Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część trzecia/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo nieudanej próby w areszcie, Niechludow podniecony, wesoły i czynny pojechał do kancelaryi gubernatora, dowiedzieć się, czy nie ma tam papieru o ułaskawieniu Masłowej. Papieru nie było, więc, wróciwszy do hotelu, napisał, nie zwlekając, listy do Selenina i do adwokata, Fanarina. Spojrzał na zegarek, czas był jechać na obiad do generała.
W drodze myślał znów o tem, jak Kasia przyjmie wiadomość o ułaskawieniu. Gdzie każą jej zamieszkać? Jak on z nią nie będzie mieszkał, co Simonson zrobi? Jaki łączy ją z nim stosunek? Stanęła mu przed oczyma ta zmiana na lepsze, jaka dokonała się w całej naturze Kasi, a takie i jej przeszłość.
— Trzeba zapomnieć o tem, wykreślić ze wspomnień — myślał i skwapliwie odpędzał wszelkie cisnące się rozumowania. — Zobaczy się — powiedział w duchu i zastanawiał się nad tem, co ma powiedzieć generałowi.
Obiad u generała urządzony był z tym przepychem, właściwym ludziom bogatym i wysokim urzędnikom, do jakiego Niechludow od urodzenia był przyzwyczajony. Wydał mu się bardzo przyjemnym po tych kilku miesiącach, w których nie miał nietylko zbytku, ale nawet zaspokojenia najskromniejszych wymagań.
Gospodyni była to wielka pani petersburska starej daty, eks-frejlina Mikołajewskiego dworu, mówiła doskonale po francusku, źle po rosyjsku. Siedziała wyprostowana, a robiąc ruchy rękoma, nie dotykała łokciem figury. Ułożenia wytwornego i spokojnego w obejściu, z mężem zachowywała wiele szacunku, choć przebijał się w tem zachowaniu tajony smutek. Dla gości była nadzwyczajnie uprzejmą, choć znać było pewne odcienie tej grzeczności, umiejętnie stosowane do osób.
Przyjęła Niechludowa, jako swojego, z tem subtelnem, niewidocznem pochlebstwem, dzięki któremu Niechludow znów dowiedział się, że ma wielkie zalety i poczuł miłe zadowolenie z samego siebie. Dala mu do zrozumienia, że wie o oryginalnym, ale uczciwym czynie, który go zaprowadził na Syberyę, i że uważa go jako wyjątkowego człowieka.
To subtelne pochlebstwa, wyrafinowany zbytek w domu generała, zrobiły swoje, i Niechludow oddał się cały używaniu tego, co go otaczało. Więc piękne urządzenie, smaczne i wytworne potrawy, łatwe i przyjemne obcowanie z ludźmi dobrze wychowanymi znajomego mu dobrze koła. Zdawało mu się, jakby to wszystko, wśród czego przeżył w ostatnich czasach, było snem, z którego ot w tej właśnie chwili ocknął się i ujrzał realną rzeczywistość.
Przy obiedzie, oprócz domowych, byli córka generała z mężem i adjutant; byli jeszcze Anglik, kupiec właściciel kopalni złota, i chwilowo przebywający tu gubernator oddalonego syberyjskiego miasta. Wszyscy ci ludzie miłe na Niechludowie robili wrażenie.
Anglik, tęgi człowiek, o rumianej cerze, mówił źle po francusku, zato doskonale i z przekonywającą wymową wysławiał się w rodowitym języku. Dużo widział i w sposób zajmujący opowiadał o Ameryce, Indyach, Japonii i Syberyi.
Młody kupiec, dobywacz złota, syn chłopa, ubrany w zrobiony w Londynie frakowy garnitur, z brylantowemi spinkami, posiadał dużą bibliotekę, dawał znaczne sumy na dobroczynność i wyznawał liberalne idee europejskie. Z przyjemnością i zainteresowaniem słuchał go Niechludow; był to nowy i dodatni typ, bujnie wyrosłego pędu europejskiej kultury, zaszczepionego na zdrowej chłopskiej dziczce.
Gubernator dalekiego miasta, były dyrektor departamentu, był pulchny człowiek, z kręcącemi się, rzadkiemi włosami, jasno-niebieskiemi oczami, bardzo otyły, z białemi, wypieszczonemi rękoma, z masą pierścionków i z twarzą rozjaśnioną sympatycznym uśmiechem.
Gospodarz domu szanował tego gubernatora zato, że nie brał łapówek. Gospodyni, wielka amatorka muzyki i sama doskonała pianistka, ceniła go, bo był bardzo muzykalny i grywał z nią na cztery ręce.
Wesoły, energiczny, z szafirowym podbródkiem adjutant, proponował wciąż swe usługi i swą dobrodusznością sprawiał miłe wrażenie.
Ale najsympatyczniejszą była dla Nięchludowa młoda para, córka generała z mężem. Nie była ona ładną, ale dobrą i sympatyczną młodą kobietą, całkowicie oddaną wychowaniu dwojga swoich dzieci. Mąż jej, za którego po długiej walce z rodzicami wyszła z miłości, liberalny kandydat moskiewskiego uniwersytetu, skromny i rozumny, urzędował w tutejszym okręgu i zajmował się statystyką obcoplemiennych szczepów. Badał je, studyował, kochał i starał się ocalić od zagłady.
Wszyscy nietylko, że mili i uprzejmi dla Niechludowa, ale i najwidoczniej bardzo radzi, jako osobistości nowej i zajmującej. Generał, który przyszedł do obiadu w wojskowym surducie, z białym krzyżem na szyi, przywitał Niechludowa, jak starego znajomego, i zaraz poprosił gości na wódkę i przekąskę. Na zapytanie generała, co Niechludow robił po wizycie u niego, opowiedział, że był na poczcie i dowiedział się o ułaskawieniu tej osoby, o której rano mówił i że teraz znów prosi o pozwolenie pójścia do więzienia.
