Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Hrabina obiadowała o 8-ej wieczorem i to w sposób dotąd jeszcze niepraktykowany. Potrawy stawiano na stole, i lokaje odchodzili natychmiast, a goście sami sobie posługiwali. Mężczyźni, rzecz naturalna, nie pozwalali na to, aby damy trudziły się, więc nakładali damom i sobie, jako płeć silna, nalewali w kieliszki i szklanki napoje. Skoro już jedną potrawę zjedzone, hrabina naciskała dzwonek elektryczny, lokaje wchodzili, zabierali półmiski, zmieniali nakrycie i przynosili potrawę następną. Obiad był wykwintny, wino także. W dużej, widnej kuchni gotował szef, Francuz, i dwóch pomocników w bieli.
Sześć osób siedziało za stołem. Hrabia, hrabina, syn ich, posępny oficer gwardyi, opierający łokieć na stole, Niechludow, lektorka francuzka i plenipotent hrabiego, świeżo ze wsi przybyły.
Rozmowa znów toczyła się o pojedynku Wszyscy uniewinniali Posena, broniącego honoru munduru. Tylko hrabina surowo osądziła zabójcę.
— Będzie pił i zabijał porządnych ludzi. Tego mu nigdy nie przebaczę.
— Tego ja nie rozumiem — rzekł hrabia.
— Ja wiem, że ty nigdy nie zrozumiesz tego, co ja mówię — rzekła hrabina, zwracając się do Niechludowa. — Wszyscy rozumieją, prócz męża. Mówię, że mi żal matki, i ja nie mogę zgodzić się na to, aby ktoś zabił i był z tego zadowolony.
Wtedy syn ujął się za Posenem i napadł na matkę, dowodząc jej w dość ordynarny sposób, że oficer nie mógł inaczej postąpić, boby go wypędzili z pułku.
Niechludow, jako były oficer, rozumiał, że w tem dowodzeniu była racya, ale mimowoli porównywał Posena z tym aresztantem, skazanym na katorgę za zabicie przeciwnika w bójce, którego widział w kryminale.
Opowiedział ten wypadek. Z początku hrabina zgodziła się na jego zdanie, ale później zamilkła. Niechludow zauważył, że uczynił coś niestosownego.
Wieczorem ustawiono w salonie krzesła, stół z karafką wody i fotel dla kaznodziei, i zaczęli przybywać goście na zebranie, na którem miał prorokować Kiesewetter.
Przed domem stały eleganckie karety. W sali zasiadły damy w jedwabiach, aksamitach i koronkach. Byli i mężczyźni wojskowi, cywilni, i kilkoro ludzi z gminu, dwóch stróżów, sklepikarz, lokaj i woźnica.
Kiessewetter, krępy, silny mężczyzna, mówił po angielsku, a młoda, szczupła dziewczynka w pince-nez szybko i dobrze tłómaczyła, co głosił.
Mówił o tem, że grzechy ludzkie są tak wielkie, a kara, jaka za nie czeka, tak straszna, że w oczekiwaniu takiej kaźni, żyć nie sposób.
— Pomyślcie o tem, kochani bracia i siostry, pomyślcie o sobie, o życiu waszem, o tem, co czynicie, jak postępujecie, jak rozgniewaliście miłosiernego Boga, na jakie męki wystawiacie Chrystusa, a pojmiecie, że nie ma dla was ratunku, nie ma przebaczenia, wszyscy skazani jesteście na zagładę. Straszny los, wieczne męki czekają was — mówił drżącym ze wzruszenia głosem. — Jak się ocalić? Bracia, jak unieść całą głowę z tej strasznej pożogi? Ten pożar ogarnął dom cały i niema żadnego ratunku, żadnego ocalenia, żadnej drogi wyjścia!...
Zamilkł, a łzy płynęły mu strumieniem po twarzy. Osiem lat z rzędu płakał w tem samem miejscu swego przemówienia. W pokoju dały się słyszeć łkania. Hrabina, oparta łokciami na mozaikowanym stoliku, skryła głowę w dłonie, a ramiona jej drgały.
Woźnica patrzył z podziwem, jakby kto najeżdżał na niego dyszlem, a on na bok nie umykał. Wielu siedziało w tej samej pozie, co hrabina Katarzyna Iwanowna. Córka Wolfa, bardzo podobna do ojca, w modnej sukni, klęczała, zasłoniwszy twarz dłońmi.
Orator odsłonił twarz, i uśmiech, jasny, jak słońce, rozjaśnił mu szanowne oblicze. Więc cichym, słodkim głosem mówić zaczął:
— A jednak jest ratunek, bracia najmilsi! Ratunek łatwy i radosny. Oto tym ratunkiem jest wylana za nas krew Syna Boga, jedynego Pana naszego, który oddał za nas na mękę siebie. Jego męka, jego krew zbawi nas.
— Bracia i siostry — ciągnął dalej, już płacząc — dziękujmy Bogu Najwyższemu, który poświęcił Syna Swego na odkupienie ludzkiego rodu. Święta krew Jego!
Niechludow nie mógł wytrzymać dłużej. Wstał pocichu i krzywiąc się, wyszedł na palcach do drugiego pokoju.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.