Życie tygodnik Rok II (1898) wybór/całość
<<< Dane tekstu | ||
Tytuł | Życie tygodnik Rok II (wybór) | |
Redaktor | Ludwik Szczepański | |
Wydawca | Ludwik Szczepański | |
Data wyd. | 1898 | |
Druk | Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Nr. 1. | Kraków, dnia 1. stycznia 1898 Lwów. | Rok II.
|
SPIS RZECZY:
|
WIZYA.
Jakaś mi cisza w uszach dzwoni, PRZEZ JAKIEŚ MORZE WIELKIE, SINE...
Przez jakieś morze wielkie, sine, KORNEL UJEJSKI.
PERŁY BOLEŚCI.[1]
Prolog do wielkiego dramatu r. 1864.
Tam w głębi morza, kędy spieszne fale POWRÓT.
O, ciemny lesie przeczuć!... Stary, wielki borze — FR. VIELÉ GRIFFIN.
NAD GROBEM HELENY.
Cóżeś robiła w ogrodzie — o zmroku? (Warszawa).
Antoni Lange. Z płockich wzgórz.
W KAPLICY KRÓLÓW.
Kornie przy marmurowym kląkłem sarkofagu... U WYŁOMU.
Dalej!... dalej!... — Moje! (Lublin).
Franciszka Arnsztajn. FRAGMENT.
Zesłano mnie tu — kto i skąd?.. ach, nie wie Indyjskiej strzały: kiedy raz ugodzi — 1895 r.
Stanisław Pieńkowski. JAN RICHEPIN.
OCEANO NOX.
Lekka flotyla Morze zielone — ŻYCZENIE.
Gdy uderzy godzina, że znajdę się w kole Tęsknota.
Gwiazdą zawisasz nocą w błękicie, EDGAR ALLAN POE.
MILCZENIE.
Są takie bezcielesne rzeczy, są zjawiska, To milczenie cielesne. Żadna zła potęga ELDORADO.
Rycerz na schwał Warszawa.
Tłum. A. Lange. ELSTERA.
Biały pod nim arabczyk zrywa się do skoku, Or-Ot.
VENI.
Przybądź Nocy — zwiastunko wiary, niepamięci!... Stanisław Pieńkowski.
Z cyklu sonetów „Gwiazdy“.
SONET VIII.
Gwiazdy! Powiedzcie! Przed epok milionem, Kazimierz Tetmajer.
AUGURZY.
Kiedy łzami krwawemi po stołu marmurze (Warszawa).
Wacław Wolski.
WIZYA.
Widziałem siebie w czarnej granitowej trumnie, (Warszawa).
Wacław Wolski.
Z konkursu „Życia“.
Modlitwa.
...A daj nam, Boże, mocy, żebyśmy wśród drogi (Warszawa).
Wład. Sterling.
Wierzba.
Wzięto drobniutką płonkę wierzby na południe. Zakwitniesz, kiedy u nas lepsza błyśnie dola, (Warszawa).
Wład. Sterling.
SONET.
Ukochałem najkruchszy filigran z kryształu, I odzyska je znowu, bo czuwa na straży (Warszawa).
W. Wolski.
EMIL VERHAEREN.
ODJAZD.
Mórz wał o piersi skał rozbija fal swych szał, Tłom. A. Lange.
SONETY ADAMA SZYMAŃSKIEGO.
Drogowskazy.
BÓG.
I.
Gdy wichry Twoją mocą w huragan bieg swój wzmogą, II.
W niedoli ludzkiej błądzi mędrca oko: III.
Nie siła niewolnicy i nie jej słaba dłoń, Petersburg 1898 r.
Adam Szymański.
F. MIRANDOLLA.
Z Upanisehad.
Cała przyroda roi się od życia Ofiara Somy.
(NA MOTYWACH RIJVEDY).
Niech twój sok zwycięży omdleniem, Krosno.
F. Mirandolla.
WŁODZIMIERZ PERZYŃSKI.
UAJALI.
(FRAGMENT).
Kochanka moja, Uajali biała, »Weź mię... na wieki oddaję się tobie, Na kwiatach jeszcze srebrzyła się rosa, Stanęła przy mnie, cicho się zaśmiała Wyśnionej...
Przyjdź do mnie w ciche południe lipcowe, Włodzimierz Perzyński.
ALBERT SAMAIN.
Wizye.
I.
Śniłem dżunglę pożarną kwiatowymi stoki, A żar nocy w wyczerpań pogrążał omdlenie... II.
Śniłem ogród pierwotny, gdzie dusz szereg gości, Nuit Blanche.
O droga! niech tej nocy w każdej srebrnej wazie Tłom. Kazimiera Zawistowska.
Z PRZEKŁADÓW.
JEAN RICHEPIN. Florentyńczyk.
Malarz, rzeźbiarz, poeta — gonię bez wytchnienia Tłom. Jerzy Żuławski.
KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER.
Z cyklu „Gwiazdy“.
Syryuszu! Cudzie gwiazd! Gdy patrzę w ciebie, II.
I oto pyłem w ten bezmiar rzuceni Kazimierz Przerwa-Tetmajer.
Mglisty wieczór.
Krakowskiego przedmieścia trotuar szeroki Wacław Wolski.
Twoja Dusza.
Dla Z. J.
Twoja Dusza wygnanki ma królewskiej lice, Kazimiera Zawistowska.
„PATRYOTA“.
W zdrowem ciele zdrowa dusza! Gdzieś tam jakiś Francuz wściekł się — Szyldkret.
Przysięga.
(Wiersz przeznaczony na raut krakowskiej Szkoły Sztuk pięknych)
»Z nią, albo bez niej!« Z tarczą, lub na tarczy A jeśli róże i wieńce — przez róże Kraków.
Włodzimierz Perzyński.
SEN.
Jakiż sen dziwny!... O zachodzie słońca Kraków.
Włodzimierz Perzyński.
Warszawa.
Patrzyłem na nią o zachodniej porze, Kraków.
Włodzimierz Perzyński.
EMIL VERHAEREN.
POWROŹNIK.
Z cyklu: VILLAGES ILLUSOIRES.
Pod groblą, śród wioszczyny, Niegdyś — było to życie mistyczne, ogniste. Na drodze równej, ociemniałej Tłom. A. Lange.
F. MIRANDOLLA
NOKTURN
WIZYA WIOSENNA
Pannie E. L.
Wiosna, zakwitająca lilia otwiera kielich biały, F. Mirandolla.
WŁODZIMIERZ PERZYŃSKI.
Z SONETÓW.
PLEIN-AIR.
Leżę na stercie siana upojony ciszą, WIZYA.
Cicha, miesięczna noc. Usnęły drzewa NA ŚNIEGU.
Pole. Jak okiem sięgnąć śnieg. W oddali Włodzimierz Perzyński.
Nie wiem, dlaczego —
Nie wiem dlaczego, gdy w to niebo patrzę, Filip Eisenberg.
FRANCIS-VIELÉ-GRIFFIN.
MAŁGORZATA.
O, gdzie jest Małgorzata? o hej, o hej, o hej! Marzenia, w których Miłość kroczy z swym orszakiem Jak morski ptak polotem rozpostartych skrzydeł, Warszawa.
Tłóm. Antoni Lange.
Bądź błogosławiona!
Ty szczęścia dajesz mi świetlaną jasność, Filip Eisenberg.
RYSZARD DEHMEL.
Władca i władczyni.
(Z CYKLU „LEBENSBLÄTTER“)
On:
Żeś mi tak piękna, więc cię na mą duszę Ona:
Żeś mi tak silny, czuj pragnień katusze! Tłóm. Filip Eisenberg.
FRAGMENT.
A gdy z młodością nadchodzi rozłąka, Warszawa.
Selim.
PIOSENKA.
Ptak mój złoty odleciał odemnie, Włodzimierz Perzyński.
ALBERT SAMAIN.
Z cyklu: „L’allée solitaire“.
I.
Gdy me serce królewskie rozczarowań żałość II.
Czerni zostaw brutalne zbratanie ulicy. Tłoczą się przy uczt stole głodni biesiadnicy, III.
Jękiem skrzypiec łkających Życie się rozżala — IV.
Czarny Kozioł ciemności przerzyna pustkowie — V.
Już kwiaty rozkołysał Serafin wieczorów — Każda róża w bezwładnem chyli się omdleniu.. VI.
Nieba toń się jeziorem blado złotem stała Tłomaczyła: Kazimiera Zawistowska.
|
Powietrze było tak białe, że kiedy przeleciał biały ptaszek, to wyglądał, jak srebrny...
Mały Muc szedł w niebieskiem, nowem ubraniu i ciągnął drewnianego konika, który miał czerwone kółka i zawsze podskakiwał, bo się potykał o kamyki..
Żółte pączki na drzewach nie otworzyły jeszcze ócz, jak dziewczęta. — Niektóre spadły we śnie na piasek, a między listkami biegały czarne mrówki... Niektóre pączki jeszcze żyły; niektóre zwiędły, nim otworzyły oczy.
Muc ciągnął silnie za sznurek, żeby konik nie uciekł i zaciskał zęby i czasem obracał się do konika na czerwonych kółkach, jak do małego pieska...
Niańka, która miała siedemnaście lat i opowiadała sobie jeszcze sama bajki, patrzyła się w słońce a jedną ręką prowadziła Muca.
Czasami spotykali pięknie ubrane panie, które stawały i chwaliły dziecko. Wtedy Lina schylała się do małego Muca i poprawiała mu spodeńki, które i tak były w porządku.
Muc zaczął tłómaczyć i pokazywać niańce różne ładne rzeczy.
— Widzis Lina... to ptasek...
— Widzę.
— Widzis Lina... to taki maleńki ptasek.
— Maleńki ptaszek.
Stanęli koło długiej rury z gutaperchy. Muc otworzył szeroko oczy.
— A co to jest... Lina?
— Tem się podlewa kwiaty.
Wtedy Muc zaczął tłómaczyć:
— Widzis Lina... tem się podlewa kwiaty.
Lina była zmęczona wiosną i czekała na ławkę. Na wielkim placu, gdzie stały białe figury było naokoło dużo ławek, ale były tam także inne niańki i dzieci, a Lina nie lubiała tego, bo się bała żołnierzy.
Tylko Muc płakał i napierał się, żeby pójść do dzieci, bo miały obręcze i także taką żabę, co się nakręca.
Ale Lina odkryła pod parkanem zieloną niską ławkę, na której nikt nie siedział.
Muc przestał płakać, bo zobaczył gąsienicę i zdawało mu się, że ona je ziemię. Siadł na piasku i zaczął mówić do gąsienicy:
— Moja muska, gzecna muska, Muca gzecna, maleńka muska...
W skręcie pokazał się młody pan w jasnem ubraniu, który szedł bardzo powoli z blondynką w niebieskim kapeluszu i z czerwoną parasolką.
Usiedli koło Liny, ale nie widzieli nikogo, tylko spoglądali sobie w oczy. Lina wyprostowała się i lekko zróżowiała. A potem słyszała, jak on mówił:
— Kochasz?
A ona odpowiedziała:
— Tak...
A on się od niej odwrócił.
— Powiedz: kocham. Nie chcę żeby dziewczynka mówiła: tak...
— Kocham...
— Kogo dziewczynka kocha?...
Lina zdjęła chustkę, bo jej było gorąco.
— Swego chłopca kocha...
— Jak kocha?
— Bardzo kocha...
— Powiedz: z całej duszy, całem ciałem...
Kiedyś przyjdzie — myślała Lina i powiadała sobie najładniejszą bajkę...
A tamta powtórzyła:
— Z całej duszy, całem...
Kiedyś przyjdzie — myślała Lina...
Nadbiegł Muc.
— Lina... Lina!...
Niańka się zbudziła.
— Cicho Muc — szepnęła.
— Lina... — Muc chce —
Wzięła go nerwowym ruchem na kolana.
— Muc chce...
— Bądź grzeczny Muc... Widzisz jaki ładny motylek?...
— Muc chce koniecznie...
Lina zbladła.
— Baldzio...
— Cicho — powtarzała prawie płaczliwie — cicho...
— Ale Muc chce baldzio koniecnie...
A potem powiedział głośno, czego chce —
Ładna panna w niebieskim kapeluszu...
Młody pan spojrzał gniewnie na niańkę i dziecko. I wstali oboje — i poszli milcząc, zakłopotani
Lina zaczęła płakać, długo, gorzko...
Mgła nad morzem.
Wnej P. Mazurkiewiczowej.
Jedna wielka kotara wisi u sklepienia Fr. Mirandolla.
Hulanka.
Z bukietem w zaloty Warszawa. Andrzej Niemojewski
„INTROIBO“.
(WYJĄTEK).
Tedy boży duch we śnie uderzył mnie w głowę, „Jam jest wicher, co zrywa kłos nieźrały plemion; „Idę, ale wy głusi, nie słyszycie kroku! Wpadnę na was jak lwica na bezbronne stada, |
Rita Revera międzynarodowa śpiewaczka koncertowa.
Fryderyk Humperdingk kupiec, właściciel firmy „C. W. Humperdingk‑Rudolstadt“.
Berta pokojówka Rity.
Czas: obecny.
Miejsce: Wiesbaden.
Buduar Rity — Mały pokój przybrany z elegancyą. W głębi, w środku szerokie otwarte drzwi z portyerą, prowadzące do przedpokoju. Na lewo podobne drzwi do sypialni. Na prawo pianino, w kącie po za niem garnitur mebli, a na przodzie, blisko pianina, wykładane krzesło biegunowe.
„Les envoyées du paradis
Sont des Mascottes, mes amis“.
(Przerywając:) Berta! (śpiewa)
O Bertolino, o Bertolino....
Les envoyées du paradis...
(głośno) Jak on długo mógł czekać?
Farilon, farila, farilette.
„Pozdrów mi Rudolstad,
Pozdrów mi ojca i matkę
I wszystkich bohaterów —
Z tobą nie wrócę już do nich“.
A minuit, après la fête
Rev’naieut Babet et Cadet.
Cristi! la nuit est complète,
Faut nous dépêcher, Babette
Tâch d’en propiter gross’ bête
Larilon, larila, larilette.
J’ai trop peur disait Cadet...
J’ai pas peur, disait Babette
Larirette, Lariré,
Larirette, Lariré.
Vox mystica.
Zygmuntowi Badowskiemu.
Głos jakiś słyszę w głębi mojej duszy Włodzimierz Perzyński.
|
Szczęśliwi, co zastępują wielkie masy; biada tym, co zastępują wielkie myśli.
∗ ∗
∗ |
Poza stronnictwem rozwija się jednostka, kosztem jednostek rozwija się stronnictwo.
∗ ∗
∗ |
Trzeźwość to przedawnione prawdy.
∗ ∗
∗ |
Różnica między płytkim a krytycznym człowiekiem:
Pierwszy sądzi według faktów, drugi według motywów.
∗ ∗
∗ |
Kultura to zwycięstwo entuzyazmu nad twórczością.
∗ ∗
∗ |
Najsilniejszym człowiekiem jest ten, kto ignoruje opinią publiczną.
∗ ∗
∗ |
Nad tłumem stoi miernota, pod nim głupiec, w nim zero po za nim wielki człowiek.
∗ ∗
∗ |
Każdy ruch przebywa trzy fazy. Najpierw go lekceważą, następnie zwalczają, wreszcie się doń przyznawają. W każdej fazie on się rozszerza, lecz również maleje. Weźmy jakąkolwiek masę; gdy ją rozszerzamy, staje się cieńszą. Kosztem głębokości rozszerza się. W pierwszej fazie ma wielkich ludzi, bo są po 1. stwórcami, po 2. nieustraszonymi, skoro się śmiechu, tej najbardziej zatrutej broni nie boją. Ci cierpią i myślą wiele; jest ich mało. Gdy konają, zostawiają upragniony dla miernot spadek. Ruch się pogłębił. Powstaje faza druga. Mnoga ilość miernot bierze pogłębioną masę i zaczyna ją rozszerzać. Tworzą się organizacye (tysiące zer), które dzielnie odpierają ataki przeciwnych organizacyj (innych tysięcy zer). Ruch się rozszerzył.
Faza trzecia. Ruch stał się wielkim — cyfrą, imponującym — ilością. Zlał się z opinią publiczną. Kto jej słucha, doń się zbliża. Należą doń wszyscy. Ruch kostnieje, kona. Gdyby twórcy ruchów mogli żyć długo, staliby się najbardziej zawziętymi ich wrogami.
∗ ∗
∗ |
Proporcya:
Wielka partya: małej partyi = 10.000 zer : 1000 zer.
∗ ∗
∗ |
Bić albo być bitym to dwie alternatywy, które mamy do wyboru. Słabi ludzie wybierają drugie, pierwsze wybierają nietylko silni ale i szlachetni. Silni bo się chcą pastwić i znęcać, jako natury agresywne, szlachetni bo się chcą bronić przed upokorzeniem (by ich nie bito). Ważniejszym jest tedy tu — jak bardzo często zresztą — motyw aniżeli fakt.
∗ ∗
∗ |
»Ma szczęście« tak usprawiedliwiają głupcy skuteczne zwalczanie przeciwności ze strony utalentowanego człowieka.
∗ ∗
∗ |
U grobu jednostki stoi kołyska stronnictwa.
∗ ∗
∗ |
Kto ryk lwa chce usłyszeć, niech idzie w puszczę. Wielkie wrażenia wymagają wielkich niebezpieczeństw.
∗ ∗
∗ |
Dobrym naczelnikiem stronnictwa jest ten, kto za swój zawód pracę partyjną, za familią partyą uważa.
∗ ∗
∗ |
Strategik, polityk, mąż stanu operują prawdopodobieństwem. Pewniki wygłasza filister, sceptyczne sądy filozof. Pierwszy jest za małym, drugi za wielkim na polityka.
Kultura to zwycięstwo entuzyazmu nad trzeźwością.
∗
∗ ∗ |
Tytan podnosi ideę, idea podnosi pigmejczyków.
∗
∗ ∗ |
Tęgi człowiek chce czemś być, mierny za coś uchodzić; pierwszy szuka prawdy, drugi przyjaciół.
∗
∗ ∗ |
Artysta to potentat uczucia, filozof myśli, geniusz instynktu.
∗
∗ ∗ |
Na tle zagłuszonej świadomości i uśpionej woli rozpoczyna się działalność geniuszu.
∗
∗ ∗ |
Ludzkość na dwie kategorye się rozpada; Jedni walczą, borykają się, zapalają, entuzyazmują; drudzy gaszą, niszczą, tłumią — pojmuję, dlaczego ich nazywamy tłumem.
∗
∗ ∗ |
Cogito ergo sum nie odpowiada naszemu wiekowi. Cogor ergo sum »muszę więc jestem« to hasło naszego stulecia. Zmuszają mnie prawa przyrody, ustawy, stosunków. Poddając się im z przymusem, czuję, że jestem. Cofanie się przymusu oznacza rozwój kultury, jego wzrost jest śmiercią postępu. Cóż na to socyaliści?
W papierach po ś. p. Honorynie hr. Kwileckiej znalazł się autograf Zygmunta Krasińskiego z wierszem, który poniżej zamieszczamy. Wiersz prześliczny, poświęcony hr. Delfinie Potockiej, brzmi:
Ja błagam Ciebie — o bądź Ty aniołem:
Ja błagam Ciebie — bądź Ty córką Boga,
Wyższą odemnie! — Wtedy rad ja czołem
Padnę, gdzie Twoja ślad wytłacza noga,
Wtedy rad wyznam, żem przy Tobie niczem,
Wyznam przed świata i Boga obliczem,
Że choć tu dotąd ziemskiem ziemska ciałem,
Tyś mi już wiecznym w niebie ideałem!
W Tobie Ideał ten żyje — ten, płonie!
Nieraz Ci iskrą rozświeca się w oku!
I wieńcem światła obwięzuje skronie!
W nim tajemnica Twojego uroku!
Lecz kiedy czasem zachmurza się cieniem,
Stajesz się z śpiewu żywego — milczeniem!
Z łzy przeźroczystej, anielskiej — kamieniem!
Z róży, co świeci — cierniem, który kole —
I w duszy mojej rozmarzonej szczęściem,
Z Twoją duchowem spojonej zamęściem,
Odświeżasz rany — dawne wskrzeszasz bole!
Wtedy z łzą w oku i z modlitwą w duszy
Klękam przed Tobą i Ciebie się proszę!
Skargę Ci moją — tak jak pieśń — przynoszę,
Może Cię ona do litości wzruszy!
Może ty wspomnisz, że i tak na ziemi
Dość nieszczęść rośnie i smutku się plemi!
I że w tę miłość, która rodem z nieba,
Wtapiać sztyletów ludzkich nie potrzeba!
Owszem ją chronić od wnętrznego boju!
Owszem ją zbawiać od wnętrznej w nas klęski,
By duch na wieki Jej wrócił zwycięzki,
Z tych nizin walki do krain pokoju!
Monachium 1847, 19 stycznia.
Zyg.
