Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niechludow czuł się swobodniejszym z dziećmi, niż ze starszymi, i podczas drogi rozgadał się z niemi. Malec w różowej koszulinie przestał się śmiać i mówił tak rozumnie, jak i starszy.
— No, a kto we wsi najbiedniejszy? — spytał Niechludow.
— Kto biedny? A Michał biedny, Szymon Makarów biedny i Marta także biedna.
— A Anisya to jeszcze biedniejsza. Anisya krowy niema, zbierają się kupić.
— Krowy, co prawda niema, ale ich wszystkiego troje, a u Marty pięcioro... — mówił starszy.
— Ale zawsze ona wdowa — obstawał za Anisyą malec w różowej koszulinie.
— Ty powiadasz, Anisya wdowa, a Marta wszystko jedno jak wdowa — prawił starszy. — Wszystko jedno, męża nie masz.
— A gdzie mąż? — spytał Niechludow.
— W więzieniu, wszy go jedzą — objaśnił starszy malec, używając utartego przez chłopców określenia. — Latem w pańskim lesie zrąbał dwie brzózki, ta i zapakowali go do kozy. Teraz już szósty miesiąc siedzi, a baba bieduje, troje dzieci i uboga starucha — mówił smutno chłopiec.
— Gdzież ona mieszka? — spytał Niechludow.
— A ot jej chata — odparł chłopiec, pokazując ręką chatę, przed którą stał ładny, jasnowłosy chłopczyna i ledwie trzymał się na krzywych, wygiętych w kabłąk nożynach, chwiejąc się. Stał na samej ścieżce, którą szedł Niechludow.
— Wawrzuś! a gdzieś ty poleciał, ty postrzeleńcze! — krzyknęła, wybiegłszy z izby baba w brudnej, szarej, jakby przysypanej popiołem koszuli, i z przestrachem widocznym rzuciła się przed Niechludowa, a chwyciwszy dziecko na ręce, wniosła je do izby, bojąc się widocznie, że Niechludow zrobi jej dziecku coś złego. Była to taż sama kobieta, której mąż za brzozy zrąbane w pańskim lesie odsiadywał więzienie.
— No, a Matrena biedna? — spytał Niechludow, gdy się zbliżali już do chaty.
— Gdzie ona tam biedna, wódkę sprzedają — odpowiedział chudy malec w różowej koszulinie.
Doszedłszy do chaty Matreny, Niechludow wyminął chłopców i wszedł do sieni, a potem do izby. Chata staruchy Matreny zajmowała może sześć arszynów, tak, że na łóżku, wsuniętem za piec, człowiek dorosły nie mógłby się swobodnie pomieścić.
— Na tem samem łóżku — pomyślał Niechludow — chorowała moja Kasia.
Prawie całą chatę zajmował warsztat tkacki. W chwili, kiedy Niechludow wchodził do izby, stuknąwszy się głową o nizkie drzwi, stara zajęta była razem ze starszą wnuczką ustawianiem warsztatu. Jeszcze dwoje wnucząt wpadło za Niechludowem do izby i zatrzymało się we drzwiach, chwytając się rękami za futrynę.
— Czego to? — gniewnie spytała stara, rozgniewana tem, że jej robota przy warsztacie w ład nie szła, a przy tem, jako karczmarka, bała się nieznajomych ludzi.
— Ja jestem dziedzic tutejszy, chciałem z wami pogadać.
Starucha, milcząc, wpatrywała się w gościa, a potem nagle twarz jej się rozjaśniła.
— Ach, to ty, kochanku, a ja głupia nie poznałam cię, myślę sobie, co to za podróżny — przyjaznym głosem odezwała się stara. — No pójdźże, pójdź, niech cię przywitam.
— Jakby tu można porozmawiać bez świadków — spytał Niechludow, spoglądając na otwarte drzwi, gdzie stały dzieci, a za niemi mizerna kobieta z chorem, bladem, głupkowato uśmiechniętej» dzieckiem, w czepeczku, z różnobarwnych skrawków uszytym.
— Ot! nie widzieli ich! Ja wam tu dam, gdzie kociuba! — krzyknęła stara na stojących w drzwiach. — Zamknij chałupę, bo zobaczysz!
Dzieci umknęły, a mizerna kobieta z dzieckiem zamknęła drzwi.
