<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bartłomiej Zimorowic
Tytuł Zjawienie
Pochodzenie cykl Sielanki
ze zbioru Sielanki Józefa Bartłomieja i Szymona Zimorowiczów
Wydawca Nakładem Michała Dzikowskiego
Data wyd. 1857
Miejsce wyd. Przemyśl
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV. Zjawienie.

Wtenczas, gdy wynalazca wesołego trunku,
Z Menadami pianemi uchodząc frasunku,
Spieszył się na tokajskie bogate winnice,
Pafia w Amatuncie osiadła stolicę
Sprawy potoczne sądzić: przed jej trybunałem
Stawił się Hymeneusz z Kupidynem małym,
Oba rodzeni, oba miłości szafarze,
Ale już Kupidyna Hymen słowy karze.


Hymen.

Matko skrzydlastych synów, dziedziczko miłości!
Wnoszę tę skargę przed sąd twojej wielmożności:
Kiedyś nas swem dziedzictwem z bratem podzieliła,
Jemuś strzał, mnieś serdecznych ogniów powierzyła;
Jemuś dała strzałami wolność wszędzie szkodzić,
Mój ogień za małżeński stan nie ma wychodzić;
W czem mi winien, iż mimo rozmiar swej granice
Prawie aż do małżeńskiej przymknął się łożnice.


Kupido.

Niewdzięczny Hymenee! że z mego szafunku
Na ludzie nieposłuszne dodajęć ratunku,
Iże w jarzmo małżeńskie pędzę ludzkie syny,
Skarżysz się i do pomsty szukasz ztąd przyczyny ?


Hymen.

Kiedyż to było, żebym ja twojej pomocy
Żądał, który tak serca władzą własnej mocy

Wiążę, że się nie zerwą, aż gdy Prozerpina
Przędzę żywotnich nici żelazem rościna?
Twe okowy jedwabne, moje z dyamentu
Do ostatniego zgoła trwają testamentu,
Twoje tylko do czasu.


Kupido.

Prawdać, ale przecie
Nie jedne obyczaje są po wszystkim świecie.
Tu są ślubne dla ludzi napisane prawa,
A gdzie indziej zaś niema miejsca ta ustawa,
Lecz swawolna społeczność ludzki rodzaj płodzi —
W tych się krainach moja powinność przygodzi.


Hymen.

Tych ja tu nie wspominam, ale mówię o tych,
Którzy się do małżeńskich mają związków złotych,
Iż podczas godów ślubnych i samych i gości
Prawie do niesłychanej przywodzisz lekkości;
Kędy ja krotofile wwodzę i uciechy,
Saltarelle, muzykę i wzajemne śmiechy,
Tam ty wnosisz zaloty, tam rankor prowadzisz
I twardą pijatyką godowniki wadzisz.


Kupido.

Ani tego zapieram, bo na tem weselu
Dwoje ty ludzi spajasz, a zaś drugich wielu,
Których do tego aktu biorą, biesiadników,
Biorą ich jako świadków, abo pomocników
Obchodu małżeńskiego, i miałbym z twej rady
Dla dwojga ludzi inszej odstąpić gromady?
Lecz, jeżelim wykroczył najmniej z tej przyczyny,
Niech dekretem rozejmie matka swoje syny. —

Na te swary swych synów Cypryda się wzdrygnie
I zarazem je takim dekretem rozstrzygnie:
Prawo jest pospolite, że co się jednemu
Nie godzi, to się nie ma godzić i drugiemu;
Nie ma Kupidowego Hymen psować rzędu,
Ani Hymenowego Kupido urzędu
Ma się przykrzyć, a kiedy małżeńskie przymierze
Za uchwałę powszechną naród ludzki bierze,
Hymenowi samemu zwierzchność ta należy;
A jeżeli Kupido na ten fest przybieży,
Nie ma się nowoślubnych godowników tykać,
Nie ma strzał dla zranienia małżonków wymykać;
Pochodnią Hymenową jednak może świecić,
I tą, nie inszą serce każdemu podniecić. —
Ten dekret skoro Wenus przeczytała z karty,
Zaraz mniejszy synaczek obrócił go w żarty:
Niech go, prawi, na wodzie ciekącej zapiszą,
Niechaj się na nim wiatry za świadków podpiszą,

