Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyszedłszy za bramę, na ścieżce, idącej przez wygon, porosły bobkowem zielskiem i bylicą, Niechludow spotkał powracającą z wioski dziewczynkę w pstrej spódniczce i w kolczykach, która biegła żwawo, przebierając grubemi, bosemi nogami. Lewą ręką machała zawzięcie, ułatwiając sobie bieg, prawą zaś silnie przyciskała do boku czarnego koguta. Kogut, z wielkim, chwiejącym, czerwonym grzebieniem, zdawał się być zupełnie spokojnym i zadowolonym ze swego losu i od czasu do czasu tylko to wyciągał, to kurczył czarną swą nogę, czepiając się pazurami fartuszka dziewczynki. W miarę, jak dziewczyna zbliżała się do dziedzica, bieg jej wolniał i przeszedł w powolny krok. Zrównawszy się z Niechludowem, stanęła i rozmachnąwszy w tył głowę, pokłoniła mu się nizko, czekając aż ją minie i dopiero wtedy pobiegła cwałem do dworu.
Schodząc do studni, Niechludow spotkał jeszcze starą babę, w brudnej konopnej koszuli, która na zgarbionych plecach niosła dwa pełne wody ciężkie wiadra. Stara postawiła ostrożnie wiadra i tak samo, jak dziewczynka, z rozmachem wstecz, pokłoniła się panu.
Za studnią rozpoczynała się wieś. Dzień był jasny, upalny; już o dziesiątej słońce paliło, po niebie wlokły się leniwo obłoki, przesłaniając od czasu do czasu słońce.
Ponad drogą unosiła się ostra, przenikliwa, nieprzyjemna woń nawozu, zalatująca z wozów jadących pod górę, po wyjeżdżonej, gładkiej drodze, a głównie z rozkopanych nawozów po dziedzińcach chat i z wrót, otwartych na oścież, którędy przechodził Niechludow.
Chłopi, idący pod górę za wozami, boso, w koszulach i spodniach, pochlapanych gnojówką, oglądali się za wysokim, tęgim panem, w popielatym kapeluszu z jedwabną, błyszczącą w słońcu wstążką, który szedł drogą, w górę wioski, podpierając się błyszczącą, sękatą laską, o lśniącej rękojeści.
Powracający z pola chłopi, trzęsąc się na drabinach pustych wozów, zdejmowali czapki i z podziwem przeprowadzali oczami niezwykłego gościa, idącego wiejską drogą.
Baby wychodziły przed wrota i wyzierały z za węgłów chat, pokazując sobie wzajemnie pana i śledząc za nim ciekawie.
Mijając czwarte wrota, Niechludow musiał się zatrzymać, bo wóz wyjeżdżający, skrzypiąc przeraźliwie, zagrodził mu drogę. Wóz był naładowany uklepanym nawozem, na wierzchu zaś leżała rogóżka do siedzenia widocznie. Sześcioletni chłopczyk boso szedł za wozem. Młody chłop w łapciach, stąpając szeroko, wyganiał konia za wrota. Chudy, kosmaty źrebak wyskoczył za wrota, lecz zląkłszy się Niechludowa, wpadł na wóz i obijając sobie nogi o koła, wypadł przed wrota, wymijając matkę, która, zaniepokojona, zarżała ciche. Drugiego konia wyprowadzał chudy, ale krzepki jeszcze dziad w drelichach i długiej, brudnej koszuli, z pod której sterczały chude żebra.
Kiedy konie wydostały się na ubitą drogę, stary zwrócił się ku wrotom i pokłonił się nizko Niechludowowi.
— Panicz musi dziedziczek naszych krewniak, co?
— A tak, tak.
— No, to witamyż ciebie; cóż przyjechał widać popatrzeć? — zagadnął stary, widocznie gaduła.
— Tak, tak. No, cóż tam u was słychać, jak wam się powodzi? — spytał Niechludow, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę.
— Jakie tam nasze życie! Wiadomo, kiepskie życie — mówił, przeciągając śpiewnie, stary, ochotny do gawędki.
— Dlaczego powiadacie, że liche życie? — pytał Niechludow, wchodząc we wrota.
— Ot, jakie życie? Psie życie — ciągnął dalej stary, idąc za Niechludowem na uprzątnięte już miejsce pod strzechą.
Niechludow wszedł za nim pod okap.
— Ot, w chacie u mnie siedzi 12 dusz — mówił stary, wskazując na dwie kobiety, które w zawiązanych chustkach na głowie, podkasane wysoko, z łydkami do połowy zabryzganemi gnojówką, stały z widłami przed pełnym nawozu chlewem. — Co miesiąc weź, kup 6 pudów mąki, a zkąd ich brać?
— A waszego zboża wam nie wystarcza?
— Swojego? — przerwał stary, uśmiechając się pogardliwie. — Moja ziemia wystarczy na troje dusz, a od zeszłego roku narżnęlim osiem kop wszystkiego, ta i do Bożego Narodzenia ledwie starczyło.
— No, a jakże wy sobie dajecie radę?