Na co „kobieta nowa“ uskarża się w spółczesnem małżeństwie? O, na wiele rzeczy! Zapytajcie się jeno Angielek: one dają nam dzisiaj przykład otwartości. Anglia posiada w obecnej chwili całą literaturę, w której przyszłość małżeństwa omawiana jest ze śmiałością niespodziewaną i z każdego punktu widzenia: z punktu ekonomii, etyki, socyologii — a nawet fizyologii. Książki te, oddające zapatrywania mniejszości czy też pewnej grupy, rozchodzą się w niesłychanej ilości egzemplarzy i przez to samo interesują wysoce większość. Otóż literatura powyższa stanowi razem jeden wielki namiętny akt oskarżenia przeciw małżeństwu. Ewa nowożytna nie chce małżeństwa żadną miarą: uważa je za instytucyę wstrętną, nienawistną, pogardy godną, domaga się jej zniesienia, i przepowiada jej upadek.
Jest w czem dalibóg wybierać, bo półki księgarskie uginają się poprostu pod ciężarem tych gwałtownych filipik, których gorycz nasuwa wiele smutnych myśli o tajnych a palących ranach życia domowego w Anglii. Zatrzymam się tedy tylko przy jednej z najnowszych książek, ponieważ w niej wyłuszczone są nader jasno i dokładnie skargi autora (którym jest Mona Caird) i pewnej grupy przeciw instytucyi nie dającej się już obronić w ich oczach.
Zarzucają tedy małżeństwu, iż uświęca zależność ich płci. Skarżą się, iż opiera się ono w gruncie rzeczy na tych samych ideach jak w czasach zamierzchłych i barbarzyńskich, kiedyto mężczyzna kupował sobie kobietę. Twierdzą, iż praca wieków zdołała tylko zamaskować i niby upiększyć rzeczywistość — nic ponadto. Otacza się ją większym zasobem form i ceremonii, ale zasada pozostała ta sama: mąż jest zawsze panem i władcą, żona jest zawsze jego własnością, a — w licznych wypadkach — jego rzeczą. Z tego stanu rzeczy wynikają cierpienia i dolegliwości, które jakkolwiek pozostają ukryte przed okiem ogółu, niemniej nękają i miażdżą nieszczęsne ofiary.
Mona Caird stawia jako przykład jedną ze swoich znajomych, kobietę ze sfery drobnego mieszczaństwa, która w życiu nie doznała nigdy nic nadzwyczajnego, a która by bez trudu odrazu wszystko wyznała, gdyby ją o to pytano. Nie jest to tedy zatem ani „rewolucyonistka“, ani jękliwa płaczka. Znosi swoją dolę cierpliwie i z godnością. Tylko wolałaby już sto razy nie żyć dłużej na świecie. Życie, jakie wiedzie, wydaje się jej rzemiosłem galernika, a winę tego składa na to małżeństwo, jak je pojmuje i ustanawia kodeks praw i obyczaj. Oto jej historya: jest ona nader prosta a kto wie, czy nie obudzi wspomnień u niejednej czytelniczki?
Wyszła za mąż przed dwunastu laty za kupca, wcale niezłego chłopca. Interesy ich szły pomyślnie, dzięki żonie, która lepiej się na nich rozumiała od męża i która wzięła na się sporą część trudów, trosk i kłopotów. Ze swoją ruchliwością i zręcznością byłaby ona pobierała ładną pensyę, gdyby była zwykłą płatną buchalterką czy dyrektorką firmy. Naturalnie, jako żona właściciela nie otrzymywała nic. Nie miała nigdy, i nie będzie miała ani jednego grosza dla siebie, którym by mogła swobodnie rozporządzać; we wszystkich kwestyach pieniężnych zawisła od woli małżonka. Ta zależność „ekonomiczna“ daje się jej dotkliwie we znaki. Myśli, że ponieważ wiele pracowała i ponieważ ma prawo, skromną fortunę, jakiej się dorobili w ciągu lat, uważać za swoje dzieło, byłoby też rzeczą słuszną, gdyby na to zwrócono uwagę i żeby nie była tak ze wszystkiem zależną materyalnie. Spokój jej zyskałby na tem, powaga jej w rodzinie urosła.
Napróżno przedstawilibyśmy jej, iż to znaczy tyle co przewrót w małżeństwie, którego cel i zadanie polega przecież na zespoleniu ściśle i nierozerwalnie interesów obojga małżonków. Odpowie nam ona na to, a raczej Mona Caird odpowie nam za nią, iż właśnie chodzi o przewrót w małżeństwie; iż jest niesprawiedliwością i okrucieństwem skazywać jedną połowę ludzkości na taką drobiazgową zawisłość od widzimisię drugiej połowy; iż „kobieta przyszłości“ nie chce tego cierpieć dłużej i iż jest zdecydowana wywalczyć niezależność ekonomiczną płci swojej.
Domaga się zupełnej swobody, tak iżby mogła zdaniu swemu nadać walor w kwestyach finansowych, które ją dotyczą. Ta mała mieszczanka pani Mony Caird bardzo boleśnie uczuła, że ona, która tak rozumie się na interesach, nie miała prawa powiedzieć „nie pozwalam“, gdy niedołęga jej małżonek na szwank narażał firmę przez swoją nieopatrzność. Specyalnie ma na sercu żal, iż nie mogła zapobiec sprzedaży papierów w chwili, kiedy zdrowy rozum nakazywał je zachować. Prawo perswazyi, jedyne, które jej kodeks pozostawił, straciło moc — i okazało się niedostatecznem po licznych próbach. I tutaj, według Mony Caird, należy działać nie oglądając się na skutki; tem gorzej, a raczej tem lepiej, jeźli dawne małżeństwo dozna niejednego wstrząśnienia; każdy cios, jaki odbiera, stanowi krok naprzód ku wyższemu Ideałowi, na który oczy wszystkich winny być zwrócone: „mąż i żona przyszłości nie będą myśleć o zależności ni jednej ni drugiej strony, podobnie jak o niej nie myślałoby dwoje przyjaciół przed rozpoczęciem wspólnego życia.
Jest to kamień probierczy.
W miłości trzeba szanować indywidualność i wolność przynajmniej tak samo jak w przyjaźni. To jest podstawą istotną małżeństwa: miłość może dodać do tego to, co się jej podoba, ale obejść się bez tego żadną miarą nie można: inaczej małżeństwo takie nie może być trwałe i na trwałość nawet nie zasługuje. Stosunek ludzki godny tej nazwy nie może się opierać na wzajemnej pogardzie wolności osobistej“.
Nowożytnej kobiecie nie wystarcza legalne zniszczenie przeszłości; przeszłość musi być zniszczona także moralnie przez zniszczenie pojęć, które „przemoc męska w brutalności swego egoizmu narzuciła naiwności kobiecej w interesie swoich rozkoszy“. Tutaj znowu trafimy w sedno, jeżeli weźmiemy za przykład kobietę Mony Caird.
W dwunastoletniem pożyciu małżeńskiem miała sześcioro dzieci, a to ciągłe macierzyństwo zniszczyło jej zdrowie. Zestarzała się przed czasem; jest zużyta, wyniszczona, zgnębiona fizycznie i moralnie, boi się nowej ciąży — ale co do tej sprawy nie ma głosu. Mężowie ułożyli się raz na zawsze, że żona nie będzie miała głosu co do przedmiotu, którego nie można tu rozwijać ze względu na jego delikatność — a to właśnie oburza mnóstwo Angielek. Nie chcą być niewolnicami i służyć swojem ciałem; nie chcą być narzędziami rozkoszy, to zbyt upokarzające: „Zanim kobieta staje się żoną i matką, powiada Jean Paul, jest przedewszystkiem istotą ludzką“. Powieści i pamflety, artykuły dziennikarskie pełne są tych okrzyków grozy i rozpaczy, pełne tych samych narzekań na ojców i matki, którzy nie oświecili córek swoich, którzy nie wytłomaczyli im „znaczenia małżeństwa“.
W razie przybycia wielu dzieci kobieta niszczy się zupełnie. Podziwialiśmy we Francyi wielkie rodziny angielskie. Zazdrościliśmy tej rasie, która zachowała dość siły na zniesienie takiej płodności bez zmęczenia. Zdaje się, że myliliśmy się. Znużenie w końcu nadeszło, a matki licznych rodzin są prawie zupełnie wyczerpane, podobnie jak kobieta Mony Caird. Błagają litości dla swych ciał udręczonych, dla młodości swej zwiędłej, dla „istoty ludzkiej“, która w nich jest, która chce się rozwijać, i która poświęca się w imię funkcyi kobiecych. „Ileż to tysięcy kobiet jest takich, dla których rodzenie dzieci jest nieznośnym ciężarem, które z tego powodu oddają się dzikiej rozpaczy, i które chętnie poniosłyby śmierć, byle tylko uciec od tej rozpaczy!“
A gdzieindziej: „Zawisłość jest przekleństwem naszych małżeństw, naszych ognisk domowych i naszych dzieci — naszych dzieci urodzonych z kobiet, które nie są wolne, które nie mają na tyle wolności, żeby odmówić. Gdyby to było możliwem, to ciekawem, chociaż bardzo przykrem prawdopodobnie, byłoby zbadanie, jaki jest stosunek ilościowy dzieci, które przychodzą na świat z wolą matek... z wolą zupełną, wyrażoną bez względu na ustępstwa należne obowiązkom lub obawie, że doznaje się uczuć zakazanych“.
Właścicielka sklepiku z sześciorgiem dzieci myślała o otruciu się i uczyni to, jeżeli po raz siódmy zajdzie w ciążę. Mąż jej śmieje się z jej narzekań: czyż niema wielu innych kobiet w takiem położeniu? Mimo to piękne rozumowanie czuje się nieszczęśliwą. Ma wrażenie, jak gdyby znajdowała się pod duszącym ciężarem i ogół kobiet podziela jej los, gdyż ten ciężar — to stare małżeństwo.
Niepodobna czytać bez wzruszenia i smutku tych skarg bolesnych. Los kobiet dzisiejszych nie jest tak ciężki, jak przed dwoma, trzema stuleciami. Przeciwnie, poprawił się bardzo. Zwyczaje modyfikują dodatnio prawo, znoszą w życiu realnem tę zależność ustaloną paragrafami i dlatego też w orgii krzyku ziemskiego słyszymy jeden więcej głos nędzy ludzkiej. Płeć dotąd upośledzona wychodzi ze stanu biernego milczenia, i spostrzega, że nie jest bardziej zadowolona z życia, niż tamta.
Mniej doświadczona, nieoswojona z działalnością do tego z natury niecierpliwa, skłonna do illuzyi, kobieta wyobraża sobie, że nic niema łatwiejszego od zmiany życia, wierzy w potęgę wszechwładną pióra.
To jest błąd, za który może gorżko odpokutować. „Kobieta przyszłości“ sądzi, że urzeczywistnieniu idealnego społeczeństwa, które, ma zadość uczynić jej życzeniom, stoi na przeszkodzie tylko zła wola mężczyzny. — Niestety, mamy więcej zapor, z istoty samej rzeczy wynikłych. Kobieta byłaby zgubioną, gdyby otrzymała to, czego pragnie. Abstrahuję zupełnie od kwestyi moralnej, bo moralność podlega zmianie. Zajmują mnie tylko interesy kobiet i nie mogę bez przerażenia patrzyć na drogę, na którą chcą wstąpić kobiety.
Spostrzegam u jej końca przepaść, którąbym i innym chciała okazać.
— Rybołostwo musi być bardzo nudne — rzekła panna, która się na tem tyle rozumiała, co inne panny.
— Gdyby nudne było, nie zajmowałabym się niem przecież — rzekło dziewczę o brązowo‑płowych włosach i nóżkach gazeli.
Stała z wielką niewzruszoną powagą rybołowcy. Zdjęła rybkę z wędki i rzuciła ją na ziemię.
Rybka skonała — — —
Jezioro leżało w gorącem słońcu migotliwe i szkliste. Woniało wonią wierzb nadbrzeżnych i rozkładających się szuwarów. Od strony hotelu dochodził szczęk noży, widelców i talerzy. Rybka zawiodła na ziemi krótki, oryginalny taniec na wzór dzikich ludów — — — i skonała.
Dziecię łowiło dalej z wielką, niewzruszoną powagą łowcy.
— Je ne permettrais jamais, que ma fille s’addonnât à une occupation si cruelle — rzekła dama w pobliżu siedząca.
Dziecię zdjęło rybkę z wędki i rzuciło ją znowu na ziemię w pobliżu damy.
Rybka skonała — — — Rzuciła się w górę i padła nieżywa — — — prosta, łagodna śmierć! Zapomniała nawet o tańcu, pomaszerowała poprostu — — —
— Oh! — rzekła dama.
A jednak z twarzyczki okrutnego brązopłowego dziecięcia widniała głęboka piękność i przyszła dusza — — —
Twarz szlachetnej damy zaś była zwietrzała i blada.
Nikogo już radością, ciepłem i światłem darzyć nie będzie.
Dlatego współczuła z rybką.
Czemu ma konać, skoro jeszcze życie ma w sobie?!
A jednak rzuca się w górę i pada nieżywa — — — prosta, łagodna śmierć.
Dziecię łowi dalej z wielką, niewzruszoną powagą łowcy. Śliczne, cudowne jest z swemi wielkiemi, niewzruszonemi oczyma, z swemi brązowopłowymi włosy i nóżętami gazeli.
Może i ono kiedyś litować się będzie nad rybką i mówić: Je ne permettrais jamais, que ma fille s’addonnât à une occupation si cruelle!...
Ale delikatne te porywy duszy wykwitają dopiero na grobie wszech snów minionych, wszech umarłych nadziei — — —
Zapuszczaj tedy dalej twą wędkę, wdzięczna dziewczynko!
Bo, o niczem nie myśląc, piękne przecież prawo w sobie nosisz! — — —
Zabijaj rybkę i zapuszczaj wędkę!
Pewnego dnia znalazł gdzieś, na stole, książkę w czerwonej okładce.
Odtąd, przez sześć lat, nie odstępowała go. Jak pies, który nas kocha. Książka go kochała, bo on ją kochał. W istocie, nie wiedział, »czy książka jest przy mnie, czy ja przy książce?!«
Zawsze, gdy dochodził w tej wiernej książce do miejsca: »Wczoraj powiedziałaś mi: »drogi Alfie« — — — czy to twa myśl?!« musiał się na chwilę zatrzymać, zanim dalej czytał. Poczem szedł dalej.
Ta przerwa w czytaniu z biegiem lat stawała się krótszą.
W piątym roku była nawet trochę dłuższą. A raz, pewnego wieczora, bardzo długą. Zdawałoby się, że dalej tego wieczora czytać nie będzie. Tak długo na tem miejscu się zatrzymał. Ale przeczytał do końca rozdział ten i całą książkę, tylko skoro doszedł do ostatnich słów książki: »Szczęście, to rezygnacya«, zamknął ją, ucałował kilka razy, objął w serdecznym uścisku swymi palcami i znów ją ucałował.
Tego wieczora książka spała obok niego na poduszce.
Nikt nie wiedział o tym tkliwym stosunku tego milczącego człowieka z książką.
Ale mawiano nieraz: »Cóż mu?! Jakiś dziwak. Pewnie jakaś tajemnica?!
Pewnej młodej kobiecie pokazał najpierw tę książkę; i dał jej do czytania.
Czytała. Skoro doszła do miejsca: »Wczoraj powiedziałaś mi: »drogi Alfie«; czy to twoja myśl?! — zatrzymała się. Potem czytała dalej, do końca.
— Cóż ci? — zapytał małżonek, wracając do domu.
— Nic!... — odpowiedziała i poczęła całować jego słodką rękę, bez przerwy, cały wieczór.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Skarbu, znalezionego na ciernistej drodze, nie używaj sam z drugą osobą! Daj go wszystkim!
Nie bój się! Odkryj tajnie serca swego równo myślącym!
Bądź silnym! Rzuć w świat myśl swoję! I daj się ukrzyżować!
Taka myśl obudziła się w sercu jego i trapiła je.
Jednego wieczora wystąpił czarno ubrany, w białym krawacie — w obszernej, pięknej sali, wyszedł na małe podium, przysunął srebrne lichtarze, czekał chwilkę i odważnie i silnie rzucił skarb w świat! Nic wokół nie widział, tylko swego przyjaciela, książkę i jej pierwszą czytelniczkę, siedzącą z mężem w pierwszym rzędzie. Skoro doszedł do miejsca: »Wczoraj powiedziałaś mi: »drogi Alfie!« czy to twa myśl!?« nie mógł się zatrzymać. Oczywiście. Pierwszy raz w swem życiu!
Ale serca słuchaczy na chwilę bić ustały...
Tak czytał do końca.
Skoro doszedł do końca, było cicho jak w kościele.
Na twarzy każdego można było książkę odczytać.
W sercach wszystkich widział swą książkę.
Więc czuł: »Rzuciłem skarb w świat!« i »Amen!«
Statek odkrywczy.
Panu Janowi Szczepanikowi.
Po modrem morzu statek płynie, „Onego czasu...“
Onego czasu przyszedł Mistrz — z górnej krainy Wł. Orkan.
|
LILLI. Powiedz mi, gdzie chodzisz tak późno? Czy musisz koniecznie? Podnosi głowę i słucha) Nie odpowiadasz, doktorze. Słyszałam — tak późno wróciłeś. Czy się nie boisz tak sam chodzić?
ODDO. Może ci spać przeszkadzam?
LILLI. Ależ nie, bynajmniej. Zbudziłam się na chwilę. Zdawało mi się, że to butelka idzie; ogromna butelka, ciężka o czterech głowach. I zbudziłam się. Tak mi się to dziwnem wydało, aby flaszka chodziła. A to ty byłeś tą flaszką.
....Dlaczego się nie śmiejesz? Czemu ty się nigdy nie śmiejesz?
....Spojrzałam w okno. Była noc. Tak było ładnie. Wszystko w nocy takie jest piękne. Zupełnie inne, niż w dzień. Tak lubię Oriona... a wiesz, dlaczego?
ODDO (roztargniony) Dlaczego?
LILLI. Chcesz wmówić we mnie, że słyszałeś, o co się pytałam. Ani słóweczka nie słyszysz z tego, co mówię....
Ale właściwie to wszystko jedno. Ja mimo to będę paplała. (Tajemniczo). Widzisz, bo on wskazuje czas, dlaczegożby wyglądał, jak cyferblat? (Uniesiona wyobraźnią) Sekundy — sekundy — to właściwie tylko maleńkie, maciupeńkie wirujące kamyczki, tak.... I padają, padają, padają, te najwyższe na dół, powoli zmieniają się, widzisz i to, co było na dole, jest na górze — i znowu opadają.... tak opadają, opadają.... wieki całe to w górę, to w dół — w górę w dół.
Czy to nie czas doktorze? (Jakby do siebie samej) Dziś okropnie ciężko pracował. (Odkłada pończochy i liczy na palcach) Czas, przestrzeń, siła, materya; czas, przestrzeń, siła, materya.
Ach Boże! jak to będzie pięknie!... pięknie (klaszcze w ręce).
ODDO (podnosi oczy) Co Lilii? Co to pięknego będzie?
LILLI. Gdy to znajdziesz.
Bo możesz być pewnym, że znajdziesz!
....Żebyś tylko jeszcze y znalazł! Pewną jestem, że x jest prawdziwe. Czy nie zdaje ci się doktorze, że x jest prawdziwe?
ODDO. x?
LILLI. Tak x! Właśnie x!
ODDO. Co za x!
LILLI. Co za x? Czy to może nie zawsze jest x i y? Czy to może nie to, nad czem się tak długo myśli? Cóż to więc takiego?
ODDO (ciągle zajęty swoją robotą). Ależ, cóż ty nazywasz x?
LILLI. No przecież to czerwone, to czerwone, coś wytworzył. Powinno też być i niebieskie. Nie zdaje ci się, że y będzie niebieskie? Zupełnie, jak niebo wieczorem.
— Ale teraz dość tego, musisz odpocząć doktorze! Pracowałeś cały dzień.
Zaraz nastawię.
(ODDO siada przy oknie w głębi i wygląda z głową opartą na ręku. LILLI przynosi konewkę, rozpala maszynkę oliwną; krząta się cicho, z wdziękiem. Gdy zmierzch zapada, wydobywa się dziwny jakiś blask z flaszki z czerwonym płynem, stojącej na gzymsie).
LILLI. Patrz, Oddo!
ODDO. Co takiego?
LILLI. Patrz! Flaszka z tem czerwonem. Błyska! lśni. Zupełnie, jakby słońce w niej tkwiło. (Przerażona) A gdyby korek wysadziło?! Gdyby słońce nie chciało tam dłużej zamknięte siedzieć!
ODDO (znowu odwrócony ku oknu, smutnie i powoli). Słońce, mówisz.... słońce....
— Słońce, niebo, cały wszechświat.... magnetycznie przyciągany ziemią.... zbiera się w piersi każdego człowieka! Jak się oni spieszą! Ani chwili spoczynku nie mają. Zapomnieli, że są synami synów Tego, który tchnął życie w miliony.... Czy słyszysz Lilii?
LILLI (stoi chwilę zasłuchana, potem z powagą) Tak, rozumiem.
ODDO. Jakie to szkaradne! Siwowłosy mężczyzna.... musi stać, nikt mu miejsca nie ustąpi. Nie mają czasu o nim myśleć. (Z wybuchem) Jak ja go kocham!
LILLI. Przecież go nie znasz. (Potrząsa kotłem) Gotujże się! (Po chwili) Jakże możesz kochać kogoś, nie znając? (Bierze skórę i siada na niej u nóg. Ściemniło się zupełnie).