A jaką wagę mają przysięgi Wenery,
Taką wyroku tego będą mieć litery. —
Co obiecał, to ziścił nie zadługo potem
I oświadczył swój upor przykładem owo tym.
Leży miejsce Lwipola stołecznego blisko,
Dla piękności pradziwe boże dziwowisko,
Na nie wszystkie ozdoby natura swe wzniosła:
W pośrodku stoi góra do nieba wyniosła,
Z niej może człek dorzucić tak daleko okiem,
Ile przez dzień kroczysty kóń przepędzi krokiem;
Na karkach jej obłoki wspierają się wierzchnie,
Tam słońce wprzód oświta i najpóźniej mierzchnie;
Z tej strony od południa przekopy tajemne
I pagórki ją kołem obeszły przyjemne,
Jedne łyse, a drugie odziane leszczyną,
Niektóre gałęziste okryte buczyną;
Miejscami stoją sosny i wyniosłe jodły,
Doliny się żywemi oblewają źródły,
Z nich gdy uciekająca woda wodę goni,
Po głazach chropowatych głośno bieżąc dzwoni.
Na północy równina nieprzejźranem okiem
Pędzi do Bugu Połtew ochotnym potokiem;
Około niej to łąki, na nich gęste stada,
To role, po nich Ceres chodzi z sierpem blada.
Miła rzecz oku widzieć z wysokiej wierzchnicy
Bliskie pagórki, lasy, pola w okolicy.
Tu niekiedy on przedni, on poeta, który
Wszystkich Lachów rzymskiemi wyżej przeniosł pióry ,
Zwabił Muzy Bistrzyckie, Jowiszowe plemię,
Gdy malował wybornym pędzlem ruską ziemię.
W tych pastwiskach Semian przejmował najpierwszym
Sykulskiego pasterza dojne kozy wierszem.
Wszak wierszem (mówi Damon) gładkim każdy może
Przewabiać na swą stroną i mleczno i zboże.
Na tem miejscu Filemon z Zacharkiem, chłopięta
Rodzeni, zwykli pasać domowe koźlęta;
Do nich dwoje pacholąt równych niemal laty,
Lecz urodą celniejszych, na rożane kwiaty
Częstokroć przychodziło, na gadki dziecinne
I zabawki tym latom przyzwoite inne.
Zrazu się ich chroniły one pastuszęta
Rozumiejąc, że dworskie były to panięta,
Aż kiedy spółkowali częściej z sobą z bliska,
Strojąc żarty niedoszłe i proste igrzyska,
Poważyli się pytać, coby za rodziny,
Coby za imion były tak piękne dzieciny?
Ażci młodszy przechera rzecze z onej pary:
Matka nasza Cukrusia, pan ojciec z Lipary
Kowal chromy, braciszka Biłozorem zowią,
Mnie Kanarkiem. — A cóż tu robicie? ci mówią.

