Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hrabia Iwan Michajłowicz był dymisyonowanym ministrem i człowiekiem ustalonych zasad. Zasady zaś grafa Iwana zależały na tem, że jako ptak robakami się karmi, porosły jest pierzem i puchem i po powietrzu latać może, tak samo i on jako hrabia powinien jadać drogie potrawy, przyrządzone przez doskonale płatnych kucharzy, powinien nosić wytworną odzież, jeździć spokojnemi i chodnemi końmi, i wszystko to powinno być na jego rozkazy. Prócz tego, hrabia Iwan miał to niezachwiane przeświadczenie, że jeśli otrzymywać będzie ze skarbu państwa jak najwięcej i z najrozmaitszych dał pieniędzy, im więcej orderów jego pierś i wszelkie możliwe do zawieszania tych oznak honorowych miejsca przyozdobi, im częściej widywać się będzie z wysoko postawionemi osobami płci obojej, tem będzie lepiej dla niego i świata.
Wszystko zaś, po za obrębem tych dogmatów będące, nie miało dla grafa Iwana ani żadnego znaczenia, ani żadnego interesu. Mogło być tak, albo inaczej, to mu zupełnie wszystko jedno. Wedle zasad tej wiary, graf Iwan Michajłowicz żył i działał w Petersburgu lat czterdzieści, a po czterdziestu latach zasiadł w fotelu ministra. Przymioty dzięki, którym otrzymał hrabia tak wysokie dostojeństwo, były następujące.
1) Mógł jako tako pojmować sens przedstawionych mu papierów, i istotę praw i przepisów obowiązujących, potrafił również ladajako napisać przystępne dla jego średniego rozumienia referaty, i w tych wypracowaniach, zresztą nic niewartych, błędów ortograficznych nie popełniał.
Po drugie: Nadzwyczaj był postawny. Gdzie było tego potrzeba, mógł wyobrażać typ dumy, niedostępności i wielkości, a gdzie znów tego było potrzeba, potrafił być miłym i popularnym.
Po trzecie: Żadnych stałych zasad, przekonań nie posiadał, tak moralnych, jak i państwowych. Dlatego ze wszystkimi był w zgodzie, jeśli tego było potrzeba, a mógł być i w niezgodzie, jeśli tego wymagała sytuacya. Postępując w ten sposób, pilnie baczył, aby ton został zawsze utrzymanym, żeby nie było jawnych sprzeczności z samym sobą. Czy zaś te postępki były moralne, czy niemoralne, czy z tego wyniknie pomyślność i dobro, czy przeciwnie, olbrzymia szkoda dla Cesarstwa Wszechrosyi i całego świata, to mu było zupełnie wszystko jedno. Takie sprawy nic a nic go nie obchodziły.
Skoro został ministrem nietylko wszyscy, co od niego zależeli — a było takich ludzi mnóstwo — ale nawet osoby postronne i on sam, rzecz naturalna, żywili to przekonanie, że graf Iwan to dzielna głowa i wybitny mąż stanu.
Ale gdy nadeszły inne czasy, skoro nic nie zrobił, nic nie pokazał, nic nie zbudował, i siłą walki o byt, inni tyleż co i on warci, choć umiejący pisać papiery czynownicy, wysadzili go i musiał ze służby ustąpić, wtedy stało się jasnem, że graf Iwan nietylko nie jest mądrym, ale nawet bardzo ograniczonym i bez należytego wykształcenia człowiekiem, że jest przytem strasznie zarozumiałym, a głowa tępa, zdolna zaledwie wznieść się do poziomu artykułów, pomieszczanych we wstecznych dziennikach zachowawczych.
Okazało się, że niczem się nie różnił od równie ograniczonych, głupich, zacofanych i zarozumiałych czynowników, tych właśnie, co go podminowali i wysadzili. Nawet sam to zrozumiał doskonale, ale to nie zachwiało w niczem przekonania, że powinien każdego roku dostawać masę skarbowego grosza i coraz to nowe ordery.
Hrabia Iwan Michajłowicz wysłuchał Niechludowa tak samo, jak zwykł był słuchać raportów naczelnika kancelaryi, a wysłuchawszy powiedział, że mu da dwa listy. Jeden do senatora Wolfa w departamencie kasacyjnym.
— Różnie mówią o tym Wolfie, ale dans tous tes cas c’est un homme tres comme il faut — rzekł hrabia. On ma dla mnie pewne obowiązki i zrobi, co tylko możną.
Drugi list dal hrabia do osoby wpływowej w komitecie próśb. Sprawa Teodozyi Biriukowej bardzo zajęła hrabiego. Skoro Niechludow oświadczył, że chciał napisać o tem do osoby zajmującej wysokie stanowisko, hrabia rzekł, że jest to sprawa rzeczywiście wzruszająca i możnaby o tem przy sposobności opowiedzieć. Ale napewno obiecywać nie mógł. Niech prośba idzie drogą właściwą.
— A jeśli wydarzy się sposobność — rzekł, pomyślawszy chwilkę — jeśli zaproszą na petit comité, to może być, że powie.
Dostawszy oba bileciki od hrabiego i bilet do Marietty od ciotki, Niechludow udał się natychmiast do wskazanych osób.
Najpierw pojechał do Marietty.