ODDO (rozmarzony). Zanim przyszłaś do mnie, byłem całkiem sam. Siedziałem przy oknie i patrzyłem przez nie, kiedy mnie praca zmęczyła. Zdało mi się wtedy, że to wszystko maleńkie dzieci, lękające się, że nie skończą wszystkiego, zanim noc nadejdzie. Czułem ich cierpienia.
LILLI (w zamyśleniu) Nie. Im nie jest dobrze. Oni nie są szczęśliwi — ale ty jesteś.
ODDO. Ja.... Ja przecież też jestem człowiekiem.
LILLI. Tak, teraz jeszcze jesteś... Ale ty jesteś czemś innem, czemś wyższem.... wyższem nad wszystkich. Ty wszystko widzisz, ty dążysz ponad nimi ku.... ku Orionowi!
ODDO. Tak, ale to nie jest szczęściem, wszystko widzieć. Pomyśl! Bóg musi wszystko widzieć. Nie mogę sobie tego wyobrazić — w każdym razie pewnie nie tak, jak my widzimy, bo musiałby być ponurym. A powinien być jasnym. O czem myślisz Lilli?
LILLI. Jesteś taki dobry.... Nie myślę, słucham. Słucham twojego głosu.... jakby wychodził skąd inąd, nie z ciebie, zupełnie jak.... jak....
ODDO (z boleścią) Nie mów o mnie.
LILLI. Nie mówię o tobie. O całym świecie gadam. Ty jesteś całym światem moim. Inaczej nie byłbyś tego zrobił? I jesteś szczęśliwym. Jesteś. Nikt drugi nie jest tak szczęśliwym, jak ty. Bo... bo (liczy na palcach) niema nic równie pięknego jak wszystko widzieć, że jest ktoś, kto może przywrócić promienne dobro.... na całym.... cóż to jest.... jakże się nazywa.... zaraz, zaraz... aha! wszechświecie! (Pauza).
ODDO. A jeżeli nie może?
LILLI. Ty możesz! (Podskakuje i biegnie ku maszynce, śpiewając) ty możesz, ty możesz, ty możesz, możesz! (Szybko nakrywa stoliczek, kładzie chleb, masło, ser i nalewa herbatę. Wśród tego nie odwracając się). O czem myślisz? Masz tak ciężkie myśli, że czuję je w plecach.
ODDO. Eh, nic.
LILLI (niosąc filiżanki ze spuszczonemi oczyma) Nie? więc widocznie coś innego. (Wrzuca cukier do herbaty i stawia na oknie, gdzie on pije i je stojąc. Ona również przy lewem oknie w głębi).
ODDO (słychać gwizd lokomotywy i pierwsze uderzenie). I pomyśleć, pomyśleć.
LILLI (wesoło). Myślę, myślę.
ODDO. ....pomyśleć, że ten pociąg, spieszący teraz do najbliższego miasta, do najbliższego rojowiska ludzkiego — wszystkie te pociągi na całej ziemi — wszyscy ci ludzie....
LILLI. ....wszystko, co jeździ i biegnie i chodzi i jeździ na rowerze.
ODDO. I te ciężkie domy z wszystkiemi piętrami, belkami, ścianami, oknami i kominami.... z wszystkiemi latarniami, migającemi w ulicach....
LILLI. Elektryczne masz na myśli?
ODDO. Elektryczne i gazowe... i pomyśleć...
LILLI. Myślę, aż mi głowa pęka.
ODDO. Wszystko to, co roi się i macha, kręci się po ulicach i sapie i dyszy i ziaje... wszystko!... wyrosło, zbudowane zostało, trwa na podstawie jednego i tego samego prawa!
LILLI (zamyślona) Prawa.... prawa.... Co to jest prawo, doktorze? Straszno mi zawsze, gdy słyszę to słowo.
ODDO. Jestto coś, co przechodzi z ciała do ciała, od istoty do istoty....
LILLI (przerywając). To zupełnie, jak druty telefoniczne? Czy w niem też szumi?
ODDO. Wyobraź sobie, że jesteś na środku telefonicznego drutu. Szumi tani i szumi. Przechodzi nim mnóstwo praw, ale ty nie rozumiesz, co to. Dla ciebie to tylko szmer, innym stanie się on wyraźnemi, pojedyńczemi słowami. Tak samo jest z prawem.
LILLI. Ach Boże! toż prawo jest przecież czemś dobrem. Jakie to ładne! I to przechodzi cały świat?
ODDO. Tak.
LILLI. Zupełnie jak po tych deszczułkach z kolorowymi paskami, nieprawdaż? Co one przedstawiają?
ODDO. Rurki włoskowate.
LILLI. Jakie to ładne, czy w tem też jest dusza?
ODDO (milczy).
LILLI. Znowu nie odpowiadasz... Jest. Wiem, że tam jest dusza! Ach jak to pięknie! To świat zupełnie jest podobny do człowieka a te... prawa, to nerwy i reszta?
ODDO. Uważaj teraz, skoro dla wszystkiego było jedno prawo, podług którego można się było kierować, skąd rozchodziły się wszystkie nici, możnaby od niego zacząć.
LILLI. Zacząć?
ODDO. Tak, zacząć na nowo składać.
LILLI. Składać? Co składać?
ODDO. Atomy.
LILLI. Atomy! Znowu z atomami wychodzisz? Sądzę, że powinno być jakieś uczciwe słowo, które możnaby rozumieć!
Atomy, to te, co się rozprzęgły, czy nie?... te, co to mówiłeś o nich wieczorem w niedzielę,... kiedyś mnie uczył o gwiazdach... gwiazdach wewnątrz ciała... te, co to nie leżą tak, jak powinny?
— Tak, poznaję po tobie! To one. Nie myśl, że cię nie widzę, doktorze, bo ciemno! (Zabiera filiżanki i wstawia je do szafy. Ukradkiem spojrzała na Odda, który usiadł i zapatrzył się przed siebie. Staje przed nim i mówi powoli, z naciskiem).
Otóż jest, znowu!
(Opuszcza się w milczeniu i kładzie się na skórze. Wybucha płaczem, przechodzącym w łkanie).
ODDO (który teraz dopiero ją spostrzegł) Co to? Co ci jest, droga?
LILLI. Ach ten wzrok... (szlochając) ten wzrok... (chwyta się za pierś). Tak się przestraszyłam....
ODDO (głaszcząc ją po włosach). Biedna Lilli! biedna Lilli! (Po chwili wstaje i wychodzi). Muszę wyjść za małym sprawunkiem, zaraz wrócę.
(Lilii zostaje w tej samej pozycyi, z głową ukrytą w skórze. Od czasu do czasu wstrząsa nią łkanie. Tymczasem zciemniło się zupełnie, tylko odblask latarni w ulicy oświetla pokój. Słychać dzwonek).
LILLI (zrywa się) Czy ktoś dzwonił? (znowu odzywa się dzwonek). Któż to może być? (wychodzi wraca z Bergiem).
LILLI. Tak ciemno, zapalę lampę. (Świeci)
BERG. Czy długo zabawi?
LILLI. Nie.
BERG (rozglądając się) Pani może jest jego amanuensisem?
LILLI. Jestem jego elew... (dumnie) jego uczniem.
BERG. Jego uczennicą, no‑o... Pani pozwoli że się rozejrzę?
LILLI. Dobrze, ale proszę być ostrożnym.
BERG (ogląda każdą flaszkę długo i dokładnie, mówiąc od czasu do czasu). Ta‑ak. (Znajduje nakoniec na stole księgę, którą z żywem zajęciem bada. Potem przechadza się po pokoju z rękami na plecach. Nagle staje przed Lilii, pytając ostro i prędko).
Czy sądzisz, że znajdzie zasadę?
LILLI (z przekonaniem). Tak!
BERG (siada, ponuro, surowo). Nie! Żadne śmiertelne stworzenie nie znajdzie! Dyabeł tylko podsuwa takie myśli. (Zapada w zamyślenie, spokojniej, z niewymownym smutkiem). Żadne śmiertelne stworzenie nie znajdzie. Żadne śmiertelne stworzenie nie znajdzie. (Miękko). Nie, nie znajdzie się. Nikt nie znajdzie. (Wstaje, chodzi szybko, znowu staje przed Lilli, mówi łagodnie). Jak ci na imię?
LILLI. Lilli.
BERG. Lilii? no‑o. (Głaszcze jej włosy, życzliwie). Pomagasz mu, Lilli?
LILLI. Tak.
BERG. Pilnujesz analizy?
LILLI. Tak.
BERG. Trzymasz mu retorty?
LILLI. Tak.
BERG. A czy wiesz właściwie, na co on to wszystko robi?
LILLI. Wiem. Chce wynaleść wodę życia.
BERG. Tę, co życie przydłuża?
LILLL Nie, tę, która sprawia, że człowiek nie musi tak długo żyć.
BERG (z powątpiewaniem, zdziwiony). Nie musi... nie musi... żyć tak długo... Jak to rozumiesz?
LILLL Czy wiesz, co to są atomy?
BERG (uśmiecha się)
LILLI. Tu niema nic śmiesznego. To najtrudniejsza w świecie rzecz, rozumieć dobrze sprawę z atomami.
BERG. Słusznie. Cóż więc z tymi atomami?
LILLI. Tak widzisz: atomy jeszcze drgają ale już nie długo będą drgały. Czy rozumiesz teraz?
BERG. Rozumiem — ale cóż ta woda ma z niemi wspólnego?
LILLI. Ona ma wypełniać wszystkie próżnie, że atomy będą po niej pływały, zupełnie, jak okręty po morzu... Bo życie jest muzyką, widzisz, tylko ludzie zapomnieli jej słuchać...
BERG (poważnie). Może nigdy nie... — Lilii ci na imię... (jakby do siebie samego). Jesteś zupełnie inną, niż ta, którą kochał. Tamta była ciemną, tyś taka jasna
LILLI (stoi ze spuszczoną głową, zamyślona, nie patrząc na niego). Czy pan nie poczeka? Wróci za chwilkę.
BERG. Hm... Przyjdę raczej innym razem... Nie mów mu o tem, że byłem. Przyrzekasz?
LILLI (otrząsa się z zamyślenia, szybko) Tak, przyrzekam panu, bo pana bardzo lubię. (Nagle rzuca mu się na szyję). Pochyl się. (On się pochyla, ona go całuje).
BERG (zmienionym głosem). Dzięki, mała Lilli, (odchodzi).
LILLI (stoi w miejscu, zasłania oczy rękami). Kochał... (idzie kilka kroków przed siebie) Koch... ja... ja... (Pada znowu na ziemię, wstaje, bierze lampę i przygląda się sobie w lustrze, wiszącem w głębi — ręce na piersiach krzyżuje). Szkaradna! (odstępuje kilka kroków, — pociąga ręką po twarzy i szyi) Szkaradna!
(Szepce z błyszczącemi oczyma). Dobrze, że mam suchoty! (Słychać wracającego Odda — idzie szybko do stołu, widocznie orzeźwiony przechadzką, zapala lampę, bierze kilka flaszek i patrzy w nie, wybiera jednę, zapala pod kociołkiem itd. Wśród tego mówi).
ODDO. Pomyśleć, że nic z tego wszystkiego nie było: ulic, telefonów, domów, kolei żelaznych!.. możnaby odbudować ducha ludzkiego na nowo, z gruntu, w harmonii z samym sobą!... Jak gwiazdy, wisiałyby światła elektryczne nad miastem... jak gwiazdy i wieńce... domy, jak żyjące istoty stosowałyby się do ludzkich pomysłów — para poruszałaby pociągi...
Tak, muszę znaleść materyę, któraby w ludzi wlała zdolność do życia... by mogli ukształtować je według swojej natury... (małe pauzy, ciągle zajęty robotą) jak rośliny wypuszczają pęki i kwiaty... jak drzewa tworzą lasy... gdzie wszystka woń zlałaby się w jeden wielki, nowy zapach... wszystek szum w jeden. (nagle spostrzega leżącą na kanapie w rogu Lilli, z głową ukrytą w dłoniach). Co ci jest, Lilii?
LILLI. Gdy przymknę oczy i zasłonię je rękami, widzę piękne, rozmaite barwy — pięciokąty, sześciokąty, gwiazdy, koła i tyle różnych nowych, wirujących form. Nie zdaje ci się, że widzi się tak, gdy się umiera?
ODDO (roztargniony, zajęty robotą). Nie sądzę.
LILLI. Może tak jest, jeżeli się kocha?
Ty kochasz, doktorze!
Kochasz piękną kobietę.
ODDO (odwraca się i patrzy na nią).
LILLI ....piękną kobietę... o długich, miękkich rzęsach... dumną i silną... białą jak lilia... z ramionami błyszczącemi alabastrem... z łonem, jak... jak... (wybucha płaczem).
ODDO (zbliża się do niej, dotyka jej ramion).
LILLI. Nie! nie! (gniewnie) Nie dotykaj mnie!.. Te czarne włosy... te ciemne oczy... tkwią w tobie... dawno tkwią w tobie... nie widzisz dobrze, patrząc w retortę, bo widzisz w niej jej oczy... drżą ci ręce, gdy trzymasz flaszkę... ty, ty... ona cię pochłonęła...
ODDO (stoi milczący, wzruszony).
LILLI (odwraca się nagle i obejmuje jego kolana). Ach!... przebacz mi! przebacz! (Wstaje, spokojnie). Czyś mi przebaczył?
ODDO (w zamyśleniu, ze smutnym spokojem) Tak mi było miło! Zdało mi się, że ją widzę.
LILLI (z rozpaczliwym ogniem). A nie sądź, że nie słyszałam wszystkiego, coś mówił o elektrycznych gwiazdach... o... o...
ODDO (pada na kanapę) ...gdy trzymasz flaszkę... patrzę w retortę... (Lilli czyni gest rozpaczy, staje i pochyla się, jakby zawstydzona nad stołem, spogląda w rynkę, gdzie się coś gotuje. Odchodzi — staje przed nim).
LILLI (powoli, nieśmiało). Doktorze! (On się nie rusza). Doktorze! — Opamiętaj się. (Oddo zrywa się, pociera skronie, wraca do roboty. Dzwoni ktoś? Lilli wychodzi. Słychać głos kobiecy. Wchodzą Borghilda i Lilli).
ODDO. Borghildo! Ty tu!
BORGHILDA. Tak! Jestem.
ODDO. Jesteś! Przyszłaś do mnie!
BORGHILDA. Tak. Jak widzisz.
ODDO (wyciąga do niej ręce, ona cofa się. Zmienionym głosem). Czego chcesz odemnie?
BORGHILDA (nie odpowiadając na pytanie). Ta dziew... ta panna?...
(Oddo chce odpowiedzieć, lecz Lilli, która stała zdala, zbliżyła się).
LILLI. Nazywaj mnie dziewczyną... nie jestem niczem więcej. Ach pozwól pani, spojrzyć na siebie! (Stoi przed Borghildą i składa ręce). Jaka pani piękna! Zupełnie, jak słońce! To dlatego on.., (Pada na kolana, całuje kraj sukni Borghildy, zrywa się szybko i wybiega, zasłaniając oczy ręką).
ODDO. Mój amanuensis. Czego chcesz odemnie?
BORGHILDA. Czy widzisz mnie?
ODDO. Widzę cię.
BORGHILDA. Pamiętasz, żeś mnie całował?
ODDO (z naciskiem). To pamiętam.
BORGHILDA. Czy pamiętasz wszystko coś mi mówił?
ODDO. Słuchaj mnie, Borghildo!...
BORGHILDA. Usta moje tęsknią do pocałunków... Łono moje pragnie twoich uścisków... Noc za nocą mija...
ODDO (postępuje ku niej z wyciągniętemi ramionami).
BORGHILDA (odsuwa go ręką). Nie dotykaj mnie! (z mocą). Zgasiłeś światło mego życia!
ODDO (bierze czerwoną flaszkę, podnosi ją w górę, uroczyście). Oto Borghildo — oto jest światło życia, które ty wznieciłaś! (Borghilda wyciąga rękę, Oddo machinalnie podaje jej flaszkę, Borghilda chwyta ją, patrzy pod światło, podnosi w górę i rzuca w naczynie z wodą, stojące w pobliżu).
ODDO (z wściekłością). Precz!
BORGHILDA (stoi).
ODDO. Nienawidzę cię!... nienawidzę twego łona!... Nienawidzę twoich oczu!... Nienawidzę twoich włosów!... Precz!
BORGHILDA (stoi nieporuszona, powoli z naciskiem wymawiając każde słowo). Gdy Borghilda stanie się światłem twego życia, wezwij ją!
ZAUŁEK.
Zaułek w starych kamienic obręcze Z CYKLU „PROROCY“.
Baruch Spinoza.
(WYJĄTEK).
Wszystek i Jeden! Świat mu zniknął z oczu nagle W Jaskini Żalów pod Dziwnowem (Diwenau).
Wysoko się nademną sklepi jak świątnica, I śni mi się pieśń owa, pieśń jak ziemia stara |
Jak zaczarowany, uśpiony raj jest nocą ten milczący, nieruchomy park.... Jak raj zaklęty.
Niby ogromna muszla dzwoni on ciszą; jest w nim jakiś guślarski czar spokoju, który szumi tajemnym szeptem przytłumionego oratoryum modlitw; jeden ton, co się udziela sercu niby przewlekły akord organu.
Z pod kory drzew wybiegły drżące ich dusze do księżyca i układły się u stóp pni — długim, głębokim cieniem.
Jakby gotyckie wieżyce stoją skamieniałe jodły i świerki zastygłe. Brzozy jaśnieją srebrną łuską, — wiotkie, u góry niby pod obłokiem muślinu.
Sztywne tuje — sople stalagmitów.
Jak olbrzymie kandelabry świecą kasztany o wachlarzowych liściach białym kwiatem do księżyca.
Miesiąc w pełni — jak wielki kwiat jaśminu — sypie złotą rosę blasków na skamieniałe jodły, zastygłe świerki, na srebne brzozy, na sztywne tuje, na kandelabry kasztanów, na ażurowe gałęzie modrzewiu.
Z gąszczy wyrywa goniąca się para zakochanych nietoperzy i szeleszcząc błonami skrzydeł przelatuje mi nad głową.
Wydają krótki, urwany jęk miłosnej ekstazy.
Maj.....
Na stawie lśni łabędź. W dzień zataczał on szerokie kręgi po wodzie, wyginał szyję i łowił przelatujące na dnie chmury. Ale w majową błyszczącą noc opadł bez ruchu, z podziwu wyciągnąwszy szyję. Nad sobą ma złotą konchę księżyca i tych kilka wielkich, jasnych, jakby wilgotnych gwiazd. Pod sobą ma złotą konchę księżyca i tych kilka wielkich, jasnych, jakby wilgotnych gwiazd. I zawieszony w tym cudzie, niby jakiś aeronauta w powietrzni między niebem, a niebem, duma nieruchomy, marzy samotny i tęskni. Boi się ruszyć, aby nie spłoszyć przedziwnego snu. Marzy, tęskni i czeka.
Czeka na swego Lohengrina w złotym hełmie i złotym pancerzu, którego ma powieść w kraj rozświtu...
....Łabędziu mój, ty cichy srebrnopióry ptaku!
Spokój stawu mąci na chwilę ryba, przypadkiem dostawszy się na powierzchnię. Szarpnęła się gwałtownie, przestraszona sinym blaskiem srebrnej poświaty, bijąc płetwami o wodę.
Poczem zapewne opowie siostrom o zagrobowym świecie, który widziała. Jestto kraina pełna bezcielesnych widm i mgławych cieni, powie, a ryby oproklamują nową metafizykę. Kto nie uwierzy, pójdzie na szafot.
Z jaśminowych krzaków rzuca słowik w długich odstępach potrójny, nabrzmiały, pełny jak głębokie tony fletu, słodki jak jagody winogron, gwizd. Tak stroi swoją krtań. Za dwie godziny, kiedy księżycowy krąg będzie u zenitu, rozpocznie wielką aryę do gwiazdy wieczornej.
O du! mein holder Abendstern....
Na wzgórzu nad tarasami gra miesięczny seledyn cichy nokturn na blaszanej kopule pustego gmachu. Jak transparenta świecą wielkie, łukowe okna.
— ...Za lasem, za borem, za siedmiu rzekami błyszczy kryształowy pałac. Brylantami wysadzane gzemsy, od złotych kruszców lśnią się blanki. Tam spi zaklęta królewna, w jednej z dziesięciu komnat. Na białym puchu, pod białym baldachimem, okryta śnieżnym welonem — cała jaśminowa. Z pułapu kapie mleko róż, kamelij, tuberoz, jaśminów, oleandrów....
Pocałunkami obudzi ją rycerz, nieustraszony i młody, który służbę ślubował świętemu Gralowi.
Gdybym...
Od zachodu zerwał się lekki powiew, musnął gałęzie i strącił z liści ciężkie krople rosy.
Czas wracać. Późno już.
Nad stawem chodził dozorca, brutalnie nawołując łabędzia. W ręku trzymał długi, wierzbowy pręt i uderzał nim ptaka po grzbiecie. Łabędź otrząsł się. Odkąd pamięta, spędzają go na noc z wody. Tak było zawsze. Zakołysał się majestatycznie, rozdął skrzydła, niby żagle białe i ciche, jakby wenecka gondola mknął ku brzegowi. Ztrzepnął wodę z piór i szedł niezgrabny i ociężały, chwiejąc się na nogach.
