Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uderzywszy się raz jeszcze głową o nizkie odrzwia w izbie i w sieni, Niechludow wyszedł na drogę. Obaj malcy w perkalikowych koszulinach czekali na niego. Jeszcze kilkoro dzieci przyłączyło się do nich i parę kobiet z dziećmi przy piersi, a między innemi i ta sama wynędzniała kobieta, która trzymała na ręku blade, bezkrwiste dziecko w czepeczku z różnobarwnych skrawków. Malec bezustannie wykrzywiał do uśmiechu swoją chudą, prawie starą twarzyczkę. Niechludow widział, że to był uśmiech umierającego. Spytał chłopców, co to za kobieta?
— A toż Anisya, taż sama, com ci opowiadał — odparł starszy chłopiec.
Niechludow zwrócił się do Anisyi.
— Jakże ci się powodzi? — spytał.
— Jakie moje życie, ot męczę się i tułam — odparła Anisya i rozpłakała się.
Starszy chłopczyna uśmiechnął się smutnie, zginając chore, w kabłąk wygięte nóżki, cienkie jak patyczki.
Niechludow wydostał pugilares i wyjąwszy dziesięć rubli, wetknął je w rękę kobiecie. Ale nie zdążył ujść jeszcze dwóch kroków, gdy dopędziła go druga kobieta z dzieckiem, potem stara baba, a potem jeszcze jedna kobieta. Wszyscy mówili o swojej biedzie i prosili o wsparcie. Niechludow rozdał biednym sześćdziesiąt rubli, to jest wszystkie pieniądze, jakie miał w pugilaresie, i z bezbrzeżnym smutkiem w duszy zwrócił się ku domowi, kierując swe kroki do oficyny, zamieszkiwanej przez rządcę. Rządca z uśmiechem wyszedł na jego spotkanie i oznajmił, że włościanie zgromadzą się wieczorem. Niechludow podziękował mu za wiadomość i nie wstępując do domu, poszedł do ogrodu i chodził długo po ścieżkach, usypanych białemi płatkami kwiatu jabłoni, rozmyślając nad tem wszystkiem, co widział...
— Naród powolnie wymiera i przyzwyczaił się do tego powolnego wymierania.
W umyśle Niechludowa zaczęły się wytwarzać straszne, acz prawdziwe obrazy tej nędzy: śmiertelność dzieci, nadmierna praca kobiet, brak żywności dla wszystkich, a szczególnie dla starych. Ludzkość tak nieznacznie zeszła do obecnego stanu, że nie widzi całej jego grozy i nie żali się na nic. I dlatego nam się zdaje, że stan taki jest zupełnie naturalnym stanem rzeczy i że inaczej być nie może i nie powinno.
Wszystko to teraz było mu tak zrozumiałe, że nie mógł się dosyć nadziwić, jak ludzie nie widzą i nie rozumieją, i on sam, jak długo nie mógł dojrzeć tego, co jest tak bajecznie jasne.
Bo przecież to jasne, że dzieci i starcy umierają dlatego, że nie mają pożywienia — nie mają mleka, co ztąd wynika, że nie mają ziemi, aby paść na niej bydło, siać zboże i zbierać siano.
I pod wpływem tych myśli Niechludow ułożył sobie w głowie projekt, polegający na tem, aby ziemię wydzierżawić chłopom za opłatę, a ów czynsz również przyznać, jako własność chłopską z tym warunkiem, aby, złożywszy pieniądze, czerpali później z tego kapitału na podatki i sprawy społeczne. Nie była to tak zwana angielska Singletax, ale coś najwięcej zbliżonego do niej, co wobec warunków obecnych istnieć może.
Główną 0zaś rzeczą było zrzeczenie się korzystania z prawa własności ziemskiej.
Kiedy powrócił do domu, rządca, uśmiechając się wesoło, zaproponował mu, aby zjadł obiad, wyrażając obawę, że się przesmażą i przepieką potrawy, przygotowane przez jego żonę, z pomocą młodej dziewczyny w kolczykach.
