Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Niechludow, przypominając sobie uśmiech Marietty, pokiwał głową.
— Ani się opatrzysz, jak znów wejdziesz w to życie — myślał.
Ułożywszy sobie plan jazdy, aby darmo drogi i czasu nie tracić, ruszył najpierw do senatu.
Wszedłszy do biura, zastał tam w pysznie urządzonym apartamencie olbrzymią ilość grzecznych i wyświeżonych czynowników.
Prośba Masłowej oddana była do przejrzenia i sprawdzenia temu samemu senatorowi Wolfowi, do którego miał list od wujaszka.
Tak poinformowali Niechludowa urzędnicy.
— Zaś posiedzenie senatu będzie miało miejsce jeszcze w bieżącym tygodniu. Więc nie wiadomo, czy przyjdzie kolej na sprawę Masłowej, ale jeśli poprosić, to będzie rozpoznawana w przyszłą środę.
Czekając na załatwienie formalności, Niechludow znów słyszał rozmowy o sprawie młodego Kameńskiego.
Rzecz się miała tak. Oficerowie jedli w handlu ostrygi i, jak zwykle przy tem, dużo pili. Jeden z nich wyraził się niekorzystnie o pułku, w którym służył Kameński. Kameński nazwał go kłamcą. Oficer uderzył Kameńskiego. Na drugi dzień strzelali się. Kameński dostał kulą w brzuch i w dwie godziny później umarł. Posen i sekundanci jego aresztowani, i siedzą na odwachu, ale ich za dwa tygodnie uwolnią.
Z kancelaryi senatu pojechał Niechludow do komitetu próśb, do wpływowego urzędnika, Worobjewa, zajmującego pyszny lokal w skarbowym domu. Szwajcar i lokaj oświadczyli, że widzieć się z baronem nie można, pomimo tego, że to są dni przyjęcia. Niechludow oddal list i pojechał do senatora Wolfa.
Wolf był po śniadaniu, i dla strawności, palił cygaro i przechadzał się po pokoju. Był to rzeczywiście człowiek tres comme il faut i dzięki temu przymiotowi zyskał stanowisko, dające mu 18 tysięcy rubli dochodu i urząd senatora. Uważał się nietylko za człowieka tres comme il faut, ale nadto za rycerza niepokalanej uczciwości i cnoty. Uczciwością nazywał to, że od osób prywatnych nie brał w cichości ducha łapówek. Zaś starać się o wszelkiego rodzaju dodatki na koszta podróży, przyjęcia, dzierżawy i t. p., uważał za rzecz zupełnie uczciwą. Również nie sądził, aby to było niemoralnem, że ograbił zakochaną w nim żonę z całego majątku. Przeciwnie, było to logicznem i rozsądnem urządzeniem domowych stosunków. Ognisko rodzinne składała żona, osóbka nic nie znacząca, jej krewna, której fortunę również zagrabił Wolf, sprzedawszy majątek i złożywszy pieniądze w banku na swoje imię, i cicha, zahukana, szpetna córka, prowadząca życie przykre i monotonne. Jedyną jej rozrywką był sport ewangelizmu, a tem samem zebrania u Alinę i hrabiny Katarzyny Czarskiej.
Syn zaś Wolfa, młodzian, któremu urosła bujna broda już w 15 roku, równocześnie z wyrośnięciem tej brody zaczął pić i łajdaczyć się na umór. Sport ten uprawiał do lat 20-tu, a ponieważ szkół nie skończył, zadawał się z szubrawcami i robił długi, więc ojciec go z domu wypędził. Zapłacił za niego najpierw 230 rubli długów, potem 600 rubli, ale powiedział, że to już po raz ostatni, że jeśli dalej tak postępować będzie, za drzwi z domu natychmiast wyrzuci. Synalek nietylko nie poprawił się, ale jeszcze zrobił 1,000 rubli długu i powiedział ojcu, że żyć w domu rodzicielskim, to prawdziwa męka i katorga. Wtedy Wolf kazał mu iść precz i oświadczył, że go za syna nie uważa. Od tej chwili Włodzimierz Wasilewicz udawał, że niema syna, i nikt w domu o tym synu wspomnieć nawet nie śmiał. Zaś Włodzimierz Wasilewicz sądził, że znakomicie domowe ognisko urządził.
Wolf z przyjaznym i nieco drwiącym uśmiechem (taki był jego obyczaj), zatrzymał się na środku pokoju, powitał Niechludowa i list przeczytał.
— Niech książę będzie łaskaw usiąść, a ja sobie chodzić będę — rzekł, włożywszy ręce w kieszenie kurtki, i stąpając w dalszym ciągu po podłodze dużego, w poważnym stylu urządzonego gabinetu. — Bardzo mi przyjemnie poznać księcia, a zarazem zrobić przysługę hrabiemu Iwanowi Michajłowiczowi — ciągnął dalej, wypuszczając wonny błękitny dym i ostrożnie odejmując od ust cygaro, aby nie strząsnąć popiołu.
— Pragnąłbym, aby sprawa sądzona była jak najprędzej, bo jeśli wypadnie jechać na Syberyę, to czem wcześniej, tem pora lepsza.
— Tak, tak. Pierwsze parostatki z Nowogrodu, wiem — rzekł Wolf z pobłażliwym uśmiechem i zawsze naprzód wiedząc, co do niego mówić chciano — Jak się nazywa podsądna?
— Masłowa.
Wolf podszedł do stołu i spojrzał na papier, leżący na kartonie ze sprawami.
— Masłowa? dobrze. Poproszę kolegów. Sprawa będzie wprowadzona w środę.
— Czy mogę zatelegrafować do mego adwokata?
— Masz pan adwokata? To zbyteczne. Ale jeśli pan sobie życzy, dlaczegóż...
— Powody do kasacyi mogą być niedostateczne. Ale z samej sprawy widać, że zaszło nieporozumienie.
— Bardzo być może, ale senat nie rozpatruje sprawy materyalnie — rzekł Wolf, patrząc poważnie na popiół cygara. — Senat patrzy na ogólne zastosowanie prawa i należyte zrozumienie jego treści.
— Zdaje mi się, że to wypadek wyjątkowy.
— Wiem, wiem. Wszystkie wypadki są wyjątkowe. Zrobimy, co potrzeba. To wszystko.
Popiół trzymał się jeszcze, lecz pękł z boku i groziło niebezpieczeństwo.
— A pan często bywasz w Petersburgu? — zapytał Wolf, trzymając tak cygaro, aby popiół nie zleciał.
Ale popiół zachwiał się, więc Wolf poniósł cygaro ostrożnie do popielniczki i popiół tamże obleciał.
— A jaki fatalny wypadek z Kameńskim... — rzekł. — Taki przyzwoity i dzielny człowiek. Jedynak. Niezwyczajne położenie matki — mówił, powtarzając słowo w słowo to, o czem gadał Petersburg cały.
— Dalej mówił nieco o hrabinie i o jej nowej skłonności do ewangielizmu.
Wolf nie potępiał, ani usprawiedliwiał tego nowego kierunku, bo mu to, jako człowiekowi comme il fant, wszystko było jedno. Więc zadzwonił.
Niechludow pożegnał go.
— Jeśli panu to nie przeszkodzi, proszę na obiad w środę. Dam panu odpowiedź stanowczą.
Było już późno, więc książę powrócił do ciotki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.