Mijając go, składam mu głęboki ukłon. Pożegnanie Lohengrina z łabędziem.
Łabędziu mój, ty cichy srebrnopióry ptaku!
Za nim wlecze się leniwie dozorca, z nasuniętą na ucho czapką z daszkiem i wywijając wierzbowym prętem ćmi fajkę, klnie bez przyczyny i spluwa raz po raz.
Czas wracać do miasta. Chłodno.
Mój biały królewski ptak śpi.... w kurniku.
PERCY BYSSHE SHELLEY.
Magnetyzująca kobieta do swego medyum:[3]
„Śpij, śpij! Zapomnij troski świata... „Jak z chmur brzemiennych burzą w lesie, Sonety końskie.
I.
W MANEŻU.
Lubię z koniem rozmawiać, nie słowem, trenzlami — II.
KŁUS.
Wsparty zlekka na munsztuk, żując go do woli, III.
ZWROT W MIEJSCU.
Harmonia i Precyzya — wdzięczne, uśmiechnięte V.
CWAŁ.
Szybki jak przejście od Zbrodni do Cnoty, Br.
Z CYKLU POEMATÓW: „NAD MORZEM“.
Cisza Morska.
Biegą z płaczem raz ostatni na brzeg stromy fale, Słucham! szmer jakiś?! Nie, to w mem łonie O, bądź przeklęta wieczna Ty ciszo, I te fale ciszy morskiej, te z nich, co najcichsze, J. S. Wierzbicki.
|
Było nas trzech serdecznych przyjaciół. Żyliśmy długo, przestawając codziennie ze sobą, znaliśmy się nawzajem na zewnątrz i na wewnątrz — potem rozdzieliło nas życie — i teraz, po długich latach, podczas których nie wiele słyszeliśmy o sobie, oprócz pobieżnych i ulotnych słów od wspólnych znajomych, spotykanych przypadkiem na drodze życia, ujrzeliśmy się znowu!
Przypadek sprowadził nas razem, przeznaczenie ma często takie kaprysy. Jeden z moich przyjaciół, mieszkający tutaj, zaprosił nas na obiad — byliśmy sami, tak, jak za dawnych czasów — usposobienie nasze stawało się z każdą chwilą rzewniejsze, wszystkie zapomniane wspomnienia naszej młodości i przyjaźni odżyły na nowo, i ubiegłe lata, spędzone razem, stanęły nagle przed naszemi oczami, jak cicha, uśpiona Fata Morgana, podwójnie czarująca, bo rzeczywista, chociaż oddalona i niepowrotna! Wzięliśmy dorożkę, i unikając gwaru miejskiego, jechaliśmy wzdłuż wybrzeża morskiego. Było to na początku wiosny, ku wieczorowi; wody Sunda błyszczały w promieniach zachodzącego słońca, lekka mgła unosiła się nad łąkami — drzewa i krzewy pokryte były delikatnemi, świeżemi zielonemi pączkami. Głęboka cisza — taka, jaka tylko na równinie być może — jedynie skowronki śpiewały jeszcze w błękitnej przestrzeni. Jedno wspomnienie po drugiem cisnęło się na usta — jużto wesołe, jużto smutne — wspomnienia te stawały się słowami i obrazami, i przeżyliśmy wszystko raz jeszcze, cicho, spokojnie, tak, jak ów wieczór wiosenny, otaczający nas. Życie otworzyło raz swe szpony i wypuściło nas na chwilę na wolność!
Wymówiłem imię jakieś — nie wiem czemu i po co, imię człowieka, którego znaliśmy niegdyś, z którym łączyła nas przyjaźń nawet, i zaczęliśmy o nim rozmawiać. Przed kilku laty zaręczył się z pewną młodą dziewczyną, posiadającą wszelkie możliwe przymioty. Wszyscy, którzy ją znali, klękali przed nią i uwielbiali ją, ale po kilku miesiącach zaręczyny te zostały zerwane. Narzeczony cofnął się — dlaczego? Tego nikt nie wiedział i nikt nie mógł zrozumieć. Dziewczyna poddała się bez szemrania przeznaczeniu — pocieszyła się — i znalazła wkrótce innego, który potrafił ocenić lepiej swoje szczęście. Tak przynajmniej mówiono. Był to jakiś urzędnik, dobrze płatny, mieszkający w jednem z małych miast na prowincyi. Żaden z nas nie znał jej — nie mogliśmy więc wydać żadnego o niej sądu — to też trzeba nam było szukać jedynie w charakterze i usposobieniu naszego znajomego powodu tego niepojętego zerwania.
— Domysły i przypuszczenia nie doprowadzą nas do niczego — rzekł mój przyjaciel, siedzący naprzeciw mnie. — O tem, co go spowodowało do tego postępowania, nie wie nikt, oprócz niego samego, a chociażby powiedział wszystko, to jednak nikt by go nie zrozumiał, najmniej zaś ta, która miała prawo żądania wyjaśnienia. Przypominam sobie bardzo dokładnie, że otrzymując doniesienie o jego zaręczynach, pomyślałem: to małżeństwo nie przyjdzie do skutku! Nie miałem najmniejszego wyobrażenia o tem, jak narzeczona jego wygląda, albo jaką była, ale to wiedziałem napewno, że taki człowiek, jak on i my, nie może się związać na całe życie. Dla nas jest małżeństwo hazardem, zapowiedzeniem wygranej, podczas kiedy mamy liche karty. Drobnostki kierują nieraz naszem życiem i wywołują wielkie zmiany — nieobliczone, drobne wypadki, na które nie zważamy i o których nawet nie wiemy, dopóty, dopóki już nie jest zapóźno! Czasem nawet nie możemy o nich wiedzieć. Przyjaciel nasz spotkał na drodze swego życia kobietę, w której zewnętrznej i wewnętrznej istocie znalazły jego wymagania, życzenia i marzenia, oddźwięk i zrozumienie. Dusza jego i zmysły i cała jego istota przejęła się tem uczuciem — w sercu jego drżał ton miłości i zapomniał, że właśnie wysokie, drżące tony przechodzą łatwo w dysharmonię. I pewnego pięknego dnia posłyszał dźwięk fałszywy, który rosnął i zaostrzał się z każdą chwilą, i włożył palce w uszy i cierpiał i męczył się; nic nie pomogło, melodya rozpadała się na kawały — i zamieniała się w mieszaninę krzykliwych i nieczystych tonów — i wtedy — uciekł. Powodem tego mogło być jedno, jedyne słówko — dźwięk jej głosu, wyraz twarzy, albo ruch jaki. Mogło być nawet, kto wie? — coś takiego, co z nią nie stoi w styczności — co zmieniło jego usposobienie, jakaś assocyacya jego myśli, nie mająca żadnej podstawy, albo jaka nagła zmiana jego uczuć, którą ona bynajmniej nie wywołała, i za którą on sam nie był odpowiedzialnym, tak samo, jak kiedy nam zdaje się często, że bez powodu, mamy jakiś smak, lub czujemy jakąś woń, która nam jest wstrętną. A to nieprzyjemne wrażenie obrzydzenia, nie stojące może pierwotnie w żadnym z nią związku wystarczało aż nadto, aby go odepchnąć od niej, jak od nienawistnego przedmiotu — i musiał uwolnić się od niej. Jest to zagadką dla wszystkich, a może i dla niego samego.
Pewien młodzieniec, którego znałem, opowiadał mi takie zdarzenie z własnego doświadczenia. Zakochał się w dziewczynie, która dzieliła jego uczucia; widywali się codziennie i mieli sposobność poznania się tak, jak tylko dwoje ludzi poznać się może; on widział w niej całe szczęście swoje i sądził, że bez niej już żyć nie może. Raz zdarzyło się, że byli razem w towarzystwie, i że inny mężczyzna, dla którego od pierwszego spojrzenia poczuł ową antypatyę, jakiej nie możemy nigdy dokładnie pojąć, a jaką uczuwamy całą naszą istotą, zaczął składać jawne hołdy wybranej jego serca. Zdawało mu się też, słusznie czy nie, że banalne jego frazesy podobały jej się. Z początku doznawał jakiegoś palenia w sercu — potem wyobrażał sobie, że jakaś część istoty antypatycznego człowieka wniknęła w istotę ukochanej i objęła ją całą, a że człowiek ten był mu wstrętnym, przeto nagle — uczuł wstręt i do niej. Widok jej przejmował go tą samą odrazą, jakiej doznawał na widok owego rywala — a było to czemś niezrozumiałem ale i nieprzezwyciężonem. Zdawało mu się, że ciało jej i dusza napełnione są nową jakąś materyą, z którą się jego istota połączyć nie może. Obrzydzenie odpychało go od niej instynktem, tak, jak kiedy nasze zmysły i nerwy smaku i powonienia unikają wszelkiego zetknięcia się z czemś wstrętnem.
Znam także pewną młodą dziewczynę, której zdarzyło się zupełnie to samo. Zaręczyła się z człowiekiem, którego kochała z całego serca. Oboje byli pewni, że są dla siebie stworzeni. Narzeczony zabrał ją raz z sobą, aby ją przedstawić swoim rodzicom, i gdy ujrzała ojca, uczuła dla niego natychmiast gwałtowną odrazę. Widząc syna stojącego obok niego, zauważyła, że twarze ich były do siebie podobne, tylko, że twarz starego była nabrzmiałą, wstrętną i pospolitą. Może podobieństwo to istniało rzeczywiście, a może też jej się tylko zdawało. — I wkrótce nic już innego nie widziała w obliczu ukochanego, drobne, charakterystyczne właściwości, jakie w nim z początku po kolei odkrywała i kochała dlatego, że sama je tylko znała i ztąd za własne uważała — wszystko to znikało i nie zostawało nic więcej, jak owe podobieństwo do ojca, którego nie pojmowała, ale które w jej przekonaniu istniało. I o niczem już teraz nie myślała; obecność narzeczonego męczyła ją, brzydziła się nim; myśl o tem podobieństwie przerażała ją i zajmowała całą jej istotę, tak, jak nam się dzieje, gdy w gorączce brzmi nam w uszach ciągle jedna melodya, której się pozbyć nie możemy. Melodya ta leży nam ciężarem na piersiach, pocimy się ze strachu i uginamy się pod nią, a ona sprawia nam ból taki, jak gdyby ktoś wbijał nóż w nawpół zagojoną ranę, i brzęczy nam, jak mucha w mózgu, jak w nieskończonej, głuchej przestrzeni!
Słońce chyliło się ku zachodowi — błękit nieba przechodził zwolna w barwę szarą — chłód wieczorny dawał się już uczuć i jeszcze głębsza cisza zapanowała nad wybrzeżem.
— Mogę wam opowiedzieć — zaczął znowu mój przyjaciel — ustęp z mego życia, teraz bowiem myślę o tem bez żalu i goryczy. Jest to zdarzenie, które wyjaśnia mi wszystko to, o czem poprzednio mówiłem. Przed kilku laty, po zimie, przepędzonej wśród ciężkiej pracy, czułem się zmęczonym i znużonym na duszy i ciele, przesycony życiem kawalerskiem, miastem i towarzystwem ludzi i postanowiłem wyjechać na pewien czas. Puściłem się na oślep, na los szczęścia i ostatecznie zamieszkałem w odległym wiejskim kącie, w cudownej okolicy, pełnej lasów i rzek — i będącej odrębnym w sobie światem, nie mającym żadnej styczności z tym światem, z którego uciekałem. Doznawałem takiego uczucia, jak człowiek, który z dusznej sali balowej wychodzi na świeże powietrze, któremu gorąco i szał drży jeszcze we krwi i nerwach, a w głowie brzmi nuta tańca; zdawało mi się z początku, że idę w jakiejś pustej, nieskończonej przestrzeni, która unosi się nademną i sprawia mi zawrót w głowie. Dni mijały jeden po drugim, a ja czułem tylko, że na dworze jest ciepło, że spokój otacza mnie, że niebo jest błękitne, że powietrze przepełnione jest gorącym blaskiem, i że w cieniu zielonych buków jest tak rozkosznie chłodno, jak gdyby miękka dłoń kobiety dotykała rozpalonego czoła. Całemi dniami chodziłem po lesie; stałem się zwierzęciem leśnem, rośliną polną, a w istocie mojej zmartwychwstało dziecko w całej swej prostocie i niewinności, tak jak kwiat, który okryty pyłem i spalony promieniami słońca, podnosi zwolna zwiędłe listki po orzeźwiającym deszczu.
Ostatnie lata leżały za mną pogrążone w ciemności, a ja wyszedłem nagle na jasność, i czułem, że martwa, zlodowaciała moja istota ożywia się na nowo, i że dobroczynne ciepło zdrętwiałe rozgrzewa członki. A gdy nadszedł wieczór i słońce chyliło się ku zachodowi, gdy cicha, szafirowa noc obejmowała pola i lasy, wtedy stawałem się sentymentalnym, tak, jak w niezapomnianych dniach pierwszej młodości.
I gdy pewnego takiego wieczoru, po przepędzeniu całego dnia nad rzeką, wróciłem do domu, znalazłem na stole list z zaproszeniem do jednego z obywateli tamtejszych, duńskiego właściciela wsi, którego rodzinę spotykałem nieraz na przechadzkach w lesie. Być może, że patrzono na mnie, jak na dziwoląga; całemi tygodniami żyłem tu, jak pustelnik, nie mając innego towarzystwa, jak wieśniaków, u których mieszkałem. List ten nie sprawił mi żadnej przyjemności — pragnąłem żyć w spokoju i miałem go dotychczas, teraz wiedziałem, że wszystko minęło bezpowrotnie. Pomimo to poszedłem. Było tam mnóstwo osób z okolicy — bawiono się wesoło, skromnie, w sposób małomieszczański; co do mnie, to ani się bawiłem, ani nudziłem, ale gdy w nocy wracałem do domu i rozważyłem sobie dokładnie, co się stało i w co zacząłem popadać, i co się jeszcze stanie — wtedy uczułem się bardzo niezadowolonym. Z okrutną ironią skonstatowałem znane mi dobrze symptoma zakochania się i znałem się dosyć, aby wiedzieć, że już kocham i że nie mogę nic więcej uczynić, jak pozostawić wszystko na łasce losu. Ale obawiałem się tej nowej miłości, która się bezwątpienia zamieni wnet na wielką namiętność — a wtedy — urocze dni spokojnej samotności musiałyby się skończyć! Miałem więc do wyboru: albo odjeżdżać, albo poddać się duszą i ciałem nowemu uczuciu, i nie odjechałem!
Dni mijały, jesień nadchodziła, a nasza świeża, wiośniana miłość rosła w naszych oczach i połączyła dusze, jak korzenie i gałęzie łączą dwa obok siebie stojące drzewa. A las stał się ciemnym i promienie słońca stawały się bledsze i chłodniejsze, i wszystkie światła, cienie i linie zaostrzały się i pewnego dnia w wrześniu, gdy cały krajobraz leżał jak w baśni, skąpany w srebrnych promieniach księżyca, wyznaliśmy sobie naszą miłość jednem wymownem spojrzeniem — spojrzeniem, które jest dla mnie szczytem i najwznioślejszą treścią uczucia, i w porównaniu do którego, jest wszystko, co po tem następuje, pustem i lichem. Każdy człowiek ma zapewne taką chwilę w życiu, którą najwięcej kocha i ceni — moją jest owa minuta, w której ona i ja patrzyliśmy sobie w oczy i zrozumieliśmy nasze serca. Oddaję chętnie wszystkie moje uniesienia i rozkosze zmysłowe za jedno takie spojrzenie, które przytłumia wszelką zmysłową namiętność.
Dziś, gdy spokojny i zimny zapatruję się na owe wspomnienia i porównywam jedno z drugiem, mogę śmiało powiedzieć, że to uczucie było najsilniejszem, a może jedynem, które wolno mi nazwać wielkiem, świętem imieniem miłości. A jednak potrzeba było drobnego tylko, marnego przypadku, aby zmienić aż do głębi moje serce — tak, jak gdyby białe zamieniło się nagle na czarne.
Pewnego pięknego dnia, ku końcowi września, poszedłem z moim duńskim przyjacielem do sędziego, mieszkającego w sąsiedniej wsi. W chwili, gdy wchodziliśmy na dziedziniec, zajechał wóz przed dom jego, z którego równocześnie wyszła młoda dziewczyna, służąca, w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z parobków zbliżył się do nas i opowiadał, że dziewczyna ta zamordowała swoje dziecko — że w całej okolicy mówią o strasznym tym wypadku i że wszyscy drżą na myśl takiej zbrodni. Winowajczyni przyznała się do wszystkiego i wiadomość ta była prawdziwą; biedna, popełniła czyn okropny — była może nieprzytomną, sposób jednak, w jaki zabiła dziecko, był wstrętny i oburzający. Teraz właśnie miano odwieść zbrodniarkę do więzienia. Dziewczyna była ubrana w czarną, wytłuszczoną suknię — spódnica krzywo zapięta odsłaniała z jednej strony koszlawy trzewik i brudną pończochę aż za kostkę, z drugiej dotykała ziemi, a cała jej postać budziła odrazę i obrzydzenie. Ale twarz... Na tę twarz patrzałem — w tej twarzy zatopiłem wzrok — oczy moje przylgnęły do niej, jak przyklejone — owa twarz ponura, sina, nabrzmiała od płaczu, brudna od łez — twarz, na której wyrzuty sumienia, strach i wzruszenia wycisnęły swoje piętna i zeszpeciły ją do szczętu — i oczy, otoczone sinemi obwódkami, zaczerwienione, pozbawione blasku, błędne — jak gdyby patrzały ciągle na obraz zbrodni — z wyrazem przytłumionego okrzyku przerażenia. I obok tej twarzy okropnej ujrzałem twarz inną, łagodną, słodką, świeżą — a jednak podobną! Nie wiem, na czem polegało to podobieństwo, i dziś jeszcze nie wiem — ale obiedwie te twarze były do siebie podobne — złączyły się w jednę i nie mogłem ich już rozłączyć. Jak na drzewie nowego domu mogą się znaleść zarodki grzyba i jak grzyb ów rośnie i zwiększa się i obejmuje zwolna cały budynek, cicho, potajemnie, jak złodziej, i odejmuje całą siłę drzewu — tak rozwinął się z owego drobnego zarodka, który przypadek rzucił mi na drogę, trujący pasożyt, który ogarnął całe moje uczucie i zniszczył je do szczętu.
Powóz nasz skręcił na drogę, wiodącą znowu do miasta; dachy i wieże odznaczały się na tle czerwono‑szarego nieba jak ostre sylwetki na czarnym papierze, a pomiędzy niebem i nad nami zachodzącem w dali słońcem unosił się biały obłok, za którym wychylał się blady sierp księżyca.
— Cóż nam z tego przyjdzie, że pragniemy kierować sami naszem życiem, jeżeli panują nad nami potęgi, których nie znamy, i jeżeli o naszem wewnętrznem życiu i uczuciach wiemy tyle, ile wiedzą świeże pączki na drzewach, jak się tworzą ich listki, pręciki i słupki?...
E. A. POE.
Do matki.
W niebiosach przeczuwana dla mnie to zagadka — Tłum. A. Lange.
W LESIE.
Jak mi jest dobrze... Pod pniem starej sosny
Dąb rozłożysty szumi pieśń wiekową, SONETY
I.
ANHELLI
Cisza, pustką ogromna zaległa obszary — II.
PRZEDŚWIT
W kryształowem powietrzu gór Alpejskich szczyty III.
MOHORT
Płynie łańcuch kurhanów w dal siną — bez końca — — IV.
WIESŁAW
Hej! — brzmiało pieśni wiele, dzwoniło strun wiele, ARYANIE
Uciekający z ojcowskiego domu, Przeklęte plemię! Za Judaszów paru, Było nas wymieść, jak zarazę świata Or-ot.
„SZCZĘŚLIWY JESTEM“...
Szczęśliwy jestem, kiedy widzę z blizka, Kraków. Władysław Orkan.
|
Białe puchowate chmurki błądziły leniwe, jak zaspane duchy, po ciemno‑szafirowem niebie. Z głębin wychylały się blade gwiazdy, sierp księżyca stał nieruchomo, osrebrzając bramę Floryańską, forteczny mur i wesoły placyk, na którym się rozsiadł teatr krakowski.
Na placyku białe światła latarń pieszczą mury gmachu i ciemną trawę zmieniają w szmaragd; — ruch, życie kipi, przytulona do murów wesołość wyskakuje śmiechem dzieci. Zagłusza ją turkot pojazdów i nawoływania woźniców. Ludzie się spieszą z pewną przyjemną ciekawością.
Wśród ożywionego tłumu uwija się dziesięcioletnia dziewczynka. Czerwona na jej głowie chusteczka robi wrażenie przelatującego ognika, lub maku — korala. W ręku trzyma pudełko, wypełnione paczkami zapałek. Niebieska, krótka do kolan spódniczka nie zakrywa chudych nożyn, których stopy, obute w duże ciżmy, ciężki wydają odgłos.
Zmęczona stanęła na schodkach, oparła się o ścianę wejścia, patrząc na przechodniów głębiami dużych, czarnych oczu, świecących jak kaganki na chudej, ciemnej twarzyczce... Hypnotyzowani wzrokiem dziewczęcia ludziska, zatrzymywali się, brali zapałki i często suto płacili. Dziękowała uśmiechem, rzucając z czarnych oczu blaski radości.
