Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mijając gmach straży ogniowej, dorożka wjechała w podwórze od strony cyrkułu policyjnego i zatrzymała się przy podjeździe.
Na podwórze strażnicy, zakasawszy rękawy, rozmawiali głośno, śmiejąc się, i myli jakieś drągi.
Jak tylko dorożka zatrzymała się, kilku strażników podbiegło i pochwyciwszy ciało aresztanta pod pachy i za nogi, zdjęli go ze skrzypiącej pod nim dorożki.
Strażnik co przywiózł aresztanta, wysiadłszy z dorożki, machał i rozcierał zdrętwiałą rękę, a potem zdjął czapkę i przeżegnał się. Umarłego wnieśli w drzwi i po schodach na górę. Niechludow poszedł za nimi. W niedużej, brudnej izbie, gdzie wniesiono umarłego; stały 4 tapczany. Na dwóch siedzieli dwaj chorzy, w szlafrokach: jeden skrzywiony z obwiązaną szyją, drugi — suchotnik. Dwa tapczany były wolne. Na jednym z nich położyli aresztanta.
Mały człowieczek z błyszczącemi oczyma i wznoszący bezustannie brwi ku górze, w bieliźnie tylko i skarpetkach, szybkim drobnym krokiem podszedł do zwłok aresztanta i zaśmiał się głośno. Był to waryat, przebywający w przytułku.
— Oho! chcą mnie przestraszyć — ozwał się. Tylko, że im się to nie uda, oho!
W ślad za strażnikami, niosącymi zmarłego, weszli rewirowy i felczer.
Felczer podszedł do umarłego, potrząsnął pokrytą piegami, giętką, ale już martwo-bladą rękę aresztanta, potrzymał ją chwilę, a potem puścił. — Ręka opadła bezwładnie na piersi zmarłego.
— No, już gotów — wygłosił felczer, kiwnąwszy głową, ale, widocznie dla formy — rozpiął mokrą, szarą koszulę aresztanta i odgarnąwszy za ucho swe kędzierzawe włosy, przyłożył je do wysokich, wzdętych piersi aresztanta. Wszyscy milczeli. Felczer wyprostował się, kiwnął głową i poruszył palcem najpierw jedną, a potem drugą powiekę, nad szeroko rozwartemi niebieskiemi oczyma zmarłego.
— Nie przestraszycie mnie, nie przestraszycie! — wołał waryat, plując przez cały czas w kierunku felczera.
— Cóż? — spytał rewirowy.
— Ha, no cóż? — powtórzył felczer. — Trzeba go wziąć do trupiarni.
— Zobaczcie-no, naprawdę? — spytał.
— Już, można się było przekonać — odparł felczer, przykrywając mimowoli rozkrytą pierś zmarłego. Jeszcze trzeba zawołać Macieja Iwa —nowicza, niech on zobaczy! — Pietrow, zejdźno — rzekł felczer i odszedł od ciała.
— Zanieście do trupiarni — powiedział rewirowy. — A ty przyjdź do kancelaryi zaraz, podpisz się — dorzucił, zwracając się do konwojowego żołnierza, co nie opuszczał aresztanta ani na chwilę.
— Słucham — odparł żołnierz.
Strażnicy podjęli trupa i ponieśli znów na dół po schodach. Niechludow chciał iść za nimi, ale zatrzymał go waryat.
— Pan nie w zmowie, co? — To daj mi papierosa — ozwał się.
Niechludow wydostał papierośnicę i podał mu. Waryat, ruszając bezustannie brwiami, zaczął szybko opowiadać, jak go tu męczą, i prześladują. Wszyscy zmówili się przeciwko mnie i przez swoje medyumy męczą, straszą.
— Wybacz mi pan — przerwał Niechludow i nie dosłuchawszy końca historyi, wyszedł na podwórze, aby się dowiedzieć, gdzie zaniesiono umarłego.
Strażnicy z noszami przeszli już całe podwórze i wchodzili do sieni. Niechludow chciał podejść do nich, lecz nadzorca zatrzymał go.
— Czego pan potrzebuje.
— Niczego — odparł Niechludow.
— Niczego! — To niech pan sobie idzie.
Niechludow zawrócił się i poszedł do dorożkarza. Dorożkarz drzemał, siedząc na koźle. Niechludow zbudził go i kazał jechać w stronę stacyi.
Atoli nie ujechał jeszcze i stu kroków, gdy spotkał telegę, eskortowaną przez konwojowego żołnierza z karabinem, na której leżał inny, widocznie już umarły aresztant. Aresztant leżał na wznak na teledze i ogolona głowa z czarną bródką do połowy nosa była przykryta szarą płaską czapką, która za każdem poruszeniem telegi trzęsła się i podskakiwała. Woźnica, w grubych butach, prowadził konia. Na końcu szedł stójkowy. Niechludow potrząsnął za ramią swego dorożkarza.
— Co oni wyrabiają! — przemówił dorożkarz, zatrzymując konia.
Niechludow zeszedł z dorożki i udał się za telegą przechodząc znów, koło gmachu straży ogniowej i wszedł na podwórze cyrkułu policyjnego.
Na podwórzu strażacy ukończyli już mycie drągów, miejsce ich zajął wysoki, kościsty brandmajster z niebieskiemi wypustkami i włożywszy ręce w kieszenie, spoglądał gniewnie na bułanego tęgiego ogiera, którego strażak oprowadzał przed nim. Ogier utykał na przednią nogę i brandmajster mówił coś ze złością, do stojącego obok weterynarza.