Chcąc, prawi, nas pan ojciec porobić masłkami,
Kazał nam kuć ufnale, poddymać miechami,
Ale że bolą ręce od twardego młota,
Prędko się nam sprzykrzyła kowalska robota;
Ja przecię kiedy Lewmistrz odszedł z domu kędy,
Kułem sobie żelezca, wytruchy i wędy,
A pan brat obaczywszy, gdy drótową siatką
Ojciec ułowił Marsa wespół z panią matką
(Czemu się i bogowie naśmiali do zdechu,
Ale matusi i nam nie było do śmiechu),
Zmówiwszy się po cichu wzieliśmy sieć onę,
A uchodząc niesławy poszliśmy w tę stronę,
Kędy się zabawiamy myślistwem: brat sidła
Ojcowe stawia, ja zaś różnego mu bydła
Zewsząd naganiam; jeźli źwierzę które zwietrzy
Takowe samołówki, mam na niego te trzy
Sztuki, którem u ojca zrobił sobie jeszcze,
To jest, na zatwardziałych hartowne żelezce,
Na skrytych noszę wytrych, a na łasych wędę;
Takim przemysłem zawsze źwierzyny zdobędę. —
Tych słów kozodojowie oni nie pojęli,
Owszem zuchwalców onych za prostaki mieli;
Przetoż bezpiecznie z nimi stroili to bitwy
Żartowne, to załebki, to chybkie gonitwy.
Nie nowina bywało z Kanarkiem Zacharce
Wsiadłszy na stare capy, śmieszne zwodzić harce,
Nie raz się Filenkowi z najmniejszej niesnaski
Odprawiać z Biłozorem trafiało zapaski;
Więc się i sami bracia częstokroć wadzili,
A potem się jednając kuszem mleko pili,
Którego nadoili u najlepszej kozy,
Uwiązawszy ją pasem konopnym u brzozy.
Było to, że Kanarek siadłszy wedle sośnie
Z Zacharkiem o zalotach śpiewali coś sprośnie,
Jako się mać pieściła jego z Adonisem,
Jakie fochy stroiła z trojańskim Parysem,
Jako gładki Pryamic gładszą Tyndarydę
Sztucznie porwał i uniósł pod ojczystą Idę;
Najbardziej gdy się kozy parkały w południe,
O mężach ich brodatych gadali nie cudnie.
Nie tak zasię Filenko nucił z Biłozorem,
Owszem odpoczywając rano pod jaworem
Piali, jak miłość boża, na opiekę swoję
Niesforne i niechętne wziąwszy serce dwoje,
Tak długo je przyjaźni spólnej ogniem grzeje,
Aże ich rozdwojone woli w jedno zleje;
Biorąc wzór z Lukrecyi, także Penelopy,
Jako postępowały z zuchwałemi chłopy,
I z wielu tym podobnych cnotą pań bez miary,
Które swoim małżonkom dochowały wiary;

Najczęściej wspominając, jako złej zarazy
Uchodząc w ludnych miastach z Kordulą Gerwazy,
W głuchych lasach w pokoju głębokim, od świata
Opodal sami z sobą złote żyli lata
Bez fasołów domowych tak słodko i mile,
Że się im mgnieniem oka zdały długie chwile —
I nie pierwej postrzegli lat pięknych po sobie,
Aże im włos przyprószył siwy skronie obie;
Których imiona dawno na drzewach wyryte
Dotychczas pokazują dęby nieprzeżyte.
Tych pieśni gdy się głośno powtarzając uczą,
A gaje odpowiedne głośniej niemi huczą,
Co żywo się zbiegało słychać ich, że rzadki
Ucha tam nienadstawiał z sąsiedzkiej czeladki;
Pieśni męzczyźnie, dziewkom młodzi muzykowie
Bardzo się podobali po oczach i mowie,
A gdy się coraz ku nim przymykali blisko
I często rozmawiali z sobą towarzyszko,
Starszy nucił, a młodszy zrobił łuczek z trzmielu,
Strzał kilka z rokiciny, a cięciwy z chmielu
Ukręciwszy jął stroić dziecinne igrzysko,
Na wszystkie goście strzały wypuszczając rzesko.
Zrazu w śmiech to im poszło, lecz kogo namacał
Po boku strzałą swoją, w ogień się obracał;
Nakoniec, tak się wszystkim postrzelonym zdało,
Że się im w szczery płomień przemieniło ciało,
Który nietylko przykro każdego z nich parzyć,
Lecz zdał się pożar między krzewinami żarzyć,
Że jedni od gorąca wody wołać jęli,
Bojaźliwsi z przestrachu żegnać się poczęli.
W tem oni przybyszowie rozpuściwszy skrzydła
Precz z wiatrem polecieli, jak nocne straszydła —
To dopiero się wszyscy jeszcze bardziej ztrwożą,
Jedni ich upiorami, drudzy kaźnią bożą,
Niektórzy latawcami iskrzącemi zowią,
Insi, że to nasłańcy właśni byli, mówią,
Abo też wiedmy, lubo odmieniec z nocwidem —
A to był Hymeneusz z bratem swym Kupidem;
Choćże się prędko z onej gromady rozeszli,
Przecie z sobą podniety owe w dóm zanieśli,
Zwłaszcza młodym pastuchom, nierychło do szczątka
Zgasła w sercu rozkosznych śpiewaków pamiątka;
Owszem nietylko pieśni, których wnet nawykli
Od symfonistów onych, codzień dumać zwykli,
Ale też wedle tekstu podobne do noty
Wyprawowali młode we wszystkiem zaloty.
Filenko dobrze jeszcze przed męskiemi laty
Chciał się stanowić, wszędy posyłając swaty,
Ujźrawszy lada Monkę przed karczmą w niedzielę,
Zaraz jej posłał pierścień abo ceregiele;