Paczki znikały z pudełka a zato rosły miedziaki chowane w zanadrze ciemnego kaftanika. Twarzyczka dziewczątka rozjaśniała się, kąciki ust drżały, oddychała szybko, lecz rozkosznie.
— Byle jeszcze pięć paczek poszło między ludzi i niechbym dostała za nie dziesięć centów, lecę do domu! Kupię bochenek chleba, masła za cztery, sera za cztery, będzie bal! Ale jakici bal — że aż radość — Boże!...
Marząc na temat balu, nabrała odwagi, humoru, energii.
— Zapałki! — wołała cicho, bojąc się, aby ją szwajcar nie odpędził. — Zapałki krajowe z Sobieskim, Kościuszką i Bóg nie wie z kim.
Miała dziś szalone szczęście. Jakiś pan w futrzanym kołnierzu wziął odrazu trzy paczki, rzucił za nie do pudełka całą szóstkę i, zanim zdołała wyjąć resztę — odszedł. Drugi, bez futrzanego kołnierza, wziął jedną i dał jej srebrną piątkę.
— Kiedy mam dziś takie okrutne szczęście — szeptała — to jeszcze na bal dodam za cztery cukru i za cztery herbaty.
— Jak hulać, to hulać, — moim herbata okrutnie smakuje.
— Zapałki! — zawołała ośmielona — zapałki z Kościuszką i królem Sobieskim!
— A wiesz ty, kto był Kościuszko? — zagadnął ją wesoły pan.
— Wiem! — odpowiedziała. — Ma swój kopiec za Wolską rogatką, a na rynku kamień, na którym przysięgał.
— No, to masz! I rzucił jej szóstkę do pudełka.
— A zapałki? — zawołała za nim, wyciągając rękę z paczką.
Nie odpowiedział. Straciła go z oczu.
— Dosyć już, pomyślała; dosyć — szepnęła na pół głośno. Nerwy, drażnione radością, nie pozwoliły jej ustać w miejscu, chciała podskoczyć, lecz ciężkie ciżmy trzymały ją przy ziemi. Zerwała się; nadjeżdżające konie małoco ją nie stratowały — uciekła.
Sztukając ciżmami po betonowej posadzce, przeszła na drugą stronę teatru, usiadła na kamiennych schodkach i powoli wydobywała pieniądze. Ręka jej drżała z radości, usta się śmiały, oczy świeciły.
— Aż tyle — szeptała — i jeszcze i jeszcze, a do tego trzy śrybła. Dwie po szóstce, jedna piątka. Skądże się tyle uzbierało? Czy la tego, żem chciała kupić cukru i herbaty, a może la tego, żem się przeżegnała, mijając kościół. A może la tego, żem przecie jakaś dobra. Bo ja wiem jaka, ale ci zła nie jestem...
Zamyśliła się i bardzo po cichu dodała:
— A może la tego, żem ładna. Zaśmiała się. Muszę być ładna; sam Franek pytał mi się, dlaczego tak czarnemi ślepiami zawracam? Czy żeby go wziąść?! Pogroził mi, że zanim go wezmę, pierwej mnie zbije. Nie biorę ci go, a zawsze koło mnie się uwija — westchnęła z pewną ulgą.
— Nie umiem jeszcze ślepiami zawracać, ale muszę patrzeć jakoś po ludzku, bo wciąż mówi mi o zawracaniu i grozi. Raz się nawet na mnie zamierzył, a ja się śmiejąc, na złość ślepia wytrzeszczałam na niego.
— Ładna muszę być, i niema gadania, bo panowie reszty odemnie nie biorą. To, że nie biorą reszty, wyraźny znak, żem ci nie szpetna. A cóż to dopiero będzie, jak zawdzieję na głowę białą chusteczkę! W białej mi szpiluje, jak w żadnej innej. Siostra mówi, że czarne moje ślepia przy białem, wychodzą jak aksamity.
Wyjęła gałganek, odwiązała węzełki, na dnie zaświeciły dwie szóstki, dołożyła do nich trzecią, zawiązała na trzy węzły i schowała za koszulinę.
— Będzie chusteczka!... Niech tylko w niej zobaczy mnie Franek, zgłupieje na amen.
Nie umiała inaczej określić zdziwienia, a może radości Franka. Pieniądze schowała, wyprostowała się, serce jej biło, zaśmiała się.
— Postoję jeszcze podczas pierwszego antraktu, może i te parę paczek wezmą. Wtedy dopiero polecę do sklepu i do domu; będzie bal. Żeby nie ja, nie byłoby dziś u nas wieczerzy... Co wieczór za moje wieczerza — dodała z dumą.
Pod teatrem przelatywały światełka od zapalonych zapałek, podobne do świętojańskich robaczków.
— Antrakt! — zawołała — nasi pracują! Pobiegła...
Gromadka młodych ludzi stała przed teatrem, paląc papierosy. Wśród nich uwijali się chłopcy, zapalali nieustannie zapałki, częstując panów ogniem. Dwunastoletni Franek z wściekłą zawziętością tarł o rękaw swego kaftana zapałki i prawie siłą wciskał zapalone do rąk młodzieży.
— Ach, jak ci szelma Franek szafuje zapałkami — szepnęła wesoło.
Dotarła go głównych schodów wysuwając trzymane w rękach pudełko. Franek ją zobaczył, przyskoczył do niej, pochwycił paczkę szwedzkich i zaczął je z gwałtownością zapalać.
Dziewczynina nic nie odpowiedziała, Frankowi nie żałowała. Podczas antraktu sprzedała dwie paczki, ostatnią pochwycił Franek.
— Gotowaś mi nie zostawić ani jednej — a tu dwa jeszcze antrakty.
— A tyś mi nawet nie powiedział Bóg zapłać.
— Głupia, to przecie moje.
— Twoje? patrzcie go.
— Masz być moją, to wszystko co twoje to i moje — rozumiesz?
— Zaraz?!..
— Zobaczysz.
— Nie chcę być twoją.
— Będę ci się pytał!
Jeden z panów stojących na schodkach wyjmował świeżego papierosa — Franek rzucił się ku niemu z zapaloną zapałką.
Dziewczyna usiadła na schodach, łokcie oparła na kolanach, na dłoniach oparła głowę i czekała, sama nie wiedząc na co.
— Czy koniecznie muszę być Franka? — pytała się siebie samej. — A jeżeli mi się inszy spodoba?.. Zamyśliła się... — Jeżeli mi się inszy spodoba, to go Franek spierze i już — okrutnie ci mocny... A jeżeli czarne ślepia moje spodobają się komuś z waszecia, to co wtedy będzie?.. Na tego przecie Franek nie będzie się mógł rzucić, chociaż urośnie.
Zadzwoniono na podniesienie kurtyny. Panowie rzucając papierosy — wracali. Franek pochwycił jeden w powietrzu i paląc go, poszedł z fantazyą do zadumanego dziewczątka.
— Niech piekło spali! — za cały antrakt zarobiłem pięć centów, a półtory paczki zapałek zepsułem. Ale ja nie łapię ślepiami frajerów, jak ty.
— Czemu nie łapiesz?
— Wyśmialiby mnie, żebym do nich ślepia zawracał. Ale nie chcę, żebyś i ty zawracała.
— I co mi zrobisz?
— Spiorę cię, że popamiętasz ruski miesiąc.
Dziewczątko się roześmiało, rade z zazdrości chłopca.
— To ty mnie lubisz? — spytała.
— Kiedy masz zapałki.
— A jak ich nie mam?
— To takaś głupia, że nie warto na ciebie i spojrzeć.
— To po co spoglądasz?
— Gdzie będę patrzał, na ściany, drzewa, abo kominy?
— Patrz, na co chcesz! Takam ci mała, że dobrze trzeba oczy wytrzeszczać, żeby mnie ujrzeć.
Chłopak usiadł obok niej, przysunął się i zaczął serdecznie:
— Maryś, dajże choćby ze dwa grosiki na szeroki placek! Podzielimy się...
— Do mojej chusteczki musiałam dołożyć całą szustkę, a jeszcze muszę kupić za cztery herbaty i za cztery cukru, bo jakoś matczysko skarży się na bok.
— Bój się Boga, a wieleżeś dziś utargowała, kiedy kupujesz chustkę i takie‑ci specymeny chcesz zanieść starym — co?..
— Trzydzieści!
Chłopak się zerwał.
— Trzydzieści?! — wściekłaś się — ja ledwo na tydzień tyle zarobię. Trzydzieści... Nic, tylko bez te czarne ślepia.
Dziewczątko się śmiało serdecznie.
— Nie zarobiłaś tyle; durzysz tylko, żeby mnie wściekłość zalewała.
— Na chusteczkę ciułam od miesiąca, cencik po cenciku...
— Ale dziś trzydzieści! Abo to prawda?!.. Taka głupia, jak ty — dziewczyna!...
— A jak cię przekonam?..
— To będę przed tobą czapkę w zębach trzymał.
Dziewczynina, upojona dumą, sięgnęła za pazuchę, wybrała wszystkie centy i wydobyła je, trzymając w zaciśniętej pieści...
— Są tu — mówiła, wszystkie w mojej garści — tylko pięść otworzyć.
— Otwórz.
Przyłożyła mu rękę do oczu, rozwarła dłoń i błyskawicznie ją zamknęła.
Chłopak nieznacznie się obejrzał, rekognoskując odległość od stojącego przed teatrem policyanta i rzekł niedbale:
— Mignęłaś tylko przed ślepia — nic nie widziałem. Pokaż przecie uczciwie...
— No to patrz! Wyciągnęła rękę, wyprężyła dłoń, chłopak schwycił ją za palce, dłoń przechylił, pieniądze cicho zsunęły się do nadstawionej czapki.
Dziewczyna krzyknęła, zadudniało po twardym betonie, chłopak znikł w wieczornej mgle.
Pustka, nicość, szarpanie sercem i cisza straszliwa, w której trudno wyżyć. Chciała biedz za nim, nie wiedziała gdzie; chciała wołać, bała się policyanta; chciała płakać — nie mogła. Żal chwycił ją za gardło i trzymał z całych sił. Nie wiedziała, co z sobą zrobić, co począć, jak żyć dalej na świecie, obdartej z marzeń i nadziei. Stała nieruchoma z zaciśniętą dłonią. Zdawało się jej, że pieniądze trzyma w ręku, że rabunek Franka był tylko snem. Uczuła w głębiach serca ciepło radości. Otworzyła dłoń — pusta. Wtedy zalała się łzami.
Płakała długo, łez utamować nie mogła. Nogi ją zabolały — bezwiednie, bez celu, nie wiedząc, gdzie i dokąd poszła.
Brudno‑czerwone światło palących się latarni przecinały białe, wesołe smugi promieni, wybiegających z teatru. Na granatowem niebie nieruchome gwiazdy, z boku sierp księżyca, na dole niebieskawa mgła, szmaragdowe trawniki i ciemne, zasłuchane drzewa. Zdaleka hałaśliwa wrzawa, w sercu dziewczęcia pustka, na śniadej buzi łzy płynące z oczu.
Szła wolno; duże, podbite ciżmy siostry odbijały głucho o beton posadzki. Gdzie się teraz z rozpaczą podzieje, komu się poskarży? Na skraju placu kościółek, okryty czerwoną dachówką, nęcił do siebie prostotą i masą białych gruzów na swych bokach. Instynkt pchał ją pod kościół; usiadła na białym gruzie i dalej płakała, łkając serdecznie i głośno:
— Dobrze mi tak, pocom się chwaliła. Chusteczki przecie nie zdarłby mi z głowy... Bóg mnie skarał za chwalbę... Jestem głupia i podła... Tak — podła, nie należało się chwalić...
Coś jej zasłoniło światło, cień okrył — podniosła głowę. Przed nią stał wysoki pan. Chciała odejść — wstała. Może na gruzie siedzieć nie wolno?...
Pan przywołał ją do siebie, oparł się o kamienne płyty, pochylając się ku dziewczynce.
Rozpytywał się, opowiedziała mu wszystko. Że matka zajmuje się białem szyciem, siostra służy i dała jej stare swe ciżmy. Ojciec i bracia chodzą do roboty, ale teraz roboty brakuje. Mówiła o boku matki, o herbacie i cukrze, o wieczerzy, którą sprawia rodzinie — tylko o białej chusteczce nie wspominała, wstydząc się swej zalotności. Gdy przyszła kolej na Franka i jego rabunek, wzruszenie tamowało jej oddech.
— Łajdak! — zawołał pan.
— Ej, nie — odparła, tylko taki już z urodzenia zbereźnik.
— Chodź! — rzekł pan.
Szła obok niego zamyślona i wzruszona.
Młodzież oblegała wejście teatru, paląc papierosy, chłopcy zapalali zapałki.
— Niema Franka? — zapytał się jej pan.
— Jest, jest — szepnęła. To ten, co włożył jedną rękę za pazuchę, w drugiej trzyma zapałki i pogwizduje, przeskakując z nogi na nogę.
Pan ostrożnie a szybko podszedł do Franka, uchwycił go za kołnierz i podniósł w górę.
Chłopak się szarpnął, chciał krzyczeć, lecz się bał, nie mógł się nawet obejrzeć.
— Puścisz! — wołał ochrypłym głosem — bo ci tyle utoczę posoki, że sfarbuje cały plac.
Pociśnięty zamilkł. Silna ręka prowadziła go do Marysi, stojącej na chodniku teatru.
— Na ile cię zrabował? — zapytał dziewczęcia.
— Na trzydzieści — odpowiedziała cicho, drżąc.
— Nieprawda! — zawołał chłopak, usiłując siąść na ziemi.
— Nie siadaj, bo cię podniesie policyant.
— Giry bolą, a siadać przecie wolno.
— Oddaj!
— Nie mam! — Cztery śledź, cztery piwo, dwa bułka — szybko rachował.
— To dziesięć. Oddawaj resztę.
— Nie dam, bo nie mam.
— Pociśnięty, sięgnął do kieszeni, wyjął dwie szustki. Pan włożył rękę do jego kieszeni i wydobył ośm centów.
— To moje! — zawołał; zarobione, krwawo zarobione. Co ona ma mnie okradać?...
Pan oddał dwadzieścia ośm centów dziewczynce.
— A teraz kochanku pofatygujesz się pod telegraf.
Wyraz »kochanku« zdradził w oczach chłopaka komisarza policyi i zdławił go. Dostał się raz do policyi za kradzież róż w ogrodach podmiejskich — i wtedy usłyszał do siebie zwrócony wyraz »kochanku«. Nogi się pod nim ugięły — ukląkł.
— Nie, złocisty, drogi panie, nie! — wołało dziewczątko. On tylko tak bez zbytki porwał, ale by mi oddał. Zmiłuj się pan nademną, bo mi serce pęknie — nie »pod telegraf«: Rozpłakała się, chwytając komisarza za rękę.
Pan stanął; Franek, blady z wściekłości, zaciskał zęby, dziewczątko rozpłakane łamało ręce.
— Ostatni raz — rzekł ubłagany pan. Zwrócił się do Marysi: Wystaw rękę!
Dziewczynina wyciągnęła chudą i czarną.
— Pocałuj ją!
Franek zacisnął wargi.
— Całujesz kundlu! — krzyknął pan.
— Już pocałował! — zawołała Marysia. Czułam, jak całował. Mam znak — jest tu — pokazywała.
— Jeszcze raz!
— Franuś, pocałuj, kiedy pan każe — to nie pójdziesz pod telegraf. Czy to tak ciężko pocałować?... Widzisz, ja cię pocałuję i nic mi się nie stanie.
Pocałowała go w twarz, trzymając rękę przy jego ustach.
— Słyszał pan, jak całował?!.. — zawołało uradowane dziewczątko.
— Okrutną miałem ochotę potrzymać cię łajdaku w ulu parę tygodni, lecz dziewczyna mnie wzięła. — Ruszaj smyku, a tylko mi ją trąć!..
Puścił go — chłopak rzucił się z całych sił na planty, pan poszedł Szpitalną ku rynkowi.
Przed teatrem została Marysia sama, wystraszona. Stała nieruchomo — odebrane pieniądze paliły ją. Wstydziła się ich, ciążyły jej. Żal jej było chłopaka i bała się go. Ciężka walka rwała jej serce. Pod latarnią zamajaczyła postać Franka. Spluwał, strącał nogą wystające na drodze kamyki i cicho klął. Podeszła do niego, wyciągnęła rękę.
— Masz! powiedziała.
Chłopak rozwarł ściśniętą pięść, wysypała mu na rękę wszystkie pieniądze i wolno odeszła. Chłopak przy świetle lampy liczył. Nie brakowało ani cencika! Zaśmiał się dziko.
— Suka! — mówił wesoło, idąc w stronę szynku — musi ci mnie okrutnie miłować i bać się. Galanta będzie na babę: do pracy i bicia. Takiej mi trza!..
Marysia siadła na podcieniu, wydobyła z za pazuchy gałganek, odwiązała supełki, ciepłe łzy spadały na świecące się szustki. Wzięła je i wolno poszła, bijąc ciżmami o beton, kupić chleba, masła i za cztery herbaty, bez ten bok matczyny...
JOSÉ-MARIA DE HEREDIA.
SONET.
Nad Nilem świeci w pełni jasna tarcz miesiąca tłóm. Józef Klemensiewicz.
PO UGORACH...
I.
Po ugorach i po szarych łanach zbóż II.
Po ugorach — wśród zasianych zbożem pól III.
Chłop na łany wyszedł z kosą... istna śmierć! Niedźwiedź 1898. Władysław Orkan
NAD MORZEM.
I
Kwitnąca gałęź niesie zdala II.
Widzę ją zawsze... Tu przychodzi I nie wiem, kto jest ona? Po co Zdzisław Dębicki
JESION.
Przechodzę koło chaty chłopskiej. Nagle dziki Władysław Sterling.
K. PRZERWA TETMAJER. NA KRÓLEWSKIEM JEZIORZE.
Po Królewskiem Jeziorze samotny płynąłem. O nie! Oto zjawisko cudowne, olbrzymie! Z Alp. W maju 1898.
JAN ARANY.
WALLIJSCY BARDOWIE.
Edvard Király, angol király
Leptet fakó lo va...
Siadł Ethward król, angielski król Niosą szeregi rączych sług — Ja, rzecze starzec, Panie mój, Któryby cześć twą śpiewał rad, — Ha, co za pieśń — ha, co za szmer, Z węgierskiego przełożył A. Lange.
IDĘ KU TOBIE...
I.
Idę ku Tobie... a myśl mię wyprzedza, II.
Przez puste tłoki i łopuszne ściernie, Władysław Orkan.
Andrzej Niemojewski. USYCHASZ KWIATKU...
Usychasz, kwiatku, śród słonecznych skwarów? BURZA GÓRSKA.
Hej nocą, nocą, lipcową nocą Orgia płomieni, gromów nad ziemią! Władysław Sterling.
Zakopane.
PASTUCH W BORZE.
Nie płacz samotna i drżąca dziecino Andrzej Niemojewski.
|
Na samiutkim końcu wsi Mironosicze w stodole sołtysa Prokopa zanocowało dwóch zapóźnionych myśliwych: weterynarz Iwan Iwanowicz i nauczyciel gimnazyalny Burkin. Iwan Iwanowicz nosił dość osobliwe nazwisko — Czymsza Himalajski, ale że zgoła doń nie pasowało, więc cała gubernia nazywała go poprostu Iwanem Iwanowiczem; mieszkał pod miastem przy stajni zarodowej, a teraz przyjechał na polowanie dla odpoczynku i świeżego powietrza. Burkin zaś każde wakacye gościł u hrabstwa P. i był w tej okolicy, jak u siebie w domu.
Nie spali. Iwan Iwanowicz wysoki szczupławy jegomość z długimi wąsami siedział na progu i ćmił fajkę — księżyc go oświecał. Burkin leżał wewnątrz na sianie i niktby go po ciemku nie zobaczył.
Gawędzili po trochu o tem i o owem, że naprzykład, Marta, sołtysowa, tęga i wcale nie głupia baba przez całe życie nie przestąpiła granic swej wsi, nigdy nie widziała ani miasta, ani kolei żelaznej, a ostatnie lat dziesięć stale spędzała za piecem, zaledwie nocami wychodząc na świat Boży.
Cóż w tem dziwnego! — powiedział Burkin. Masę mamy ludzi, coby chcieli, jak rak‑pustelnik, albo ślimak zamknąć się w swojej skorupie. Może to nawet zjawisko atawizmu, powrót do tej epoki, kiedy przodek człowieka nie był jeszcze zwierzęciem towarzyskiem i samotnie pędził żywot w swoim barłogu; a może to tylko jedna z modyfikacyj ludzkiego charakteru — któż to może wiedzieć? Nie jestem przyrodnikiem i co mi tam do tego: to nie moja rzecz. Chcę tylko powiedzieć, że tacy ludzie jak Marta — to zjawisko nie rzadkie. Po co daleko szukać! Dwa miesiące temu umarł w naszem mieście niejaki Bielibow, nauczyciel języka greckiego, mój kolega. Słyszał pan o nim naturalnie, znany był z tego, że zawsze, choćby w najpiękniejszą pogodę wychodził w kaloszach i z parasolem i z zasady w palcie zimowem, na wacie. A parasol musiał mieć w futerale, zegarek w futerale zamszowym szarym, a gdy wyjmował scyzoryk, aby zatemperować ołówek — to i scyzoryk miał w futeraliku, i twarz zdawało się także nosi w futerale, gdyż ją wiecznie chował w podniesiony kołnierz od palta. Nosił ciemne okulary, koszulkę trykotową, uszy zatykał watą a wsiadając do doróżki, niezmiennie wydawał dyspozycye podniesienia budy. Słowem ten człowiek okazywał konsekwentne i niezachwiane dążenie do otoczenia się jakąś błonką, do stworzenia sobie rodzaju futerału, któryby go izolował, zabezpieczył od działań zewnętrznych. Rzeczywistość drażniła go, straszyła, utrzymywała w ciągłej bojaźni i być może dlatego, aby umotywować tę swoją bojaźliwość wiecznie chwalił to co już było, lub czego nigdy nie było, a języki starożytne, które wykładał, były dlań w istocie rzeczy tak samo kaloszami i parasolem, dokąd się skrywał od życia realnego.
