Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część trzecia/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

W towarzystwie ordynansa wyszedł Niechludow znów na dziedziniec, skąpo oświetlony czerwono palącemi się latarniami.
— Dokąd? — zapytał towarzysza Niechludowa, konwojowy, którego spotkali.
— Do osobnej, numer 5-ty.
— Nie przejdziesz tędy, zamknięte. Trzeba iść przez ganek.
— A dlaczegóż zamknięte?
— Zamknął starszy, sam poszedł na wieś.
— No, to chodźmy tędy. — Żołnierz poprowadził Niechludowa na drugi ganek i przeszedł po deskach do drugiego wejścia. Na dziedzińcu już słychać było gwar głosów i ten hałas wewnątrz, podobny do ruchu pszczół w ulu. Gdy się Niechludow zbliżył i skoro otworzono drzwi, hałas się wzmógł i krzyczące, wymyślające, śmiejące się głosy zlały się w jeden dźwięk. Słychać było przelewający się brzęk łańcuchów i Niechludowa zaleciał ów znajomy, ciężki etapowy zaduch.
Oba te wrażenia: szmer głosów, brzęk łańcuchów z jednej strony, z drugiej ten straszny zaduch, w duszy Niechludowa zlewały się zawsze w jedno uczucie moralnych mdłości, przechodzących w mdłości fizyczne. Oba wrażenia zlewały się, potęgując się wzajemnie.
W sieni etapu stał olbrzymi, cuchnący kubeł, tak zwana „Parasza.“ Sień prowadziła na korytarz, z którego były wejścia do celi więziennych. Pierwsza izba była dla familijnych, druga dla nieżonatych. W końcu korytarza znajdowały się dwie małe izby, przeznaczone dla politycznych.
W etapie, zbudowanym dla 150 osób, a mieszczącym 450, było tak ciasno, że aresztanci, nie mając miejsca, przepełniali korytarze. Jedni siedzieli lub leżeli na podłodze, drudzy chodzili tam i napowrót z pustemi lub wrzątkiem napełnionemi imbrykami. Był tam i Taras. Zobaczył Niechludowa, dopędził go i pozdrowił uprzejmie. Poczciwa jego twarz była zeszpecona sińcami na nosie i pod oczami.
— Co ci się przytrafiło? — zapytał go Niechludow.
— Taka wydarzyła się sprawa — odrzekł Taras, uśmiechając się.
— Wciąż się biją — tłómaczył pogardliwie konwojowy.
— O babę — dorzucił, idący za nimi aresztant. — Ze ślepym Teodorem pobili się.
— A jak tam Teodozya? — zapytał Niechludow.
— Zdrowa — wrzątek jej oto niosę — powiedział Taras i poszedł do izby familijnej.
Niechludow zajrzał do drzwi.
W izbie pełno było mężczyzn i kobiet; leżeli na narach i pod narami. W powietrzu, nasyconem parą schnącego, mokrego ubrania, rozlegał się nieustający krzyk kobiecych głosów.
Następne drzwi prowadziły do izby nieżonatych. Było tam jeszcze więcej ludzi. Hałaśliwy tłum aresztantów w mokrych ubraniach tłoczył się we drzwiach i u wejścia na korytarz. Dzielili się czemś lub obradowali. Konwojowy tłumaczył Niechludowowi, że to starosta wypłacał majdańszczykowi pieniądze pobrane naprzód, lub przegrane w loteryjne bilety, porobione z kart. Na widok podoficera i obcego przybysza, ci, co bliżej stali, umilkli i obrzucili przechodzących podejrzliwem spojrzeniem. Wśród dzielących zauważył Niechludow znajomego katorżnika Fedorowa i wstrętnego, ospowatego brodiagę bez nosa, o którym wiedziano, że podczas ucieczki do tajgi zabił towarzysza i żywił się jego mięsem. Brodiaga stał na korytarzu, w mokrym chałacie, narzuconym na ramiona, i wyzywająco patrzył na Niechludowa, nie usuwając mu się z drogi. Niechludow go ominął.
Widok taki nie był nowym dla niego. Nieraz już w ciągu tych trzech miesięcy widział tych samych 400 przestępców, widział ich w różnych położeniach: i wieczorami w upalnej porze roku, i wśród obłoków kurzu, jakie tworzyły wlekące się za nogami łańcuchy kajdan. Widywał ich w drodze, i na odwachach, i w ciepłe dnie na etapowych dziedzińcach, gdzie odbywały się nieraz wstrętne sceny. A jednak za każdym razem, gdy do nich wchodził i czuł, jak teraz, ich wzrok na siebie zwrócony, dręczyło go ciężkie poczucie wstydu i świadomość swojej względem nich winy. A cierpiał tembardziej, że do tego wstydu i poczucia winy przyłączały się nieprzezwyciężona obawa i odraza.
Wiedział, że w położeniu, w którem postawiono tych ludzi, oni innymi być nie mogą, a pomimo tego nie był w stanie pokonać wstrętu, jakim go przejmowali.
— Ot takim pokurczom to dobrze na święcie — krzyknął ktoś w chwili, gdy Niechludow podchodził do drzwi gdzie była izba dla „politycznych.” Słowa te wyrzucał z gardła jakiś pijacki ochrypły głos, a towarzyszyło im grubiańskie, przekleństwo.
Rozległ się śmiech, złośliwy, szyderczy — i jeszcze potok cały wykrzykników plugawych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.