By się spukać, by oko dać sobie wyłnpić,
Przecie popowiczównie świeży wieniec kupić,
Umiał on co rok wiązać w dzień Piątnic Paraszkę,
Dawszy jedwabiem wyszyć rąbkową zapaskę,
Że tak długo koło jej uwijał się matni,
Aż się uwikłał ślubem i wpadł w dół ostatni.
Inakszą fantazyą znać było w Zacharku,
Nie chciał ten małżeńskiemu jarzmu podać karku,
Lecz że z młodu odprawiać zaczął mięsopusty,
Tejże się i na starość nie puścił rozpusty:
Między stadem dziewiczem jako buhaj brykał
I do cudzych się czasem jałowic przymykał;
Nieraz mu też zuchwałych rogów kijem ztarto,
Często ledwie nie z własnej skóry go odarto.
Nie wiele on sieluszkom na fawory tracił,
Tylko bykowe przez rok kilka razy płacił;
Przecie ani karaniem do świętego stadła
Nie mógł go nikt przewabić od cudzego sadła,
Prędko też w tym nierządzie osowiał, a grzyby
Frantowskie mu osiadły czoło bez pochyby;
Do tego, powiadają, że mu z kozich rogów
Dla lubości zadała młynarka pirogów —
A gdy go niemi w wieczór czwartkowy karmiła,
Ni tobie, ni mnie, trzykroć splunąwszy, mówiła;
I dobrze wywróżyła, bo z tego Zacharka
Ni bogu świeczki było, ni ludziom ogarka.
Rok temu właśnie minął w dzień świętej Pokrowy,
Kiedy z bratem na odpust chodził do Osowy;
Tam obadwa wspomnieli starodawne pienia
I, które w pierwszym wieku widali, zjawienia;
A podchmieliwszy sobie, wychodząc z kiermaszu
Wespół śpiewali, aż też omierzchli w pół lasu,
Gdzie błąkając omacnie na ziemię ulegli
Chcąc odpocząć, w tem ognia daleko postrzegli;
Nuż ku niemu co prędzej, a gdy przyszli blisko,
Obaczą nałożone z suchych drew ognisko,
Przy nim parę wyrostków; ci łuczywem smolnem
Podjęli się im świecić i gościńcem wolnym
Z chaszczów ich wyprowadzać, tylko że nie sprostał
Zacharko za Filenkiem, troszeczkę pozostał;
Zatem pierwszy przewodnik świecąc Filenkowi,
Prostą drogą go przywiódł aże ku domowi;
Ow zasię zwodnik raczej niż przewodnik, drugi,
Który swe ofiarował Zacharce posługi,
Tak go długo po karczmach, po wiklach, wąwozach
I po niedźwiedzich wodził nieboraka łożach,
Aż kur zapiał i puhacz przeraźliwie krzyknął,
Dopiero ów wódz głowni porzuciwszy zniknął.
Tu Zacharko zląkłszy się cicho sobie myśli:
Nie oniż to oszuści znowu do nas przyśli,

Zwłaszcza któregom niegdy za młodu polubił,
Żeby mię do ostatka w zeszłym wieku zgubił. —
Jakoż tak się nalazło; bo skoro noc gruba
Minęła, a jutrzenka nastąpiła luba,
Ujrzy swój nocleg dziwny: w nogach przerwa sroga,
Na boku udeptana wilczym śladem droga,
Nogi ciernie dotkliwe sposoczyło, głowę
Z czołem ociekłem szyszki osiadły borowe,
Własny bisów trużenik; dopieroż osądził,
Że równie cały żywot, jak tej nocy, błądził.
Bacząc się tedy bliskim ostatecznej zguby,
Obiecuje poprawę, czyni późne śluby,
Pisze po bliskich drzewach testament swój oną
Głownią od mary nocnej o ziemię rzuconą:
Zdrowie, sławę, majętność i sam siebie straci,
Ktokolwiek się z miłością nieporządną zbraci.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bartłomiej Zimorowic.