— O jakże dźwięcznym, jakże pięknym jest język grecki, mówił ze słodkim wyrazem twarzy; następnie przymróżał oczy, podnosił palce i wymawiał: Antropos.
I myśli swe starał się Bielibow także pochować do futerałów, Dla niego były jasnemi tylko rozporządzenia i artykuły w gazetach, w których cokolwiek zakazywano. Gdy cyrkularz zakazywał uczniom wychodzić po dziewiątej na ulicę, albo gdy artykuł zakazywał miłości cielesnej — to ten fakt był dla niego jasny, zdecydowany; — nie wolno i basta.
W akceptacyi, przyzwoleniu odczuwał zawsze jakiś pierwiastek wątpliwy, coś niedopowiedzianego, niezdrowego. Gdy w mieście zezwolono urządzić teatr amatorski, albo czytelnię lub choćby kawiarnię, to on kiwał głową i cicho rozumował:
— Naturalnie, że to niby ładnie — ale żeby to tylko z tego co nie wypadło.
Wszystko, co naruszało paragraf, odstępowało od reguły, przyprowadzało go do rozpaczy, znękania, choćby to nic nie miało z nim wspólnego. Jeżeli ktoś z kolegów spóźnił się na nabożeństwo, albo rozeszła się pogłoska o awanturach gimnazyalistów, albo gdy zobaczono damę klasową późno wieczorem z oficerem, to nasz Bielibow drżał cały, aby też Broń Boże, co z tego nie wypadło. A na konferencyach pedagogicznych poprostu nas gniótł swoją ostrożnością, wahaniem się i swoimi poglądami futerałowymi naprzykład na to, że młodzież w gimnazyach żeńskich i męskich źle się prowadzi, że dokazują w klasach, ach żeby to nie doszło do władzy, ach żeby, aby co z tego nie wypadło — a żeby to tak jeszcze z klasy drugiej wypędzić Pietrowa, a z czwartej Jegorowa, toby było bardzo dobrze. I cóż? Swoimi jękami, swoimi ciemnemi okularami na bladej, małej jak tchórza twarzy dusił nas kompletnie i myśmy ustępowali, obcinaliśmy za sprawowanie noty Pietrowowi i Jegorowowi, pakowaliśmy ich do kozy — a koniec końcem usuwaliśmy ze szkoły i Pietrowa i Jegorowa. Miał dziwny zwyczaj łażenia po naszych mieszkaniach. Przyjdzie, siądzie i milczy, i napozór wypatruje czegoś. Posiedzi tak w milczeniu ze dwie godziny i odchodzi. On to nazywał »podtrzymywaniem stosunków zażyłości z kolegami«. Oczywiście, że dla niego nie było przyjemnością chodzić do nas i siedzieć — ale chodził wytrwale, bo uważał to za obowiązek poczucia koleżeńskiego. My, nauczycielowie baliśmy go się. A nawet i sam dyrektor. No i pomyśl pan, nasi nauczycielowie — toć to przecie ludzie myślący, zupełnie porządni, wychowani na Turgieniewie i Szczedrinie..., a pomimo to ten człowieczek w kaloszach i z parasolem trząsł całem gimnazyum przez piętnaście lat. Ale co gimnazyum! Całem miastem. Nasze damy nie urządzały domowych widowisk w soboty, bo się bały, żeby się nie dowiedział. Duchowieństwo krępowało się przy nim jeść mięso i grać w karty. Pod wpływem takich ludzi jak Bielikow nasze miasto przez przeciąg ostatnich lat dziesięciu zaczęło się wszystkiego obawiać. Obawiano się głośno mówić, listów posyłać, zaznajamiać się, czytać książki, obawiano się wspomagać biedaków, uczyć analfabetów...
Iwan Iwanowicz, chcąc coś powiedzieć, zakaszlał, ale z początku zapalił fajkę, popatrzył na księżyc i dopiero potem wyrzekł z rozwagą:
Tak. Myślący, porządni, czytają Szczedryna i Turgieniewa, rozmaitych tam Bucklów i innych — a jednak poddawali się, cierpieli... Tak, proszę ja pana, tak to bywa...
Bielibow mieszkał w tym samym domu, co i ja — ciągnął dalej Burkin — na tem samem piętrze vis à vis, częstośmy się spotykali, więc znałem jego stosunki domowe. I tutaj to samo: szlafrok, szlafmyca, okiennice, siatki — cały systemat różnych ograniczeń, odgraniczeń i zakazów i ach — żeby tylko co z tego nie wypadło. Jeść z postem — nie zdrowo, jeść mięso nie wypada, bo powiedzą potem, że Bielkow nie pości. Służącej nie trzymał, bo by może o nim źle sądzili — więc trzymał kucharza Afanasija, starego wygę, kretyna i pijaka. Afanasij przed wiekami służył w wojsku za lokaja u oficera i w przybliżeniu umiał cokolwiek spitrasić. Ten Afanasij zazwyczaj stał we drzwiach, ręce w krzyż i nie wyraźnie mruczał.
Bardzo już dużo ich dziś mamy!
Sypialnię miał Bielikow maleńką, jak pudełko. Nad łóżkiem ma się rozumieć gruba firanka. Spał zawsze starannie zawinięty wraz z głową w kołdrę. — Duszno mu było, gorąco, w piecu huczało, wiatr głucho uderzał do drzwi, a z kuchni biegły jakieś odgłosy, straszne odgłosy...
A Bielikow drżał w kołdrze‑futerale. Bał się, żeby przypadkiem co nie wypadło, żeby Afanasij go nie zarżnął, aby złodziej się nie dostał do pokoju, a potem w nocy śniły mu się przeraźliwe sceny. Rano idąc do gimnazyum, widziałem go zmęczonego, wybladłego. Widać było, że ludne gimnazyum, dokąd dążył działa mu wprost na nerwy, męczy, zabija jego istotę i że tej naturze odludnej przykrem jest i to nawet, że musi iść razem z kimkolwiek.
Zabardzo już krzyczą u nas w klasach — mówił, jakby się starał usprawiedliwić swe uczucie ciężkości — Do niczego to nie jest podobne. Aby tylko...
I ten nauczyciel języka greckiego, ta jaźń w futerale, niech sobie pan wystawi — omało się co już raz nic ożenił.
Iwan Iwanowicz szybko popatrzył w głąb stodoły.
— Nie kpij pan!
— Nie! Tak jest, chciał się żenić, choć to dziwne, nie prawda? Przysłano nam nowego nauczyciela do historyi i geografii, niejakiego Kowalenkę, Michała Sawicza, chochoła. Przyjechał nie sam, bo ze siostrą Basią. Wysoki był chłop, młody, smagły, z olbrzymiemi łapami, a z twarzy biło, że napewno mówi basem, no i w rzeczywistości głos miał jak z beczki: bu‑bu‑bu... A ona zaś była już nie młoda, miała koło trzydziestki, ale tak samo wysoka, na okaz zbudowana, brwi czarne, policzki czerwone, słowem nie panna, a marmulada, a do tego dziewucha z rozmachem, śmiała. Cały dzień spiewała szumki ukraińskie, albo się zaśmiewała. Z byle czego, wybucha stepowym śmiechem i ciągnie bez końca cha, cha, cha! A potem znów szumka... Pierwszy raz poznaliśmy się oficyalnie z Kowalenkami na imieninach u dyrektora. Wśród morderczo poważnych twarzy pedagogów, którzy i na zabawę chodzą z urzędu, patrzymy, naraz Afrodyta wyłania się z piany: idzie w pozie do kozaka, chichocze, śpiewa i przytupuje... Zaśpiewała z uczuciem: „Wijut Wichri“ potem jeszcze romanzę, potem jeszcze coś, i wszyscy byli oczarowani. — Wszyscy nawet Bielikow. Przysiadł się do niej i ze słodkim uśmiechem wyrzekł:
Język małorosyjski swoją delikatnością i przyjemną melodyjnością przypomina staro‑grecki.
To jej zaimponowało i zaczęła z przekonaniem i uczuciem opowiadać, że w Hadjaczowskim powiecie ma swój futor, a na futorze mieszka mameczka i oprócz tego rosną tam takie gruszki, takie kawony, takie melony, takie arbuzy; a gotują barszcz z uszkami i bez uszek »taki smaczny, taki smaczny, że aż strach«.
Wszyscyśmy słuchali, słuchali — i naraz opanowała nas wszystkich jedna i ta sama idea.
— Jakby to dobrze było ożenić ich! — szepnęła mi cichutko dyrektorowa.
I wszyscyśmy przypomnieli sobie nie wiadomo dlaczego, że Bielikow właściwie nie jest żonaty — i teraz dopiero spostrzegliśmy, że dotąd każdy abnegował tak ważny drobiazg jego życia. Żeśmy się nigdy nie zastanawiali, jak on się odnosi do kobiet, jak rozwiązuje tak ważny problemat istnienia? Przedtem nie interesowało nas to zgoła, być może, że nam nigdy i nie mogło przyjść do głowy przypuszczenie, aby człowiek, co wobec każdej aury ciągnie kalosze i parasol, a śpi w futerale — aby ten człowiek mógł kochać.
Jemu się już przechyla na piąty krzyżyk, a ona ma ze trzydzieści — rozumowała dalej dyrektorowa. — Zdaje mi się, żeby poszła za niego.
Czego się, mój Boże, u nas na prowincyi nie robi? A ile niepotrzebnego, bezsensownego! A wszystko dlatego, że się znów nie robi tego, co jest potrzebne. No bo i dlaczego nam się ni z tego ni z owego zachciało naraz ożenić Bielikowa, którego sobie żonatym nawet wyobrazić nie było podobna. Dyrektorowa, inspektorowa i całe ciało pedagogiczne damskie naraz ożyło a nawet wypiękniało, jak gdyby ujrzały cel życia. Dyrektorowa bierze w teatrze lożę — patrzymy, a obok niej Basia z wachlarzem jak snop, rozjaśniona, szczęśliwa — przy niej Bielikow malutki, skromniutki skręcony w dziesięcioro, jakby go z domu hakami wyciągnięto. Wyprawiam wieczorek a damy wprost żądają, abym zaprosił i Bielikowa i Basię, słowem warsztat ruszył. Okazało się, że i Basia była nie od tego. Nie wesołe było jej życie u brata. Żyli ze sobą o tyle o ile się kłócili i wymyślali. Oto scena: idzie przez ulicę Kowaleńko, wysoki, zdrowy jak źrebiec, koszula wyszywana, z pod czapki spadają kędziory, pod pachą paczka książek, w drugiej ręce kij gruby sękaty. Za nim idzie siostra także z książkami.
— Ależ Michasiu — tyś tego nie czytał — sprzecza się głośno. Mówię ci, jak mameczkę kocham, żeś zupełnie nie czytał.
— A ja ci mówię, żem czytał, wrzeszczy Kowaleńko i wali pałką po kamieniach.
— Ach mój Boże — Michasiu, o co ty się złościsz, przecie to spór abstrakcyjny.
— A ja ci mówię, żem czytał! jeszcze głośniej krzyczy Kowaleńko.
A wiadomo, że kto w domu nie konieczny — ten jest balastem. Takie życie sprzykrzyło jej się, chciała już mieć swój kąt — no i wiek niech pan weźmie pod uwagę — nie czas na przebieranie, trzeba wyjść za kogokolwiek, choćby za profesora języka greckiego. Wogóle większości naszych panien wszystko jedno za kogo wyjść, aby tylko wyjść.
Dość że Basia zaczęła znacząco okazywać Bielikowowi życzliwość.
A Bielikow? Chodził do Kowaleńki tak samo jak do nas. Przyjdzie, siedzi i milczy. On milczy a Basia mu śpiewa Wijut wichri, albo patrzy nań swemi oczami tęsknemi, albo naraz wybuchnie:
Cha cha cha!
W sprawach miłosnych, a zwłaszcza w ożenku suggestya gra wielką rolę. Wszyscy: i koledzy i damy zaczęli przekonywać Bielikowa, że się powinien żenić, że się musi żenić, że nic już innego nie ma w życiu do roboty, jak tylko się ożenić. Wszyscyśmy mu gratulowali, z minami seryo kładliśmy mu w uszy rozmaite kpiny; a że do tego wszystkiego Basia była dziewczyna »niczego«, apetyczna, córka radcy stanu i miała futor, a co najgłówniejsza była pierwszą kobietą, która względem Bielikowa żywiła uczucia zachęcające, — ergo Bielikow stracił głowę i zadecydował, że w gruncie rzeczy powinien się ożenić.
— Trzeba mu było tylko odebrać kalosze i parasol — przemówił Iwan Iwanowicz.
— Wyobraź pan sobie niepodobna. Nie mogliśmy. Postawił u siebie na stole portret Basi, przychodził codzień regularnie do mnie, aby powiedzieć kilka zdań o Basi, o życiu rodzinnem i o tem, że małżeństwo jest krokiem poważnym, często bywał u Kowaleńków — ale życia nie zmienił na jotę. Nawet na odwrót postanowienie żenienia się podziałało nań jakoś chorobliwie: schudł, pobladł i, zdawało się, jeszcze głębiej wsiąkł w futerał.
— Barbara Sawówna podoba mi się — mawiał do mnie z męczeńskim uśmiechem — i ja wiem, że każdy człowiek winien się ożenić ale... wszystko to, widzi pan, stało się tak odrazu... Trzeba się namyślić.
— Cóż tu myśleć — mówię mu. Żeń się pan i koniec.
— Nie. Małżeństwo — krok ważny. Przedewszystkiem trzeba zważyć przyszłe obowiązki, uzmysłowić sobie odpowiedzialność — boby potem jeszcze co wypadło. To mnie tak niepokoi, że nic spać nie mogę. I przyznam się panu, boje się: oni oboje z bratem mają jakiś dziwny sposób myślenia, rozumują, wie pan, jakoś takoś dziwnie, a i charakter bardzo zamaszysty. Ożenisz się bratku, a potem jeszcze, broń Boże, wpadnie się w co niepotrzebnego.
I nie oświadczał się, ciągle odkładał ku wielkiej irytacyi dyrektorowej i wszystkich naszych pań, ciągle ważył przyszłe obowiązki i uzmysławiał odpowiedzialność — a w chwilach wolnych spacerował z Basią, może myślał, że to w jego sytuacyi jest koniecznem, i przychodził do mnie, żeby pomówić o życiu rodzinnem. Ale koniec końców podług wszelkiego prawdopodobieństwa oświadczyłby się w końcu i przyczynił światu jedno więcej małżeństwo z nudów i pour passer le temps, gdyby naraz nic wyniknął kolossalischer Scandal. Trzeba bowiem dodać, że brat Basi, Kowaleńko uczuł od pierwszego dnia poznania, szczerą antypatyę do Bielikowa i nie mógł go znosić.
Nie rozumiem — mówił nam, wzruszając ramionami — nie rozumiem jak możecie cierpieć taki przeklęty pysk u siebie. Ech! panowie jak wy tutaj możecie żyć! Atmosfera wasza grubo dusząca! obskurna! Toście wy pedagodzy, nauczycielowie? Wyście manekiny, czynowniki! Cała wasza szkoła, to nie świątynia nauki, a jakiś zakład tresury życiowej. Zaduch od niej wieje jak z budy policyanta. Nie braciaszki, pożyję z wami jeszcze trochę, a potem jazda! Pojadę do siebie na futor. Będę tam raki łapał i uczył smarkate chocholęta. Wyjadę, a wy tu gnijcie ze swoim Judaszem. Niechaj win łopnie!
I śmiał się, śmiał do łez basem albo dyszkantem i pytał się, rozkładając ręce:
Szo on siedzi u mnie? Szo jemu potrzeba? Siedzi i patrzy. Nawet obdarował Bielikowa stosownym przydomkiem: »Glitaj aboż pauk«. No oczywista, nie kwapiliśmy się informować go, że siostra jego wybiera się wyjść za »aboż pająka«. I gdy raz dyrektorowa dała mu do zrozumienia, że nieźleby było wydać siostrę za takiego solidnego, cieszącego się ogólnym szacunkiem człowieka, jak Bielikow, ściągnął brwi i mruknął:
Nie moja rzecz. Niechaj sobie wychodzi choćby i za solitera, jeżeli jej to sprawia przyjemność — a ja nie lubię wtrącać nosa tam, gdzie nie trza.
Teraz pan słuchaj co dalej. Jakiś huncwot narysował taką karykaturę: idzie Bielikow w kaloszach, w spodniach zawiniętych, pod parasolem, a z nim Basia pod rękę. Na dole podpis: »zakochany antropos«. Wyraz twarzy złapany, rozumie pan, zadziwiająco. Artysta pracował zapewne nie jedną noc, bo wszyscy nauczycielowie i z męskiego i żeńskiego gimnazyum, profesorowie seminaryum, urzędnicy — wszyscy dostali po jednym egzemplarzu. Dostał i Bielikow. Wywarło to na nim wrażenie dobijające.
Było to pierwszego maja. Wychodzimy razem, bośmy się umówili wszyscy przy niedzieli razem z uczniami iść za miasto na majówkę piechotą. Mieliśmy się spotkać przy gmachu gimnazyalnym. Idziemy, a on zielony, posępniejszy od chmury:
— Na świecie to bywają czasem ludzie bardzo niedobrzy... źli — przemówił, a usta mu drżały.
Zrobiło mi go się żal. Idziemy, a tu naraz niech sobie pan wyobrazi, pędzi na rowerze Kowaleńko, a za nim Basia, także na rowerze, zdrowa, trochę zamorusana, ale wesoła, rozradowana.
A my — krzyczy do nas — jedziemy naprzód. Naprawdę pogoda taka śliczna, taka śliczna, że aż strach — i pomknęli.
Mój Bielikow z zielonego koloru przeszedł do białego i skamieniał. Stanął i patrzy na mnie.
— Przepraszam pana... ale... mój panie... co to właściwie jest? — zapytał. Bo może mnie wzrok myli. Czyż przyzwoitość pozwala jeździć na rowerze pedagogom gimnazyalnym i kobietom?
— A cóż w tem nieprzyzwoitego? Niech grzmią na zdrowie.
— Ale jakże można? krzyknął, zadziwiony moim spokojem.
I do tego stopnia odebrało mu to humor, że nie chciał iść dalej i powrócił do domu.
Na drugi dzień przez cały czas zacierał ręce nerwowo i drżał. Widać było po twarzy, że go coś korci. Nawet opuścił zajęcie, co mu się wydarzyło pierwszy raz w życiu, i nie jadł obiadu. Nad wieczorem ubrał się w cięższe palto, choć to już ciepło było na dworze i podążył do Kowaleńków. Basi nie było w domu, zastał tylko brata.
— Niech pan siada, proszę bardzo — przemówił Kowaleńko chłodno i zmarszczył brwi; twarz miał zaspaną, bo urządzał sobie drzemkę poobiednią i humor miał nie najlepszy.
Bielikow posiedział cichutko dziesięć minut i zaczął:
— Przyszedłem tu do pana, aby ulżyć duszy. Bardzo, bardzo mi ciężko. Jakiś zwolennik paszkwilów, narysował w śmiesznej pozie mnie i jeszcze pewną osobę, co nam obu blizka. Uważam sobie za obowiązek zapewnić pana, że to nie ja. Jam tu nic nie winien. Nawet nie dawałem powodu do czegoś podobnego, na odwrót niezmiennie zachowywałem się tak, jak przystoi człowiekowi przyzwoitemu.
Kowaleńko siedział, patrzył i milczał. Bielikow poczekał trochę i znów ciągnął głosem cichym, smutnym.
— Jeszcze mam coś panu powiedzieć. Ja już służę dawno — pan zaczyna karyerę, więc uważam sobie za obowiązek, jako starszy kolega przestrzedz pana. Pan jeździ na takim welopedzie, a ta rozrywka nie przystoi wychowawcy młodzieży.
— A dlaczegóż to tak — zapytał basem Kowaleńko.
— A czyż to wymaga jeszcze objaśnienia? Michale Sawiczu, czyż to nie zrozumiałe? Jeżeli nauczyciel jedzie na welocypedzie — to co mają robić uczniowie? Chyba tylko chodzić na głowach. A zresztą jeżeli to wyraźnie nie jest akceptowane urzędowym cyrkularzem — to nie można. Nie akceptowane — i nie można. Przestraszyłem się wczoraj. A gdym zobaczył pańską siostrzyczkę, to mi się w oczach zaćmiło. Kobieta, lub panna na welocypedzie — to strach!