— Ha, radzim sobie, ot, jednego syna na zarobek wysłałem, i u samego wielmożnego pana pieniędzy się pożyczyło trocha. I ot, do zapust wszystko poszło, a tu jeszcze podatki nie zapłacone.
— A ileż płacicie podatków?
— Z mojej chaty 17 rubli wychodzi. Oj, życie, to życie, nie daj Boże, nie wiedzieć, jak już wykręcać się, i rady nie staje, i głowy nie staje.
— A można wstąpić do waszej izby? — spytał Niechludow, postępując naprzód przez podwórko i z oczyszczonego miejsca, brnąc przez nietknięty jeszcze i ledwie rozgarnięty widłami żółty, cuchnący nawóz.
— A dlaczegoby nie, chodźcie.
I grzęznąc bosemi nogami po gnojówce, przeciekającej mu aż między palcami, wyprzedził Niechludowa i otworzył mu drzwi do izby.
Baby poprawiły chustki na głowach, opuściły spódnice i z przestrachem spoglądały na pięknego pana, ze złosemi spinkami w rękawach koszuli, wchodzącego do ich chaty.
Z izby wyskoczyło dwoje dziewcząt w koszulinach.
Schyliwszy się nieco i zdjąwszy kapelusz, Niechludw wszedł do sieni, a następnie do izby, zkąd wionął na niego zapach kwaśnego jadła. W izbie stały dwa tkackie warsztaty. Przy kominie gotowała stara baba, z zakasanemi wysoko rękawami na chudych, żylastych rękach.
— Ot, pan nasz i dziedzic, przyszedł do nas w gościnę — oznajmił stary.
— A prosimy, łaskawie prosimy — odezwała się przyjaźnie stara, ściągając zakasane rękawy.
— Chciałem zobaczyć, czem się żywicie, jak mieszkacie — rzekł Niechludow.
— Ot, tak żyjemy, jak widzisz. Izba tylko tylko czekać, jak się zawali i jeszcze kogo zabije. A stary powiada, że i taka dobra. Ot i żyjem sobie, i królujemy — mówiła energiczna starucha, trzęsąc głową. — Ot i zaraz będziemy obiad jedli. Napracuje się naród, ta i niech podje sobie.
— A cóż wy gotujecie?
— Co? Ha, jadło nasze dobre, niczego. Na pierwsze chleb z kwasem, a na drugie kwas z chlebem — odparła starucha, ukazując w uśmiechu do połowy starte zęby.
— Nie, ale bez żartów, pokażcie, co będziecie jedli.
— Co będziemy jedli? — śmiejąc się, mówił stary, nasze jedzenie nie wymyślne. Pokaż-no jemu stara.
Starucha pokiwała głową.
— Zachciało się panu naszą chłopską strawę oglądać? Ot, dziwny ty pan, dziwny, niechże ja się tobie przypatrzę. Wszystko musi wiedzieć. Powiedziałam już: chleb z kwasem, a jeszcze i „szczi“, przyniosły baby wczoraj śnitki, ot i będzie „szczi“, a potem i kartofle.
— I nic więcej?
— A czegóżby jeszcze, mlekiem się zabieli — prawiła stara, uśmiechając się i spoglądając we drzwi.
Drzwi były otwarte i sień roiła się od ludzi: dzieci, dziewczęta, baby z niemowlętami, cisnęły się do drzwi, aby spojrzeć na tego pięknego pana, co przyszedł patrzyć na chłopskie jadło. Stara dumna była widocznie ze swej uprzejmości względem gościa.
— Tak, biedne, biedne nasze życie, panoczku, co tu gadać — prawił stary. — Gdzie się pchacie! — krzyknął nagle na stojących we drzwiach.
— No, bądźcie zdrowi — rzekł wreszcie Niechludow, uczuwając jakiś niesmak i wstyd, dlaczego? nie mógł sobie zdać sprawy.
— Dziękujemy tobie za odwiedziny — odezwał się stary.
Ludzie stojący w sieni rozstąpili się i przepuścili Niechludowa, on zaś wyszedł na drogę i zaczął iść dalej pod górę. Wślad za nim wyszło z izby dwóch chłopców boso; jeden z nich starszy, w białej kiedyś, lecz dziś już brudnej koszuli, a drugi w cienkiej, spłowiałej, różowej koszulinie. Niechludow obejrzał się za nimi.
— A teraz gdzie idziesz? — spytał malec w białej koszuli.
— Do Matreny Charinoj — odparł Niechludow. — Znacie ją? co?
Mniejszy chłopiec w różowej koszulinie nie wiedzieć dlaczego zaśmiał się, ale starszy spytał poważnie:
— Jaka Matrena? Ta stara?
— Tak, staruszka.
— Ho! ho! — przeciągnął malec. — To musi Szymonowa, a to aż na końcu wsi. My ciebie poprowadzim.
— Oj-da, Fied’ka, pójdziemy, poprowadzimy go.
— A konie, co?
— Ha nic.
Fied’ka zgodził się na to i w trójkę podążyli w górę przez wieś.