Zmierzch bożków
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmierzch bożków |
Pochodzenie | Życie tygodnik Rok II (wybór) |
Wydawca | Ludwik Szczepański |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały wybór |
Indeks stron |
Piękna była, piękna jak Kytheréa, córa morza, gdy białymi palcami wyciskała łagodnie kroplisty ocean z jasnej fali swych włosów. Nazywała się Anita.
Mając 14 lat, działała już cuda, i jak wspaniała grozą, błyszcząca góra Magnetu, przyciągała okręciki życia z ich sternikami, a one rozbijały się.
Patrz! Wszyscy chłopcy z gimnazyum widząc ją stawali się mężami, a wszyscy mężowie gimnazyastami! A jeden z chłopców podsunął jej kartkę, na której było napisane: »Chciałbym umrzeć dla ciebie, Anito«.
Wtedy uczuła: »Takiem zdaniem można żyć, żyć!«
Tak doszła do słodkiej, cudownej świadomości, że jest w niej niezmierna, boska potęga, tryskająca jakby złocistymi promieniami na zimnych, ukrytych w cieniu ludzi, niosąca światło i ciepło z mysteryi własnych systemów słonecznych.
I poznała, że ta potęga płynie jak elektryczność świata z jasnej fali jej włosów, płynie z jej niebiesko‑szarych ócz, płynie z pary jej wspaniałych piersi, z jej białych rąk, z jej lśniących jedwabnych szat.
I żyła, odkąd zaczęła żyć, jak wielkie boginie — — z ukochania! Żyła śpiewem uwielbiających ją ludzi, skargami zwilżonych ócz, psalmami upojonych serc, dymem kadzideł i wieńcami, żyła płomieniami, modłami, słowem miłości i zniszczeniem. Przyjmowała wdzięcznie, co jej przynoszono, i dawała uśmiechy. Tak rosła, dając ciepło i światło z mysteryi własnych systemów słonecznych, szafując łagodne promienie wiosenne i gwałtowne żary letnie, to znowu kryjąc się pod słońce zimowe. Raz śmiejąc się powiedziała o panach: »Moje ziemie!« Raz powiedziała: »Znam tylko jednego szczęśliwego człowieka; moją starą posługaczkę w kąpieli. Może mnie oglądać w całej wspaniałości!«
Innym razem, w pływalni, zawołała z kabiny, śmiejąc się: »Moje panie, która chce na mnie patrzeć, zapłaci tylko koronę. Pieniądze dostanie biedna Marya«. I wiele dziewcząt poszło i zapłaciło koronę. Tylko jedna nie przyszła. A Kytheréa rzekła do niej: »Czemu nie przyszłaś, Stefanio, patrzeć na moją wspaniałość?«
»Inne«, odpowiedziała Stefania, »przyszły nie po to, aby podziwiać twą wspaniałość, lecz aby znaleść błąd w tobie. Ja zaś wiem, że jesteś bez błędu. Bo tylko ten, kto jest bez błędu, traci poczucie wstydu i ma swobodę greckiej nagości, Anito!«
Raz przyszedł Bóg liryczny poeta, uderzył w harfę i śpiewał: »Kytheréo, córo morza...« Na tem skończył. A ona powiedziała: »Kto jesteś, co przedstawiasz?« »Ja?! Syn bogów jestem, poeta«. Wówczas uważała młodego człowieka za równego sobie i dała mu swój najlepszy uśmiech. Ale on żądał więcej, więcej. Wtedy dotknęła dłonią jego pleców i powiedziała: »Oszukałeś mnie. Nie jesteś synem bogów«. »Jak rozumiesz to, pani?« »Nie możesz żyć nektarem i ambrozyą. Musisz jeść, jak byk na łące. Odejdź!« A on myślał: »No, otrzymałem nowe wrażenie«. A jeszcze później przyszedł prawdziwy syn bogów. »Ah, tyś także taki«, pomyślała i dała mu najbardziej przelotny uśmiech. Lecz on żył tym uśmiechem. Wtedy poznała, że to prawdziwy syn bogów, który może żyć nektarem i ambrozyą i jest jej równy.
A potem przyszła nowa generacya, trzeźwiejsza.
I jeden, który nie był już poganinem i dla którego nie było Kytheréi z włosami, roszącymi oceany, ani świątyń greckich, uczczonych, powiedział: »Pragnę cię poślubić, Anito. Dochowam ci czci i wiary. Ale ten uśmiech pogański musisz odrzucić, moja droga. Zostaw takie sprawy paniom Kálmàr, Dirckens, Othérô, uświęconym boginiom«. Odtąd uważała go za najwyższego, bo nie był poganinem i nie zważał na jej uśmiech. I porzuciła uśmiech pogański. A kiedy porzuciła ten uśmiech pogański, który dał jej władzę nad światem, nad chłopcami w gimnazyum, nad słuchaczami praw i medykami w uniwersytecie, nad uczniami akademii sztuk, nad oficerami, nad synami fabrykantów, nad fałszywymi poetami i nad prawdziwymi, przestała sama być poganką, Kytheréą, córą morza, jak to śpiewał fałszywy poeta, a odczuł prawdziwy i stała się panią Anitą T., damą taką a taką, która co czwartek dawała przyjęcie z kolacyą, z wyjątkiem wieczorów w teatrze.
I jej mąż powiedział: »Nie chcę dłużej filozofować nad tym tematem... ale wiem, że dałem ci spokój, Anno. Był czas najwyższy. Zostawiona sama sobie, byłabyś zginęła. Nieprawda?!«
»Tak jest«, odpowiedziała poważnie, bez uśmiechu, zdetronizowana bogini... »dziękuję ci!«