— Czego panu właściwie potrzeba?
— Mnie tylko jednego potrzeba — uprzedzić pana, Michale Sawiczu. Pan człowiek młody, z przyszłością, trzeba się prowadzić bardzo, bardzo oględnie, a panu dużo, dużo brak. Pan chodzi w koszuli wyszywanej, ciągle po ulicach z jakiemiś książkami, a teraz znów ten welocyped. Dowie się dyrektor, potem się to dostanie do kuratora... I cóż z tego będzie dobrego?
— Nikomu nic do tego, że ja i siostra jeździmy na rowerze — powiedział Kowaleńko i sponsowiał. — A kto się będzie wtrącał do moich spraw domowych i rodzinnych, tego wyślę do wszystkich kroćset sto tysięcy dyabłów sobaczych.
Bielików zbladł i wstał.
— Jeżeli pan mówi do mnie w tym tonie, to ja nie mogę kontynuować — wyrzekł. I bardzo pana proszę, aby pan był łaskaw na przyszłość nigdy w mojej obecności nie odzywać się w podobny sposób o zwierzchnikach. Pan powinien dla władzy mieć odpowiedniego rodzaju szacunek.
— Czyż mówiłem co złego o władzy? — zapytał Kowaleńko, patrząc na niego wściekle. Bądź pan łaskaw pozostawić mnie w spokoju. Jestem człowiekiem uczciwym i z takimi panami nie chcę mieć nic do czynienia. Nie lubię lizusów.
Bielikow zaczął się nerwowo kręcić i pakował się szybko w palto, z wyrazem przerażenia na twarzy. Przecież to pierwszy raz w życiu słyszał coś równie trywialnego.
— Pan może sobie mówić, co tylko pan uważa za stosowne — zaczął znowu w przejściu z przedpokoju na schody. Muszę tylko pana ostrzedz: może być, że ktoś nas podsłuchiwał, więc w obawie, aby sens naszej rozmowy nie był przeinaczony i aby co z tego nie wypadło, zmuszony jestem treść naszej rozmowy zakomunikować panu dyrektorowi...
— Zakomunikować! — Jazda! — Komunikuj pan! To mówiąc, złapał go za kołnierz z tyłu i pchnął z rozmachem na dół, a Bielikow frunął, grzmiąc po schodach kaloszami. Schody były wysokie, kręte, ale pomimo to upadł na ziemię bez szwanku; wstał i pomacał nos starannie: czy aby okulary całe? Ale równocześnie podczas tego, gdy on płynął po schodach, wchodziła Basia, a z nią dwie panie. Przystanęły na dole i patrzyły, a dla Bielikowa było to finałem rozpaczy. Przecież z dwojga złego lepiej połamać obiedwie nogi i ręce, a choćby i kark skręcić, aniżeli stać się pośmiewiskiem. Przecież teraz dowie się i dyrektor, kurator i ach! żeby tylko co z tego nie wypadło! znowu pójdzie nowa karykatura i koniec będzie taki, że każą się podać do dymisyi... Gdy się podniósł, Basia go poznała i patrząc na jego twarz śmieszną, pomięte palto, kalosze, nie przypuszczając przyczyny, pomyślała, że sam przewrócił się przypadkowo, — nie mogła się wstrzymać i zachichotała z całego gardła: Cha, Cha, Cha!
I to cha‑cha‑cha temperamentowe zapieczętowało wszystko: i konkury Bielikowa i jego żywot doczesny. Nic już nie słyszał, co mówiła Basia, nic nie widział. Po powrocie do domu, przedewszystkiem usunął jej portret z biurka, a następnie położył się do łóżka — i więcej już nie wstał. Po trzech dniach przyszedł do mnie Afanasij i zapytał, czyby tak nie można posłać po lekarza, bo z panem coś nie bardzo. Poszedłem do Bielikowa. Leżał pod kołdrą i kocem, nad nim firanka. Zapytać go o cokolwiek, a on biedak tylko: tak, albo — nie, i więcej ani pary z ust. Leży, a po pokoju krąży Afanasij, grobowy, nachmurzony, wzdycha głęboko, a wódka jedzie od niego jak ze szynku. Po miesiącu Bielikow umarł. Odprowadziliśmy go na pogrzeb wszyscy, to jest seminaryum i gimnazyum jedno i drugie. Gdy już leżał w trumnie, nabrał wyrazu jakiegoś łagodnego, przyjemnego, nawet wesołego, jakby go to cieszyło, że raz nareszcie dostał się do takiego futerału, z którego już nigdy nie wyjdzie. Tak! Dobiegł do ideału! I jakby dla dogodzenia nieboszczykowi podczas pogrzebu niebo było ołowiane, padał deszcz — a myśmy wszyscy byli w kaloszach i pod parasolami. Basia także była na pogrzebie; a gdy trumnę wpuszczali do dołu — zapłakała. Zauważyłem, że chochołki albo płaczą, albo chichoczą. Pośrednich nastrojów nie używają.
Przyznam się otwarcie, że to wielka przyjemność grzebać takich ludzi, jak Bielikow. Po powrocie z cmentarza wszyscy mieli miny skromne, postne, z niczyjego oka nie wyrywało się uczucie przyjemności — to samo uczucie, które się przeżywało kiedyś, bardzo dawno — w chwilach dzieciństwa jeszcze, gdy starsi wyjechali z domu, a człowiek bez kontroli biegał po ogrodzie jedną godzinę, drugą, oddychając wolnością! Ach ta wolność, ta wolność! Nawet samo napomknienie o niej, cień możliwości skrzydłem ducha darzy — nie prawda?
Z cmentarza powróciliśmy w dobrych humorach. A potem? Potem przeszedł tydzień nie więcej, i powlokło się życie takie same, jak i przedtem: takie same surowe, męczące, bezsensowne, życie nie zakazane cyrkularzem, ale też i nie zaakceptowane w zupełności; ani na jotę się nie polepszyło. W samej rzeczy Bielikowa jużeśmy pochowali — ale ile to jeszcze takich ludzi z futerałów zostało, ile ich jeszcze będzie!
O! właśnie! — powiedział Iwan Iwanowicz i pociągnął z fajeczki.
Nauczyciel wyszedł ze stodoły na zewnątrz. Był to człowiek nie wysoki, gruby, zupełnie łysy, broda czarna spadała mu po pas. Za nim wyskoczyły dwa psy.
A! księżyc — co za księżyc! powiedział i patrząc do góry.
Północ już przeszła.
Na prawo widać było całą wieś; długa ulica ciągnęła się na jakie pięć wiorst. Wszystko utuliło się w cichy sen głęboki. Ani ruchu, ni dźwięku — nawet trudno uwierzyć, że w naturze może być tak cicho. Gdy się w miesięczną noc zobaczy szeroką ulicę wioskową, z chałupami, brodłami, uśnionemi wierzbami — spokój ogarnia naszą duszę. W cieniu nocy chowa się ta biedna dusza od znojów, zmartwień i bólów; — a taka łagodna, smutna i piękna jest wtedy, że i gwiazdy patrzą na nią łaskawie i życzliwie i zdaje się, że nie ma już zła na świecie, że wszystko już dobre...
Na lewo zaczynało się pole. Widać go było daleko, hen aż po horyzont, zalane światłem księżyca, cichutkie całe, bez ruchu, bez dźwięku.
— To to właśnie! — powtórzył Iwan Iwanowicz. A czyż, proszę ja pana, nasze życie w mieście w ciasnocie i zaduchu, nasze bazgranie niepotrzebnych papierów, nasz wint — czy to nie futerał? A nasze obcowanie wśród nicponiów, próżniaków, głupich, pustych kobiet, gadanie i wysłuchiwanie banialuków — czy to nie futerał, proszę ja pana? Jeżeli pan chce, to panu opowiem historyę zajmującą.
— Nie! już czas spać — odpowiedział Burkin. — Do jutra!
Poszli obaj do stodoły i położyli się na sianie, i obaj już dobrze się pookrywali, zdrzemnęli sobie nawet trochę, gdy naraz usłyszeli ciche kroki: stup, stup... Ktoś chodził niedaleko od stodoły. Przejdzie kilka kroków, stanie, a po minucie znów: Stup, stup... Psy warknęły.
— To Marta łazi — zamruczał Burkin.
Kroki ucichły.
— Widzieć i słuchać, jak kłamią — przemówił Iwan Iwanowicz, przewracając się na drugi bok — i jeszcze cię nazywają durniem za to, że znosisz obrazy, poniżenia, że cierpisz to kłamstwo, nie śmiesz, proszę ja pana, otwarcie przejść na stronę ludzi uczciwych, wolnych, i sam łżesz, uśmiechasz się, a wszystko dla kawałka chleba, dla ciepłego kąta, dla rangi, dyabła wartej — nie! Dłużej tak żyć niepodobieństwo!
— No to już inna opera, Iwanie Iwanowiczu — powiedział nauczyciel. — Spijmy.
Przeszło dziesięć minut, Burkin spał. A Iwan Iwanowicz wciąż się przewracał z boku na bok i wzdychał, a potem wstał, znów wyszedł, siadł na progu i zaćmił fajeczkę.
O ŚWICIE.
Zimny świt we mgle chmurnej ugrzęzły Włodzimierz Perzyński.
CONSPUÈZ ZOLA!
Stał przed sądem, jak zbrodniarz, iż za czcią nędzarza Jerzy Żuławski.
NA DOLĘ i NIEDOLĘ...
Ty pójdziesz ze mną! Gdzie zwrócę swe kroki:
O luba moja — idźmy razem! Władysław Orkan.
MORSKIE OKO W NOCY.
Ciche jezioro w granitów koronie Zakopane.
Władysław Sterling.
NOC LIPCOWA.
I.
O dziwnym mistrzu prawią mi bajarze II.
W lipcową noc, gdy eter srebrno‑modry, Ach w taką noc tęsknota rwie się z serca
W lipcową noc na rzęsy rosa pada Cezary Jellenta.
|
Piękna była, piękna jak Kytheréa, córa morza, gdy białymi palcami wyciskała łagodnie kroplisty ocean z jasnej fali swych włosów. Nazywała się Anita.
Mając 14 lat, działała już cuda, i jak wspaniała grozą, błyszcząca góra Magnetu, przyciągała okręciki życia z ich sternikami, a one rozbijały się.
Patrz! Wszyscy chłopcy z gimnazyum widząc ją stawali się mężami, a wszyscy mężowie gimnazyastami! A jeden z chłopców podsunął jej kartkę, na której było napisane: »Chciałbym umrzeć dla ciebie, Anito«.
Wtedy uczuła: »Takiem zdaniem można żyć, żyć!«
Tak doszła do słodkiej, cudownej świadomości, że jest w niej niezmierna, boska potęga, tryskająca jakby złocistymi promieniami na zimnych, ukrytych w cieniu ludzi, niosąca światło i ciepło z mysteryi własnych systemów słonecznych.
I poznała, że ta potęga płynie jak elektryczność świata z jasnej fali jej włosów, płynie z jej niebiesko‑szarych ócz, płynie z pary jej wspaniałych piersi, z jej białych rąk, z jej lśniących jedwabnych szat.
I żyła, odkąd zaczęła żyć, jak wielkie boginie — — z ukochania! Żyła śpiewem uwielbiających ją ludzi, skargami zwilżonych ócz, psalmami upojonych serc, dymem kadzideł i wieńcami, żyła płomieniami, modłami, słowem miłości i zniszczeniem. Przyjmowała wdzięcznie, co jej przynoszono, i dawała uśmiechy. Tak rosła, dając ciepło i światło z mysteryi własnych systemów słonecznych, szafując łagodne promienie wiosenne i gwałtowne żary letnie, to znowu kryjąc się pod słońce zimowe. Raz śmiejąc się powiedziała o panach: »Moje ziemie!« Raz powiedziała: »Znam tylko jednego szczęśliwego człowieka; moją starą posługaczkę w kąpieli. Może mnie oglądać w całej wspaniałości!«
Innym razem, w pływalni, zawołała z kabiny, śmiejąc się: »Moje panie, która chce na mnie patrzeć, zapłaci tylko koronę. Pieniądze dostanie biedna Marya«. I wiele dziewcząt poszło i zapłaciło koronę. Tylko jedna nie przyszła. A Kytheréa rzekła do niej: »Czemu nie przyszłaś, Stefanio, patrzeć na moją wspaniałość?«
»Inne«, odpowiedziała Stefania, »przyszły nie po to, aby podziwiać twą wspaniałość, lecz aby znaleść błąd w tobie. Ja zaś wiem, że jesteś bez błędu. Bo tylko ten, kto jest bez błędu, traci poczucie wstydu i ma swobodę greckiej nagości, Anito!«
Raz przyszedł Bóg liryczny poeta, uderzył w harfę i śpiewał: »Kytheréo, córo morza...« Na tem skończył. A ona powiedziała: »Kto jesteś, co przedstawiasz?« »Ja?! Syn bogów jestem, poeta«. Wówczas uważała młodego człowieka za równego sobie i dała mu swój najlepszy uśmiech. Ale on żądał więcej, więcej. Wtedy dotknęła dłonią jego pleców i powiedziała: »Oszukałeś mnie. Nie jesteś synem bogów«. »Jak rozumiesz to, pani?« »Nie możesz żyć nektarem i ambrozyą. Musisz jeść, jak byk na łące. Odejdź!« A on myślał: »No, otrzymałem nowe wrażenie«. A jeszcze później przyszedł prawdziwy syn bogów. »Ah, tyś także taki«, pomyślała i dała mu najbardziej przelotny uśmiech. Lecz on żył tym uśmiechem. Wtedy poznała, że to prawdziwy syn bogów, który może żyć nektarem i ambrozyą i jest jej równy.
A potem przyszła nowa generacya, trzeźwiejsza.
I jeden, który nie był już poganinem i dla którego nie było Kytheréi z włosami, roszącymi oceany, ani świątyń greckich, uczczonych, powiedział: »Pragnę cię poślubić, Anito. Dochowam ci czci i wiary. Ale ten uśmiech pogański musisz odrzucić, moja droga. Zostaw takie sprawy paniom Kálmàr, Dirckens, Othérô, uświęconym boginiom«. Odtąd uważała go za najwyższego, bo nie był poganinem i nie zważał na jej uśmiech. I porzuciła uśmiech pogański. A kiedy porzuciła ten uśmiech pogański, który dał jej władzę nad światem, nad chłopcami w gimnazyum, nad słuchaczami praw i medykami w uniwersytecie, nad uczniami akademii sztuk, nad oficerami, nad synami fabrykantów, nad fałszywymi poetami i nad prawdziwymi, przestała sama być poganką, Kytheréą, córą morza, jak to śpiewał fałszywy poeta, a odczuł prawdziwy i stała się panią Anitą T., damą taką a taką, która co czwartek dawała przyjęcie z kolacyą, z wyjątkiem wieczorów w teatrze.
I jej mąż powiedział: »Nie chcę dłużej filozofować nad tym tematem... ale wiem, że dałem ci spokój, Anno. Był czas najwyższy. Zostawiona sama sobie, byłabyś zginęła. Nieprawda?!«
»Tak jest«, odpowiedziała poważnie, bez uśmiechu, zdetronizowana bogini... »dziękuję ci!«
WIZYA.
☙
Mrok szary zaległ górskie krawędzie Edmund Bieder.
BURZA.
(Szkic).
Zamknęli bramy cmentarza, Ktoś klęczy, bosy, w łachmanach, Kazimierz Lewandowski.
PROSTA ODPOWIEDŹ.
Jakiż cię duszo, jaki świat Czy cię wiatr przywiał z ciemnych dali,
Ni ja zrodzona w obcej stronie, I bliźnia siostra moja Niedola Władysław Orkan.
|
Posłuchaj mię — powiedział pewnego razu Szatan, kładąc rękę na mojej głowie. Kraina, o której ci opowiem, jest ponurą Libijską krainą, położoną nad brzegami rzeki Zairy. Niema tam odpoczynku ani milczenia. Niezdrowe wody tej rzeki są koloru zgniłego szafranu — i nie płyną nigdy ku morzu, lecz drżą bezustannie pod krwawem okiem słońca, w spazmatycznem a bezsilnem poruszeniu.
A z obu stron tej rzeki o korycie pełnem namułu, na przestrzeni mil kilku rozciąga się blada pustynia olbrzymich nenufarów.
W samotności jedne ku drugim szlą swe westchnienia — wyciągając ku niebu długie jak u widm szyje, kołysząc wiekuiście trwałe łodygi. I słychać pomiędzy nimi jakby szepty stłumione, rosnące czasem do potęgi grzmotów podziemnych. I jedne ku drugim szlą swe westchnienia.
Lecz na kraju ich państwa wznosi się granica — a tą granicą jest las ciemny, ponury, bez kresu.
Tam — jakby fale u stóp Hybrydów, w bezustannym ruchu wznoszą się i opadają drzew mniejszych gałęzie. A przecież nie ma wiatru w przestrzeni.
Stare leśne olbrzymy chwieją się z ponurym łoskotem w jedną stronę i drugą. Z wierzchołków ich szczytów łzy wiecznej rosy spływają — a u stóp ich dziwaczne kwiaty, o kielichu przepełnionym jadem, targają się we śnie niespokojnym. A nad ich głowami z głuchym szelestem żałoba chmur czarnych przechodzi, ku zachodowi się tocząc, aby tam skłębionym wodospadem runąć w płomienistą otchłań horyzontu. A przecież nie ma wiatru w przestrzeni — a nad brzegami Zairy spokoju niema, ani milczenia.
Noc była — i deszcz padać począł — spadał kroplami — a spadłszy, w krew się przemieniał. Ja pośród smukłych nenufarów na moczarze ukryty, poczułem na mej głowie te wielkie spadające krople — i nenufarów policzyłem westchnienia, płynące jedne ku drugim w cichym majestacie ich smutku.
I nagle przez mgieł grobowych całuny przedarł się księżyc. —
A księżyc był barwy szkarłatu.
I wtedy oczy moje spoczęły na ogromnej, szarawej skale, co nad brzegiem rzeki wzniesiona tonęła w krwawej kąpieli księżyca.
— A skała ta była szarawa, złowroga i bardzo wysoka — a skała ta była szarawa.
Na jej czole kamiennem były wyryte litery. I przez moczary nenufarów przedzierać się począłem aż na kraj rzeki, by litery w kamieniu wyryte przeczytać.
Odczytać ich jednak nie mogłem.
I powracałem już do nenufarów ukrycia, gdy księżyc krwawszym zabłysnął szkarłatem. Odwrócony spojrzałem znowu na skałę i na wyryte na niej litery — a litery te utworzyły słowo: Smutek.
Spojrzałem w górę; na szczycie skały cień się zarysował — skryłem się w gąszcze nenufarów, aby śledzić czynności tego człowieka.
A człowiek ten był wyniosły i majestatyczny — od stóp do ramion owinięty w togę starożytnej Romy.
Kontury w mgle się rozpływały — lecz jego oblicze, Bóstwa było obliczem. Bo przez płaszcz nocy i mgieł zasłony, przez rosy krople wilgotne — jaśniała twarz jego promienna.
Myślące i wyniosłe miał czoło — oczy od smutków zapadłe, a w każdym rysie twarzy czytałem ból i znużenie — i wstręt do ludzi — i samotności wielkie pragnienie. Człowiek ten usiadł na skale i głowę na rękach sparłszy, po smutku tym powiódł oczyma.
I śledził krzaków ruchy niespokojne — i drzew odwiecznych szelesty, a potem spojrzał wysoko i nieba dojrzał tajemne wahanie i księżyca krwawe szkarłaty. A ja zaczajony w nenufarów ukryciu czynności jego śledziłem.
A człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem północ się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale.
I wreszcie oczy od nieba odwrócił, i patrzył na ponurą rzekę Zairę, na jej fale mętne i żółte — na bladych nenufarów rzędy i dosłyszał ich ciche westchnienia i szepty pomiędzy niemi krążące.
— A ja zaczajony w moim ukryciu czynności jego śledziłem. A człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem noc się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale. Zapuściłem się wówczas w topiele bezbrzeżnych trzęsawisk i depcząc las gnących się nenufarów, wołałem hypopotamy, zamieszkujące głębie moczarów. Hypopotamy, usłyszawszy moje wołanie, podeszły z głuchym pomrukiem do stóp skały i straszliwie, głośno do księżyca ryczeć poczęły.
— A ja zaczajony w mojem ukryciu czynności tego człowieka śledziłem. Człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem noc się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale.
Przekląłem wówczas żywioły przekleństwem wrzawy straszliwej. — Niebo zczerniało od jej potęgi. W głowę człowieka deszcz bił strumieniami. Fale rzeki wystąpiły z brzegów, wyrzucając szmaty mętnych pian. We wodnem swem łożysku jęczały blade nenufary. Wicher obalał konary odwiecznych drzew. Rozlegał się huk grzmotów i rozbłysły krwawe pożogi błyskawic. Skała poczęła się chwiać w swych posadach.
— A ja zaczajony byłem wciąż jeszcze w ukryciu, aby śledzić czynności tego człowieka. A człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem noc się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale.
Więc wówczas gniewem się już uniósłszy przekląłem przekleństwem: Milczenia — rzekę — i nenufary — i wiatry — i lasy — i niebo — i grzmoty — i nenufarów tęskne westchnienia. Natychmiast oniemiało wszystko, co tylko dotknięte zostało przekleństwa mego potęgą...
