowadzić może, przytacza chętnie z historii wiedzy ucieszne proroctwa. Byli tacy, którym się niegdyś zdawało, że fale elektryczne nie mogą mieć żadnego zastosowania praktycznego, byli solidni dygnitarze niemieccy, którym nawet telefon wydawał się ongiś zabawką dla bogatych ludzi. Prof. Parnas w laboratorium, głośnym już w Europie i trochę dalej, pracuje niezmordowanie nad „zmęczeniem“, nad biochemią mięśni. Może tam kiedyś za jego sprawą, albo za sprawą jego uczniów i następców ludzkość otrzyma jakąś „ambrozję biochemiczną“, człowiek będzie się czuł od rana do późnej nocy jak młody bóg grecki... Ale uczeni nie lubią fantazyj powieściowych, uśmiechają się, mówią „może“, nie mają czasu na „wizje dalekiej przyszłości“. Mają za wiele kłopotu z krokiem najbliższym.
Tak czy owak po rozmowach z embriologami słuchacz nabiera respektu dla zwykłego żółtka w jajku, chociaż i dorosły, upierzony ptaszek budzić powinien szacunek i podziw. Amerykanie zbudowali w Ohio imponującą, potężną stację radiową (500 kilowatów) i stwierdzili podobno, że gołębie pocztowe tracą nagle słynny zmysł orientacyjny w pobliżu anten nadawczych, pod wpływem fal krótszych. Co się tu znów dzieje, jaki to aparat funkcjonuje od wieków w łagodnych, gruchających ptakach, jakim cudem reagują na fale elektromagnetyczne, nie znając ani równań Maxwella, ani prac nieśmiertelnego Hertza? Sam kolor piórek na łebku, na skrzydłach, na brzuszku, na ogonie tworzy kwestię niezmiernie ciekawą, która odegrała rolę poważną w dziejach wiedzy, cywilizacji i światopoglądów. Z najważniejszej w naukach przyrodniczych teorii ewolucji wynikało jak gdyby, że tylko typ najlepiej przystosowany do życia zwycięża w powszechnej a zaciekłej walce o byt. Tylko okaz najlepiej ukryty w gęstwinie przed okiem odwiecznych wrogów powinien się wreszcie ostać i — istotnie — trafiamy często w naturze na zdumiewające „kamuflaże“, liszka wygląda zupełnie jak gałązka, motyl jak kwiatek — fortele, które armie potężnych krajów dziś dopiero stosować zaczynają. Mimicry.
Ale zdarzają się u ptaków ogony białe i wyzywające, proste reguły tak zwanej „protective coloration“ zawodzą. Dlaczego? Darwin wiele nad tą sprawą rozmyślał, jego następcy mówili o instynkcie płciowym, zarzucali fruwającym samcom, że przez głupi „dandyzm“ całe gatunki narażają na zagładę... I dopiero w ostatnim zeszycie poważnego „Scientific American“ znajdujemy pracę dłuższą i ilustrowaną przyrodnika p. Aarona, któremu się na drodze badań, rozmyślań i obserwacyj sprzeczności udało pogodzić. Ptak — właśnie dla ochrony gatunku, dla obrony gniazda i piskląt — musi czasem wroga zmylić, „wyprowadzić w pole“, odciągnąć od nieporadnych maleństw i dlatego merda jaskrawym ogonem, albo trzepocze o zmroku biało nakrapianym skrzydłem...
Nie możemy sobie — nawet dzisiaj — takich studiów wnikliwych lekceważyć. Byt potężnego człowieka zależy nieraz od kaprysów muszki owocowej czy szarańczy. Mały, „przesączalny“ mikrob odegrał w dziejach pewnie znacznie poważniejszą rolę, niż wielki Fryderyk.
Człowiek może być z siebie dumny, ale trzeba czasami nałożyć tłumik i spuścić nieco z tonu.