Nadzorca stał opodal. Ujrzawszy drugiego trupa, zwrócił się do stójkowego:
— Gdzieście go znaleźli? — spytał, kiwając głową z niezadowoleniem.
— Na Starej Garbatowskiej — odparł stójkowy.
— Aresztant? — spytał brandmajster.
— Tak jest.
— Już drugi — rzekł nadzorca.
— To ładne porządki! — To ludzie! — przemówił brandmajster i zwróciwszy się do strażaka, oprowadzającego kulawego konia — krzyknął, ze złością: — A ciebie, szelmo, nauczę, jak kaleczyć konie, co warte więcej od ciebie, ośle jeden.
Trupa, tak jak i pierwszym razem, wzięli strażnicy i zanieśli do izby szpitalnej. Niechludow, jak zahypnotyzowany, poszedł za nimi.
— Czego tu? — spytał go stójkowy.
Nie odrzekł nic, tylko szedł tam, gdzie niesiono zmarłego.
Waryat, siedzący na tapczanie, palii chciwie papierosa, którego mu dał Niechludow.
— A! — wrócił się pan — powiedział i zachichotał głośno. — Spostrzegłszy trupa, nachmurzył się.
— Znowu — rzekł. — Zawzięli się. Ale jam nie dziecko, co? Prawda? — i uśmiechając się zagadkowo, spojrzał na Niechludowa.
Ale Niechludow patrzył na trupa, którego teraz nikt nie zasłaniał; twarz jego, zakryta przedtem czapką, była całkiem odsłonięta. O ile tamten aresztant był brzydki i wstrętny, o tyle ten był piękny, tak z twarzy, jak i budowy całego ciała. Był to mężczyzna w pełnym rozkwicie sił. Nie zważając na zeszpeconą, ogoloną do połowy głowę, jasne czoło, wzniesione nad czarnemi, szklistemi już teraz oczyma, było piękne, i nos nieco garbaty i wąsy czarne, niewielkie. Siniejące już wargi, złożone miał jakby do uśmiechu, niewielka broda okrywała dolną część twarzy i na ogolonej stronie głowy uwydatniało się ładne ucho. Wyraz twarzy miał spokojny, poważny, a zarazem dobry. Na wyrazistej twarzy wyryte były ślady jakiejś wewnętrznej, duchowej walki. Po cienkich kościach u rąk i nóg, skutych w kajdany, oraz po silnem i proporcyonalnem związaniu wszystkich członków, znać było, jak młodem, silnem i pięknem musiało być to ciało, i w swoim rodzaju zapewne bardziej doskonałe, niżeli bułany ogier, za okulawienie którego gniewał się tak brandmajster. A przecież tego człowieka zamęczono i nie tylko, że nikt go nie żałował, jako niewinnie stracone życie młode i do roboty zdolne, ale jedynem uczuciem, jakie wywołała we wszystkich otaczających śmierć jego, było to uczucie niezadowolenia z kłopotów, jakie przedstawiała konieczność uchronienia jego ciała od rozkładu. Do izby szpitalnej weszli doktór i felczer. Doktór był-to krępy, dobrze zbudowany mężczyzna, w czeczunczowej marynarce i takich-że samych spodniach, które doskonale uwydatniały muskularne uda. Rewirowy był to mały, tłusty człowieczek, o okrągłej, czerwonej twarzy, która robiła się jeszcze okrąglejsza, przezto, że miał zwyczaj wydymać policzki i wypuszczać powietrze, sapiąc. Doktór siedział na tapczanie przy umarłym i tak jak felczer, poruszał rękami trupa, posłuchał serce i wstał, obciągając spodnie.
— Już lepszym trupem nikt być nie może.
Rewirowy nabrał w usta powietrza i wydął policzki.
— Z jakiego więzienia? — zwrócił się z zapytniem do konwojowego żołnierza.
Żołnierz objaśnił go i zwrócił uwagę na kajdany, które należało zdjąć z umarłego.
— Każę się zdjąć, chwała Bogu, kowale są — odparł rewirowy i znów nadąwszy policzki, zwrócił ku drzwiom, sapiąc.
— Dlaczego oni tak umierają? — spytał Niechludow lekarza.
Lekarz popatrzył na niego uważnie przez okulary.
— Dlaczego? Ha! Umierają od porażenia słonecznego. Cóż pan chce, całą zimę siedzą bez ruchu. Potem pędzą ich po słońcu w samo południe, w taki skwar, jak dziś. Idą całą gromadą, przepływu powietrza żadnego i... następuje porażenie.
— Pocóż ich ganiają po takim upale?
— A, to proszę się ich zapytać. A pan kto jesteś?
— Ja, przechodzeń.
— Aaa!... Moje uszanowanie, ja pana objaśnić nie umiem — odezwał się doktór i obciągnąwszy gwałtownym ruchem spodnie, zwrócił się do tapczanów z chorymi.
— Ńo, jak się miewasz? — spytał bladego, skrzywionego człowieczynę, z obwiązaną szyją.
Waryat zaś siedział na swoim tapczanie i paląc papierosa, spluwał raz po raz w ślad za doktorem.
Niechludow zszedł na dół, na podwórze, koło koni straży ogniowej, i minąwszy naczelnika w bramie, w błyszczącym kasku, zbudził drzemiącego dorożkarza, siadł i kazał się wieźć na stacyę.