Generał, widocznie niezadowolony, że się o interesach mówi przy obiedzie, zachmurzył się i nic nie odpowiedział.
— Pozwoli pan wódki? — zapytał zbliżającego się Anglika.
Anglik wypił wódkę i opowiedział, że rano zwiedził sobór i hutę, i że pragnąłby jeszcze zobaczyć wielkie więzienie dla etapowych aresztantów.
— Wybornie — odrzekł generał, zwracając się do Niechludowa. — Możecie, panowie, iść razem. Prosię im napisać pozwolenie — zwrócił się do adjutanta.
— Kiedy pan sobie życzysz pojechać? — zapytał Niechludow Anglika.
— Ja wolę zwiedzać więzienia wieczorem; Wszyscy będą w domu, niema przygotowań, więc znajdziemy tak jak jest zawsze.
— A! on chce to zobaczyć w całej okazałości! Owszem niech zobaczy. Ja pisałem, nie chcą posłuchać. Dobrze, iż się dowiedzą prawdy z pism zagranicznych — mówił generał i poszedł do stołu, przy którym gospodyni domu wskazywała miejsca gościom.
Niechludow siedział między gospodynią domu i Anglikiem. Naprzeciwko niego siedziała córka generała i były dyrektor departametu, gubernator syberyjskiego miasta.
Rozmowa podczas obiadu przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot. Mówiono o Indyach, w których bywał Anglik, o wyprawie tonkińskiej, którą generał surowo potępiał, o powszechnem w Syberyi szalbierstwie i łapownictwie. Wszystko to mało zajmowało Niechludowa.
Ale po obiedzie, przy kawie wszczęła się bardzo zajmująca rozmowa o Gladstonie między gospodynią domu i Anglikiem, i Niechludowowi zdawało się, że wypowiedział dobrze dużo rozumnych rzeczy i że całe towarzystwo na to uwagę zwróciło. Po dobrym obiedzie i winie, przy kawie, siedząc na miękkiem krześle, wśród ludzi uprzejmych i dobrze wychowanych, czuł się Niechludow w dziwnie błogiem usposobieniu. A kiedy pani domu, na prośbę Anglika, siadła do fortepianu z byłym dyrektorem departamentu i wykonali prawdziwie dobrze 5-tą symfonię Bethowena, Niechludowa ogarnęło oddawna mu już obce uczucie zupełnego zadowolenia wewnętrznego, jakby się był teraz dopiero dowiedział, jaki on dobry człowiek i że ma pewną wartość osobistą.
Fortepian był znakomity i wykonanie dobre. Tak się przynajmniej wydało Niechludowowi, bo lubił i znał tę symfonię. Wsłuchując się w przepiękne andante, poczuł łechtanie w nosie od rozczulenia nad sobą i swoją cnotą i zasługą.
Podziękował gospodyni domu za przyjemność, której od tak dawna nie miał, chciał się pożegnać i wyjechać, gdy podeszła doń ze skromną minką córka generała i rumieniąc się, rzekła.
— Zapytywał pan o moje dzieci, chce je pan widzieć?
— Jej się wydaje, że wszyscy pragną widzieć jej dzieci — rzekła matka, uśmiechając się nad miłem, choć naiwnem zachowaniem się córki. — Księcia to bynajmniej nie zajmuje.
— Ależ przeciwnie, bardzo pragnę zobaczyć, maleństwa — odpowiedział Niechludow, wzruszony tą przelewającą się przez brzegi wyjątkową macierzyńską miłością. — Proszę, niechże mi pani pokaże!
— Prowadzi księcia, aby obejrzał jej drobiazg — śmiejąc się, zawołał generał, grający w karty z zięciem, młodym kupcem i adjutantem. — Pełnij pan swą powinność.
Tymczasem młoda kobieta, widocznie wzruszona tem, że oto będą zaraz oceniać jej dzieci, szła prędkim krokiem naprzód, prowadząc Niechludowa do środkowych pokojów. W trzecim z rzędu pokoju wysokim, z białem obiciem, oświetlonym niedużą lampą z ciemnym abażurem, stały obok dwa łóżeczka, a między niemi siedziała w białej pelerynce niania z sybirską, szeroką, poczciwą twarzą. Niania wstała i ukłoniła się. Matka zaś pochyliła się nad pierwszem łóżeczkiem.
— To Kasia — mówiła — poprawiając szydełkową kołdrę na dwuletniej dziewczynce, z długiemi włosami, która spała spokojnie z otwartą buzią. — Ładna? Ma dopiero dwa lata.
— Śliczna.
— A to Wasiuk, jak go nazywa dziadek.
— Piękny chłopak — chwalił Niechludow, przyglądając się śpiącemu na brzuszku malcowi.
Matka stała i uśmiechała się z tryumfem.
Niechludow przypomniał sobie kajdany, ogolone głowy, nary, rozpustę, umierającego Krylcewa, Kasię. I zazdrość zakradła się do jego duszy i zapragnął dla siebie takiego wykwintnego, czystego, jak mu się zdawało, szczęścia.
Pochwaliwszy jeszcze kilka razy dzieci i zadowolniwszy tem chociaż w części matkę, wrócił z nią do salonu, gdzie już na niego czekał Anglik, ażeby razem jechać do więzienia. Pożegnał starszych i młodszych tak uprzejmych gospodarzy i wyszedł z Anglikiem na ganek domu generalskiego.