— A ja myślę, sobie, kto to przyszedł? A to sam pan, mój złoty, kochany pan — mówiła stara. — Którędy zaszedłeś? Ach ty brylantowy! Spocznij sobie tu, ot sam jaśnie pan, tu na ławie — mówiła stara, wycierając ławę zapaską. — A ja myślę sobie, kij dyabeł idzie, a to jaśnie oświecony nasz pan najlepszy, dobrodziej nasz, łaskawca. Ot i wybacz mi, ja widać na starość ślepnę, czy co?
Niechludow usiadł, a stara stała przed nim i podparłszy prawą ręką brodę, lewą podłożyła pod łokieć i zaczęła mówić, przeciągając śpiewnie:
— Oj zestarzałeś — się, mój panoczku; a to jak rzepa byłeś zdrów, a teraz co! A to widać i zmartwienia masz?
— O co ja się chciałem zapytać? Aha! pamiętacie wy Kasię Masłową?
— Katarzynę? A jakże nie mam pamiętać, to moja krewniaczka. Jakże nie pamiętać; oj napłakałam się o nią, napłakałam. Ja przecie wiem wszystko. Kto, paniczu, nie grzeszny przed Bogiem? Stało się, a toć razem robiło się to i owo, no i przyszło do grzechu. Co tu gadać. Jakbyś ją był tak porzucił, to jeszcze, ale tyś jej wynagrodził krzywdę: sto rubli zostawiłeś jej. A ona co zrobiła? Głupia była. Bo żeby mnie słuchała, to żyć jej było, nie umierać. Choć to niby moja krewniaczka, ale niema co, dziewka była chwacka. A to bywało wystarm się o jakie dobre miejsce w mieście; nie chciała się upokorzyć, obruszyła się na pana. A czy to nam wolno panom wymyślać; ot i wygnali ją. A potem znowuż, u leśniczego byłoby jej dobrze, ale nie chciała i tam.
— Co się stało z dzieckiem? Przecież ona u was chorowała? Gdzie dziecko?
— O dzieciątku, to ja pomyślałam. Ona karmić nie mogła, ba, podźwignąć się nie mogła. Ochrzciłam dziewczynkę, jak należy, no i na wychowanie myślałam oddać. Jakże tu niewinną duszyczkę gubić, kiedy matka umiera. Drugie tak robią, że dziecka nie karmią, to i dzieciątko zgaśnie; ale ja myślę sobie, jakże to, trza się zakręcić, no i oddałam na wychowanie. Pieniądze były, ta i zabrali.
— A numer mieliście?
— A jakże i numer miałam, tylko że dziecko umarło. Ona powiadała, że jak tylko dowiozła, to skonało.
— A cóż to za jedna?
— A to taka już kobieta w Skorodnie mieszkała i tem się zajmowała. Nazywali ją Melania, ot niedawno teraz umarła. Ho, ho, mądra to była baba! Jak ona sobie z nimi radziła! Bywało przyniosą jej dzieciątko, a ona go weźmie i trzyma w domu i podkarmia. I podkarmia, panoczku ty mój, póki się komplet nie zbierze. A jak zbierze troje, albo czworo, to i wiezie. A mądrze miała wszystko zrobione: taka duża kołyska roztwierana na dwoje i tu i tam można kłaść. I rączka do tego dorobiona. Ot i położy ich ze czworo, główkami do siebie i nóżkami do siebie, żeby się nie pobiły i wiezie odrazu czworo. Smoczki im powkłada i dzieciny cicho leżą, robaczki.
— No i cóż?
— No i tak Kasinę dziecko powiozła. Ale przedtem dwa tygodnie u siebie trzymała. Zmarniał dzieciak jeszcze u niej.
— A ładne było dziecko?
— Taki był piękny dzieciak, że lepszego nie potrzeba. W ciebie się wdał — prawiła stara, przymrużając oko.
— Dlaczego tak osłabł? widocznie był źle karmiony?
— Jakie to tam karmienie? Ot zwyczajnie, cudze dziecko. Aby żywem dowieźć do przytułku. Powiada, że dowiozła tylko do Moskwy, i tam skończyło. Przywiozła świadectwo, wszystko jak potrzeba. Ho, ho, mądra baba była.
I tyle tylko dowiedział się Niechludow o swojem dziecku.