Znał ją jeszcze podlotkiem, jako córkę niezamożnej arystokratycznej rodziny. Wiedział, że wyszła za karyerowicza, o którym słyszał wiele różnych rzeczy. Przykro mu było udawać się po protekcyę do człowieka, którego szanować nie mógł. Ale cóż było robić? Interes — interesem. Wpadał przytem mimowoli w nastrój tego świata, w jakim żył lat tyle. Czuł, że się do niego zastosowuje, i dziś rozmawiając rankiem z ciotką, już pozwalał sobie żartować z wielu poważnych rzeczy. Wogóle Petersburg wywierał na niego zwykły wpływ podniecający fizycznie, a przygnębiający moralnie.
— Wszystko tu tak porządnie i tak wygodnie urządzone, a następnie ludzie tak mało wymagający pod względem moralnym i obyczajowym, że życie wydaje się łatwem i przyjemnem.
Elegancki, czysty, doskonały dorożkarz, powiózł go pośród licznych ugrzecznionych, wytwornych policyantów, po gładkim, starannie polanym wodą bruku, śród wysokich, wspaniałych kamienic, aż do tego domu, gdzie mieszkała Mariette.
Przed podjazdem stał ekwipaż, zaprzężony parą angielskich koni w szorach, a na koźle siedział po angielsku przybrany woźnica bez wąsów, z podgolonemi faworytami, trzymając bicz wedle zasad sztuki, z miną dumną i pewną siebie, w liberyi sutej nad miarę.
Szwajcar, również prosto z igły wystrojony, otworzył drzwi do sieni, w której czekał jeszcze więcej strojny lokaj od spacerów ze wspaniałemi bokobrodami i dyżurny woźny w nowym mundurze.
— Generał nie przyjmuje, generałowa także. Właśnie w tej chwili wyjeżdżać raczy.
Niechludow oddał list od hrabiny i wydobywszy bilet, podszedł do stolika, na którym leżała książka do zapisywania wizytujących i zaczął pisać, jak żałuje, że nie zastał w domu, gdy wtem lokaj podszedł do schodów, szwajcar wybiegł na podjazd i krzyknął „podjeżdżać“, a woźny, wyprostowawszy się jak struna, skamieniał, przeprowadzając oczyma schodzącą szybko ze schodów, nie licującym z wysokiem dostojeństwem krokiem, niewielką i szczupłą dosyć panią.
Marietta miała na głowie duży kapelusz z piórem, czarną suknię, czarną zarzutkę, czarne nowe rękawiczki. Twarz zasłaniała woalką.
Zobaczywszy Niechludowa, podniosła woalkę, ukazując twarz bardzo sympatyczną, o dużych, błyszczących oczach, i pytająco spojrzała na niego.
— A, książę Dymitr Iwanowicz? — przemówiła wesołym, przyjemnym głosem. — Jabym jednak poznała księcia.
— Jakto, pani pamięta, jak się nazywam?
— Jakże, myśmy z siostrą kochały się w panu — rzekła już po francusku — ale jak się pan zmieniłeś! Jaka szkoda, że wyjeżdżam. Zresztą, wróćmy się — rzekła, zatrzymując się z pewnem wahaniem.
Spojrzała na zegar ścienny.
— Nie można. Jadę na pogrzeb Kameńskiego. Strasznie przygnębiona.
— Któż to jest Kameńska?
— Jakto, pan nie słyszałeś? Jej syn zginął w pojedynku. Strzelali się z Pozenem. Jedynak. Straszna rzecz. Matka w rozpaczy.
— Słyszałem o tem.
— Nie, lepiej pojadę. A pana proszę wieczorem, albo jutro. — I szybkim krokiem poszła ku drzwiom wchodowym.
— Dziś wieczorem nie mogę — rzekł, wychodząc z nią razem na ganek. — A mam interes do pani — mówił, patrząc na parę kasztanów, podjeżdżających pod ganek.
— Cóż takiego?
— Jest notatka o tem od cioci — rzekł Niechludow, podając wązką kopertę z dużym monogramem. — Z niej dowie się pani wszystkiego...
— Ja wiem. Hrabina myśli, że ja mam jakiś wpływ na męża w interesach. Myli się. Ja nic nie mogę i nie chcę się mieszać. Ale ma się rozumieć, dla hrabiny i dla pana zrobię ustępstwo od moich zasad. O cóż chodzi? — rzekła, drobną rączką starannie szukając kieszeni w sukni.
— Siedzi w twierdzy młoda dziewczyna, chora i nie wmieszana w sprawę.
— Jak jej nazwisko? — Szustowa. Lidya Szustowa. Jest w notatce.
— Dobrze. Spróbuję. — I siadła lekko do powozu, błyszczącego lakierami skrzydeł, i otworzyła parasolkę. Lokaj siadł na kozioł i kazał woźnicy ruszać. Powóz ruszył, ale ona dotknęła parasolką pleców woźnicy, i śliczne, na muskularnych nogach, anglezowane klacze, zginając piękne, ściągnięte munsztukami głowy, stanęły, przebierając niespokojnie nogami.
— A pan niech przychodzi, tylko proszę nie interesownie — rzekła z tym uśmiechem, którego moc dobrze znała, i jakby zakończywszy przedstawienie, spuściła zasłonę, t. j. zasunęła woalkę.
— No, jedźmy... — I znów trąciła parasolką woźnicę.
Niechludow uchylił kapelusza.
Kasztanowate pełnej krwi klacze, w lansadach zatętniły podkowami, a powóz potoczył się bystro, od czasu do czasu lekko podskakując na nowych gumach po nierównych miejscach kostkowego bruku.