Stół był nakryty szarem płótnem, zamiast serwetek leżało płótno, wzorzyście wyszywane.
Na środku stołu stała waza z porcelany vieuxsaxe, z odtrąconem uchem, a w niej dymiła się kartoflanka, przyrządzona z tego koguta, który wyciągał w drodze to jedną, to drugą czarną nogę. Teraz leżał pokrajany i porąbany na ćwiartki, a na skórze gdzieniegdzie widniało pierze. Po zupie podano tegoż samego koguta, pod postacią pieczystego, a potem leniwe pierożki, pływające na roztopionem maśle i grubo ocukrzone. Wszystko było przyrządzone niesmacznie, ale Niechludow jadł, nie zdając sobie sprawy, co je, tak był zajęty swemi myślami.
Żona rządcy od czasu do czasu wychylała się z za drzwi w chwilach, gdy wystraszona dziewczyna obnosiła półmisek, a rządca, chełpiąc się sztuką kulinarną swej żony, uśmiechał się coraz to bardziej zadowolony.
Po obiedzie ledwie udało się Niechludowowi namówić rządcę do pogawędki, bo czuł potrzebę podzielenia się z kimś myślą, która go zajmowała tak żywo. Opowiedział więc rządcy o swoim zamiarze rozdania ziemi włościanom i zapytał się, jakie ma zdanie o tej sprawie.
Rządca uśmiechał się, przybierając taki wyraz twarzy, jak gdyby i on już dawno o tem projekcie myślał, i jakby mu było bardzo przyjemnie słuchać tego wszystkiego.
W rzeczywistości jednak nie rozumiał nic a nic, nie dlatego, żeby Niechludow wyrażał się niejasno, ale dlatego, że według tego projektu Niechludow wyrzekał się swego dobra na korzyść drugich, a ogólnie przyjęta zasada, że każdy człowiek stara się tylko o swoje dobro, z krzywdą bliźniego, była tak głęboko zakorzeniona w umyśle rządcy, że dopiero zdawał się rozumieć cośkolwiek z tej sprawy, gdy Niechludow zaczął mówić o tem, iż cały dochód z ziemi powinien dołączyć się do ogólnego kapitału włościańskiego.
— Aha, rozumiem, To pan będzie pobierał procent od tego kapitału? — przerwał rządca z rozjaśnioną twarzą.
— Ależ, nie. Zechciej pan zrozumieć, ja zupełnie oddaje im ziemię.
— Tak, ale dochodu pan wcale mieć nie będzie? — spytał rządca tym razem już bez uśmiechu.
— Tak, wyrzekam się wszystkiego.
Rządca westchnął ciężko, a potem znów zaczął się uśmiechać. Teraz dopiero zrozumiał. Zrozumiał, że Niechludow jest to człowiek nie przy zdrowych zmysłach i chciał wyzyskać projekt Niechludowa na swoją korzyść, to jest tak, żeby módz się tam wkręcić i zarządzać wydzierżawioną ziemią.
Gdy jednak pojął, że to mu się nie uda, posmutniał mocno i cała sprawa przestała go zajmować, i jedynie, chcąc się przypodobać panu dziedzicowi, uśmiechał się w dalszym ciągu.
Niechludow, widząc, że rządca nie rozumie go zupełnie, pożegnał go i zasiadłszy przy stole, poplamionym atramentem, zaczął układać projekt dzierżawy.
Słońce staczało się powoli za ledwie co rozwinięte lipy, i roje komarów unosiły się w powietrzu, brzęcząc.
Kiedy Niechludow kończył pisać, od wioski dały się słyszeć porykiwania wracającego bydła, skrzypienie wrót otwieranych i rozmowy zbierających się chłopów Niechludow polecił rządcy, aby nie wołał chłopów do kancelaryi, tylko, że on sam pójdzie do nich, na wieś, do chaty, gdzie się zbiorą. Wypił więc pośpiesznie szklankę herbaty, przyrządzonej przez rządcę, i ruszył ku wsi.