Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/XLV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLV.

Dozorca, co przyprowadził Masłową, siadł na futrynie okna opodal stołu. Nadeszła chwila stanowcza. Siedzieli naprzeciw siebie, przedzieleni stołem. W pokoiku było jasno i Niechludow po raz pierwszy patrzył zblizka na jej twarz, na zmarszczki koło ust i oczu i podpuchnięte oczy. I zrobiło mu się jej żal więcej, niż przedtem.
Oparłszy się o stół, tak, żeby dozorca nie słyszał słów rozmowy (a dozorcą był jakiś żydowski typ z siwemi faworytami), zaczął mówić.
— Jeśli prośba do senatu nie odniesie skutku, poda się prośbę do stóp tronu. Zrobi się wszystko, co można.
— Żeby to przedtem był dobry adwokat! — przerwała Kasia. — Mój obrońca, to głupiuteńki człowiek. Mówił mi tylko komplementy. — I zaśmiała się. — Żeby wiedzieli wtenczas, że pan mnie zna, byłoby inaczej. A tak co? Mysleli, że wszystko złodziejki.
— Jaka ona dziwna teraz — pomyślał Niechludow i chciał coś powiedzieć, ale znów mu przerwała.
— Chciałam panu coś powiedzieć. Siedzi tu w więzieniu ze mną jedna staruszka, aż wszystkim dziwno... Taka dobra starowina i siedzi nie wiadomo za co, i jej syn także. Wszyscy wiedzą, że niewinni, a ich skazali za podpalenie i siedzą. Dowiedziała się ta staruszka, że ja pana znam i powiada: Rzeknij mu słowo, niech, powiada, syna mego ten pan wywoła, to on mu wszystko rozpowie. Ich nazwisko „Meńszowie.” Cóż zrobi pan? Taka dobra staruszka, widać zaraz, że nic niewinna. Pan kochany postara się o to — rzekła, spoglądając na niego ze spuszczonemi oczyma i uśmiechając się.
— Dobrze, dowiem się, zrobię — rzekł Niechludow, dziwiąc się coraz więcej jej śmiałości. Ale chciałbym pomówić z panią o moim interesie. Pamięta pani, co jej mówiłem ostatnim razem?
— Pan dużo rzeczy mówiłeś. Co pan mówił ostatnim razem? — rzekła, nie przestając uśmiechać się i głowę to w jedną, to w drugą stronę pochylać.
— Mówiłem, żem przyszedł prosić panią o przebaczenie.
— No więc co? Przebaczyć, przebaczyć. Na co się to przyda... Pap lepiejby...
— Mówiłem, że chcę zmazać winę moją — ciągnął dalej Niechludow — i nie słowami tylko, lecz uczynkiem. Postanowiłem ożenić się z panią.
Na twarzy Kasi odmalowało się przerażenie. Skośne jej oczy zatrzymały się niby patrząc, a nie patrząc na niego.
— A to dlaczego znów tak się zachciało — rzekła, marszcząc czoło groźnie.
— Czuję, że wobec Boga powinienem to uczynić.
— Jakiego pan tam Boga wynalazł? Wszystko pan mówisz nie do rzeczy. Boga? Jakiego Boga? Trzeba było wtenczas o Bogu pamiętać — rzekła i otworzywszy usta, zamilkła.
Niechludow w tej chwili uczuł silny odór wódki, idący z jej ust, i zrozumiał powód takiego pobudzenia.
— Uspokój się, pani... — rzekł.
— Co się mam uspokajać! Ty myślisz, że ja jestem pijana! Jam pijana, ale wiem, co mówię — zawołała szybko i cała zaczerwieniła się. — Ja katorżnica, a tyś pan, książę i nie masz co się ze mną walać. Ruszaj do swoich księżniczek.
— Mów co chcesz, choćby najsrożej. Ty nie możesz wypowiedzieć tego, co ja czuję... — drżąc cały, cicho przemówił Niechludow. — Nie możesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia czuję winę moją wobec ciebie.
— Czuję winę... — rzekła, przedrzeźniając złośliwie. — Wtenczas nie czułeś, tylkoś rzucił 100 rubli. Oto coś wart, i to twoja zapłata była...
— Wiem, wiem o tem, ale cóż teraz na to poradzę? — rzekł Niechludow. — Teraz postanowiłem, że cię nie opuszczę, a co powiedziałem — zrobię.
— A ja ci mówię, że nie zrobisz — rzekła i zaśmiała się głośno i dziko.
— Kasiu — przemówił do niej.
— Idź precz odemnie! Ja katorżna, a tyś książę. To nie dla ciebie miejsce! — krzyknęła, cała zmieniona od gniewu, wyrywając mu rękę. — Ty chcesz wybawić się z grzechu przezemnie — rzekła, śpiesząc się wypowiedzieć wszystko, co zawrzało w jej duszy. — Ty w tem życiu miałeś rozkosz ze mną i chcesz w tamtem życiu się zbawić! Wstrętny mi jesteś, i twoje okulary, i tłusty pogański pysk twój. Idź, idź precz! — krzyknęła, energicznym ruchem zerwawszy się na nogi.
Dozorca podszedł do nich.
— Co ty robisz awantury. Czy tak wypada?
— Daj pan pokój, proszę — rzekł Niechludow.
— Niech się nie zapomina... — rzekł dozorca.
— Pozwól pan... bardzo proszę... — rzekł Niechludow.
Dozorca odszedł do okna.
Masłowa usiadła znów, spuściwszy oczy, i ściskała silnie drobne, skrzyżowane palcami ręce...
Niechludow stał przed nią, sam nie wiedząc, co czynić.
— Nie uwierzysz mi? — rzekł.
— Że pan się chcesz żenić? Na to nie pozwolę. Powieszę się prędzej. Oto masz pan! Tak zrobię!
— Ja jednak będę ci zawsze pomocą.
— To już pańska rzecz. Ale ja nic nie żądam od pana. Ja mówię panu całą prawdę. Czemu ja wtedy nie umarłam — dodała i zatkała głośno i żałośnie.
Niechludow nie mógł mówić i sam zapłakał cicho.
Podniosła oczy i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Następnie zaczęła wolno obcierać spływające po twarzy łzy.
Dozorca podszedł i oznajmił, że czas rozejść się.
Masłowa wstała.
— Pani teraz wzburzona. Jeśli będzie można, przyjadę jutro. A pani niech pomyśli... zastanowi się...
Nie odpowiedziała ani słowa i nie patrząc na niego, wyszła za dozorcą.
— No, dziewko! teraz ci będzie dobrze — mówiła Korabiowa. — Widać wdepnął w ciebie zdrowo, nie zasypiać sprawy, głupia, dopóki przyjeżdża. On ci pomoże. Bogaci ludzie wszystko potrafią.
— Tak, to tak... — śpiewnym głosem mówiła stróżowa. — Biedny się żeni, to mu i noc krótka, a bogaty pomyślał, zażądał, wszystko idzie jak z płatka.
— Mówiłaś tam pani o mojej sprawie? — pytała staruszka.
Ale Masłowa nic nie odpowiadała towarzyszkom. Legła na tapczanie i zapatrzona w kąt celi, leżała do wieczora bez ruchu. Odbywała się w niej ciężka walka.
To, co jej powiedział Niechludow, powracało ją w ten świat, w którym tyle wycierpiała, z którego uciekła, nie rozumiejąc go i nienawidząc.
Straciła obecnie to zapomnienie, w jakiem żyła, a żyć z pamięcią świeżą, tego co przeszło, było ciężko. Wieczorem znów kupiła wódki i wypiła razem z koleżankami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.