Ustała żmudna wędrówka księżyca —
i skonały grzmotów pomruki
— i pogasły ognie błyskawic
— i chmur całuny zwisły nieruchomo
— i fale rzeki spoczęły w niemem korycie
— i zamilkły szelesty i szumy drzew
— i pocichły nenufarów westchnienia
— i żaden szmer nie przeszedł po rzędach milczących nenufarów
— i żaden dźwięk nie zadrżał w bezdennej ciszy pustyni.
Spojrzałem na litery, na skale wyryte. Treść ich była zmieniona: utworzyły słowo Milczenie... Wówczas spojrzałem w oblicze człowieka; — twarz jego pobladła od zgrozy. I nagle podniósł głowę, opartą na rękach — powstał — wyprężył się — i nadsłuchiwać począł — lecz nie było głosu w bezdennej ciszy pustyni. A słowo wyryte na skale było: Milczenie... i struchlał wówczas ów człowiek i odwróciwszy oblicze począł uciekać daleko — daleko — aż cienie nocy zakryły go moim oczom.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Otóż jest wiele jeszcze pięknych baśni w starych księgach Magów — w smętnych, w żelazo okutych księgach Magów. Są tam — powiadam Wam — wspaniałe opowieści o Niebie i Ziemi — o morza wielkiej potędze — o Geniuszach, co niegdyś nad morzem — ziemią i niebem panowały. I mądrość słów Sybilli jest w nich przechowaną — i święte, święte rzeczy, zasłyszane niegdyś przez owe ponure liście, co drżały wokoło Dodony; — ale jak prawdą, iż wiecznie żywym jest Allah — tak uważam tę baśń opowiedzianą mi przez Szatana, siedzącego koło mnie w cieniu otwartej mogiły, za najdziwaczniejszą chyba ze wszystkich!...
— A gdy Szatan opowieść swą skończył, stoczył się we wnętrze głębokiej mogiły i zawył śmiechem piekielnym. A ja nie mogłem śmiać się z nim razem — więc mię przeklął dlatego, że śmiać się nie mogłem...
...A ryś, zamieszkujący wiecznie mogiłę, wypełznął, położył się do stóp Szatanowi i badawczo patrzył mu w oczy.
Stała się noc: i oto głośniej biją wszystkie wodotryski. A moja dusza jest także wodotryskiem.
Stała się noc; i wraz budzą się wszystkie pieśni kochanków. A moja dusza jest także pieśnią kochanka.
Coś nieukojonego, ukoić, się nie dającego jest we mnie; i to chce przemówić. Pragnienie miłości jest we mnie, które mówi jak sama miłość.
Światłem jestem: ach, gdybym był nocą! Ale w tem moja samotność, żem w świetle pogrążon.
Ach, gdybym był mrokiem i nocą! Jak chętnie przylgnąłbym usty mojemi do piersi światłości!
Nawet was błogosławiłbym, wy nikłe światełka i świetliki temu w górze — i byłbym wam wdzięczny za dar waszych promieni.
Ale ja żyję w mem własnem świetle i sam chłonę płomienie, które mają początek ze mnie.
Nie znam szczęścia biorącego; a przecież tak często marzyłem, że, kto kradnie, jest pewno jeszcze szczęśliwszym niż ten, który bierze.
W tem ubóstwo moje, że dłoń moja nie spoczywa w rozdawaniu; w tem zawiść moja, że widzę pełne oczekiwania oczy i rozjaśnione nocy tęsknoty.
O, niedolo wszystkich rozdawców! O, zaćmienie słońc moich! O, żądzo pożądania! O, głodzie trawiący wśród nasycenia!
Biorą z rąk moich; lecz czyż sięgam ich duszy? cała otchłań jest między dającymi a biorącymi.
Głód mój ma początek z piękności mojej: chciałbym, aby cierpieli ci, którym świecę, chciałbym ograbić obdarzonych przezemnie: — tak łaknę złości.
Chciałbym dłoń cofnąć z przed ich wyciągniętych dłoni; chciałbym się zawahać, podobnie jak ociąga się wodospad, staczający się w bezdeń: — tak łaknę złości.
Taką zemstę obmyśliła szczodrość moja: taka jest mądrość samotności mojej.
W rozdawnictwie zbyłem szczęścia, które miałem ze szczodrości mojej, i znużona jest cnota moja nadmiarem swoim.
Czyja dłoń jest ciągle ku rozdawaniu, niechaj baczy, aby nie utracił sromu; kto nie ustaje w szczodrobliwości, temu od rozdawania grubieją dłonie i serce.
Już nie mam łez w oczach dla sromu proszących; zgrubiała dłoń moja nie odczuwa już drżenia napełnionych dłoni.
Czemuż napełniają się łzami oczy moje i skąd ta rzewność w sercu mojem? O, samotności wszystkich rozdawców! O, milczenie wszystkich jaśniejących!
Tyle słońc krąży w pustych przestworach: do wszystkiego, co ciemne, mówią one swem światłem, — dla mnie milczą.
W tem jest nienawiść światła do wszystkiego co jaśnieje: bezlitośnie toczy się ono swoimi szlakami.
Niechętne w skrytości swojej dla wszystkiego, co jaśnieje, zimne wobec słońc innych: — takiem jest każde słońce.
Podobne orkanom wirują słońca po swych szlakach. Taka ich kolej. Krążą, posłuszne swej nieubłaganej woli. W tem ich obojętność.
O, tylko wam, wy ciemni, wy pogrążeni w mrokach, danem jest tworzyć ciepło z jasności! O, tylko wam dano pić pokarm i ukojenie z piersi światłości!
Ach, lód dookoła mnie, lód, który parzy dłonie moje. Pragnę. Pragnę waszego pragnienia!
Stała się noc: ach, czemuż muszę być światłem! I to pragnienie wszystkiego, co mroczne! I ta samotność!
Stała się noc: jak zdrój bije ze mnie tęsknota, moja — pragnę przemówić.
Stała się noc: i oto biją wszystkie wodotryski. A dusza moja jest także wodotryskiem.
Stała się noc: i wraz budzą się wszystkie pieśni kochanków. A dusza moja jest także pieśnią kochanka.
BRAT-SIOSTRZYCA.
☙
Gdy tylko małą chwilę spocznę — Władysław Orkan.
W MROKACH.
I.
Szumi sitowie — Na dżdżu i wichrze
Coraz powolniej błotem ciężarne II.
Szumi sitowie — Posępną nocą
Serce boleśnie szarpie się we mnie, III.
Szumi sitowie — Patrząc w mrok dżdżysty
Na pianie słońce barw igra tęczą
A kiedy gołąb chciwy napoju Nad śniegi bielszy wzbija się potem
A gdy wędrowiec w toń rzuci oczy,
O, niesplamiona nurtów czystości!
Lecz rzekom nie stać! — strumień wciąż płynie
W coraz to częstsze łamie zakręty,
I coraz wolniej błotem ciężarne IV.
Szumi sitowie — Powiew wilgotny
Dusza odeszła — na mchy mokradła
Noc głucha w okół. Wicher jesienny V.
Szumi sitowie — Pod memi stopy
Oczyszczający wszystko ocean VI.
Szumi sitowie — Mgliste opary
Zmokły kruk w górze nademną kracze Maciej Szukiewicz.
|
O moja duszo — patrz — i nasycaj się! po jasnoturkusowem niebie płyną chwiejne róże obłoków i zanurzają się jedna za drugą w ognistych oceanach widnokręgu. Rubinowe smugi, jak miecze archaniołów, otaczają niewidzialnego wśród blasków Boga.
On zakrył się srebrną tarczą, której promienie cudotwórcze lecą na świat i wołają do życia — hej, do złotych czar życia, upajających winem przemiany.
∗
∗ ∗ |
Fioletowe lasy wyzierają z poza różowych mgieł, zaorane pola lilowieją, migocąc tęczą dyamentów. Złotopurpurowe zboża kłaniają się młodemu słońcu, rozlane wody na łąkach odbijają w swoich błękitnych zwierciadłach niebiosa i stubarwną mozajkę chmur.
Skowronki w górze nucą swe pieśni weselne.
Czerwone owady wylatują z szelestem, koniki polne grają w trawie coraz liczniejszym chórem, pszczoły brzęczą po kwiatach, trzody idące na pastwisko porykują basem, a kosiarze łąkowi dzwonią gdzieś kosami.
Ciepło, rozkosznie!
Świeże powiewy napełniają me płuca, promieniste ręce głaszczą mnie po włosach — i fale krwi na twarz mi ściągają.
A w mojej duszy zaczarowanej wszystko śpiewa, błyszczy, barwi się, porusza — i żyje.
Skowronek mógłby zamilknąć — ja nuciłbym dalej jego pieśni; chociażby świat kolorów zniknął, ja utworzyłbym nowe fiolety lasów — nowe niebiosa i nowe słońce.
Jakby rzucony w głębiny jeziora — roztaczam się coraz szerszymi kręgami i płynę dalej, wciąż dalej — w bezgranicza.
W źdbłach trawy się uginam pod kulami rosy — i razem z niemi oddzielam się od ziemi, ulatam w przestworza, kapryśnym wiatrem pędzony, bez troski o cel swój, bez myśli o przyszłość, bez tęsknoty za przeszłem. O naturo, gdzie twoje krańce i gdzie moje? daremnie każde chce ogarnąć siebie — niema jedności i niema oddzieleń, niema bezmiarów i niema granic.
Czem ty jesteś — jestem ja: bóstwem, nicością, ułudą.
Rozproszyłem się, a raczej istnieję wszędzie; znikłem, a raczej ogarniam wszystko.
O matko moja! dobrze mi jest w tobie, uroczyście i harmonijnie, jak w świątyni: lazurowe sklepienia wzniosłaś, przetkane żywem srebrem, posadkę kwieciem usypałaś i zielenią; aromaty krążą, jak dymy kadzielnic; głosy roztapiają się w powietrzu, jak granie organów, zboża szeleszczą, jak poszept modlitwy, a ja, twój kapłan ofiarny, klękam, wsłuchany w tętno twojego serca.
O pani moja! jestem lirą twoich dźwięków, pryzmatem świateł, zwierciadłem barw i kształtów, ogniskiem pragnień.
I sercem...
Zaturkotało na drodze: toczył się wóz naładowany kamieniami. Koń stąpał powoli, z wysiłkiem; łeb schylił ku ziemi, na wychudłych biodrach wyciągnęły się muskuły, jak postronki, a ze startych boków sączyła krew.
— Wio, wio! i woźnica okłada batem.
Lecz koń przystanął, głowę zwiesił bezwładnie, z jękiem, stękaniem chwyta powietrze.
— Ścierwo! zaklął parobek i grubym końcem biczyska okładał po krzyżu i ślepiach.
Kości głucho łomocą...
Oj boli! taki jestem wychudły, głodny — i tak mi ciężko!... chomonto wżera się w piersi, postronki szarpią żywe mięso i ten kij sękaty kości mi gruchoce... Com winien, żem słaby i że kamienie tak ciężkie?
To właśnie, żeś słaby daje prawo żyły ci wypruwać i kości przetrącać — to prawo ma twój pan — parobek.
Podbiegłem i chwyciłem go za ramię: »boli — nie bij«.
Mruknął, z całych sił uderzył, koń szarpnął raz jeszcze — napróżno...
Ująłem szprychy, zwierzę wytężyło resztki sił — powoli, z wysiłkiem stawiał koń nogi w kolanach obrzęknięte i pokurczone, stękał głośno, a w oczach głęboko zapadłych łzy mu świeciły — prawdziwe łzy...
∗
∗ ∗ |
Zaćmiło się słońce w mojej duszy, łzy mi spływają po twarzy, głowa się pochyla ku ziemi i nogi stawiam trudnością — boli!
Ciągnę ciężar bezmierny — stosy bólów życiowych — ostre głazy mnie cisną, twarde sznury mnie szarpią. Boskie prawa natury — pognębienie ogólne, pożeranie wzajemne...
Robak przegryza roślinę, zwierze ją depce i zjada, gdyż bezbronna, a żołądek silnych jej potrzebuje.
W trawie wre walka; w żywych organizmach pasożyty nurtują, mózgi i oczy napełnione miryadami robactwa.
Wszystko się niszczy nawzajem, a wszystkich prawem przemocy gnębi — człowiek.
Dziewicze lasy podpala, drzewa w rozkwicie ich życia siekierą rąbie, trawy i zboża podrzyna, czego dosięgnąć może — morduje i gwałci, bo silnym jest ten bratobójca. A za chwilę sam pada w proch, z którego powstał...
Przeraźliwy łańcuch szkieletów, zapadający w mrok nicości — oto byt; hałaśliwa maskarada na bezmiernym cmentarzu.
Maski — a pod niemi próchno: w życiu śmierć, w miłości nienawiść, w szczęściu — ból. Swobody niema — jedynie prawa odwieczne, niezłomne, nieuniknione, wszechpotężne.
Tworzysz, naturo, dzieci, aby się niszczyły wzajemnie — a ty boleść ginących odczuwasz, boś ty w nich, a one w tobie.
Cierpisz, matko? o, i ja cierpię!...
∗
∗ ∗ |
Słońce mnie pali, poty kropliste spływają po ciele — gdzież jestem? czarne linie kolei, czerwony dworzec i słupy zwrotnic...
Prawda, szedłem na spotkanie narzeczonej.
Pociąg z łoskotem się zbliżał i nagle, bieg hamując, stanął.
Posypała się gromada pasażerów, lecz — jej nie było. A tak pragnąłem, tak strasznie pragnąłem — właśnie teraz w tej chwili. Niechbym tylko był wzrok jej zobaczył...
Ktoś mnie trąca — urzędnik podaje list.
Tak... — o o! tak — aha... tak, tak... owca głupia!...
Pociąg ruszył. Z okna wagonu wychyliła się dama i rzuciła zwiędły bukiet na ziemię. Były to róże zrudziałe, jakby zatrute. Niektóre miały listeczki wyrwane — pewno służyły do wróżb: Kocha, lubi, szanuje... kopnąłem je nogą...
Skręciłem na drogę powrotną przez lasy.
Z obu stron rozciągały się łany lichego zboża, wyrosłego na piaskach, tu i owdzie stały żółte kamienice. Było upalno i duszno.
Spieszyłem przejść ten monotonny szmat ziemi, by zanurzyć się w nęcącej ciemni drzew: słońce tam nie przypieka, kurz nie wżera się w oczy.
I otom wszedł w gęstwinę, oblany chłodem, otoczony zapachem i zielenią.
Rozpiąłem koszulę, by pierś odsłonić na powiewy, pieszczące swym chłodem.
W przejrzystej cieczy zielonkawych półcieni zdało mi się, że jestem na dnie morza, którego powierzchnia tworzyła ciemny błękit, wyzierający przez gęstwinę zarośli; czerwone muchomory podobne do szkarłupni; srebrzyste gołąbki, niby konchy perłowe, a na zalanych słońcem polanach latały żółte i błękitne motyle, niby kwiaty, kołysane falą.
Błysnęła lustrzana powierzchnia jeziora, otoczonego wieńcem sitowia i lasów.
Wskoczyłem do łodzi ukrytej w szuwarach i sunąłem po przez giętkie sitki na środek.
Szmaragdowo‑niebieskie szklarki, lśniące jak emalia klejnotów, z brzękiem szybują na szklistych żyłkowanych skrzydełkach.
Śnieżne kwiaty lilij wodnych i złote czary kaczeńców migocą na ciemnej powierzchni. A gdym z gąszczu wyjechał — oślepiły mnie snopy rozpalonego światła; gorące blaski kłują, wlewając prądy podniecającej morfiny. Po krynicznym chłodzie lasu z rozkoszą zanurzam się w roztopionem srebrze. Zwlekam odzież i nagi rozciągam się w łodzi.
Czuję okropny ból i rozkosz czuję nadziemską. Rozsuwam liście nenufarów i wpatruję się w zachwyceniu: szare ziela wodnej pokrzywy tworzą gaje cudowne, sploty sznurów liliowych, przyczepione do amarantowych księżyców, jakby węże zasłuchane w pieśń, a tam, głęboko, czarne aksamitne łąki, pełne duchów błądzących. Maleńcy, zwinni pływacy szybują w zaroślach — i rozpierzchają się jak mgła przed złocistym cherubinem — karpiem, albo szczupakiem‑lucyferem, który błyska srebrno‑niebieskiem podskórzem, jak pochodnią.
Gdybyż to spocząć na tym czarnym aksamicie! rybki całowałyby mnie po ustach, odrywając kawałkami ciało; lilie miłośnie otoczyłyby wiotkimi ramiony mą szyję i wyciągały soki pożywne z mej piersi. Takieby wzrosły bujne, przeczyste, wspaniałe; takim symbolem niewinności, wdzięku jaśniałyby ich białe korony.
I bóle moje przejdą — jak dźwięk...
Stanę się dziedzicem wszystkich królestw, ciało i krew swą rozdawać będę wszystkim, którzy u mnie jeść zapragną — ja was napoję — ja was nakarmię!
Hej, hej! ludzie ryby łapią i mnie zjadają! Lilia Weneda ojca żywi liliami; jaskółka miała w dzióbie szklarka, wicher obłok poniesie, a rolnicy złożą obiaty, aby ich pola zrosił ożywczy deszcz mojej krwi.
Powstaję... słońce prostopadłe promienie skupia na mojej czaszce i śmiech porywa szalony: co za rozkosz! i wrę i płonę i mózg mi się warzy — oh!
De profundis clamavi ad Te, Domina Natura, sancta mater mea!
Nie chcecie? — to darmo — ja całemu światu rzucę ewangelię. Nie skrępujecie mojej wolnej myśli niczem. To jedyna wolność w tem więzieniu świata! Palicie mnie, obłudnicy? ale słowa moje poniesie drgający eter aż na szczyty najwyższych gór.
Już ogarniają stos mój płomieniste języki, lilie chusteczkami powiewają z radości, a tłum czarnych mnichów spogląda na mnie z brzegu, szemrząc modlitwy i przekleństwa.
Szatany krążą w powietrzu, oblewając roztopioną siarką i wołają: tyś nasz!
A tam — matka moja z zielonymi włosami wyciąga dłonie — skroń jej obłoki otaczają srebrzystym rąbkiem, u stóp jej na czarnym aksamicie rybki się gonią.
Kochasz mnie, matko? o, i ja cię kocham!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Prysnęła gładka powierzchnia jeziora, jak rozbite zwierciadło; lilie pogrążyły się w wodzie, roje owadów rozpierzchły się, a ciało zapadało zwolna, aż spoczęło na dnie.
A wtedy uspokoiło się wszystko. Kwiaty wypłynęły na wierzch, oświeżone zamrzeniem; rybki zbliżyły się ciekawie do złotawej, nieruchomej bryły i zaczęły ją całować czy kąsać...
ODA DO POEZYI.
Matko zapału! O! niebiański śnie! Temu mrowiu na mrowiskach Z LEGEND. BRAHMINI. |
Były trzy siostry...
Minęło to dawno, choć czasem wraca, szczególnie w długich nocach; ale nie czuję nic złego, kiedy mi się śni.
Były trzy siostry, a najmłodsza Magda miała szesnaście lat i zielone oczy. O niej jednej nie chciałbym wiele pisać — zresztą trudno, bo od czasu jak byłem nad jeziorem minęło dziesięć lat.
Kiedy przyjechałem nad jezioro, było jeszcze zimno; byłem tam po raz pierwszy, i wydawało mi się wielkie, bo góry wyglądały jak niebieskie obłoki. Woda była ciemnozielona, głęboka, i tak blizko moich oczu, że dostawałem zawrotu głowy.
Na łódce stał chłop wysoki i chudy; marszczył czoło kiedy się na mnie patrzył, a wiosłował mozolnie, bo łódka była ciężka.
Poznałem go potem bliżej; był poważny w ruchach i mowie, a dobry i cierpliwy jak grzeczne dziecko. Poznałem go wtedy, kiedy jechaliśmy na pogrzeb, daleko aż do miasta.
Miał on żonę, Anusię i małą córeczkę garbatą, która się nazywała tak samo jak matka.
Siadali nieraz wieczorem nad wodą, a rozmowa ich cicha i monotonna mieszała się z pluskiem żab, które skakały z brzegu do jeziora...
— Czy Anusia chłopczyk?
— Nie, tato — dziewczynka.
— A jak ci na imię — dziewczynko?
— Anusia.
— Ładna Anusia — czy brzydka?
— Ładna Anusia.
— Nie, brzydka. Kto jest ładna Anusia?
— Mama jest ładna Anusia.
A czasem łowili ryby. Ładną Anusię widziałem tylko raz, bo zawsze chorowała i siedziała w chacie. Była żółta i mizerna.
...Nie wiem skąd to wszystko przyszło mi naraz do głowy, bo od czasu jak byłem nad jeziorem minęło dziesięć lat...
...»Było nas dwudziestu faunów; chwialiśmy się na nogach i gwiazdy tańcowały nam nad głową, bo wino było słodkie jak nektar... Urządziliśmy sobie polowanie... A najgorzej wyszła na tem mała nimfa, Kalista, która spała w trawie pod dębem. Leżała na plecach, a na jej białej piersi siedziała żaba. Gruby Pyrkeraks rzucił się na ziemię i choć dwóch z nas chwyciło go za ręce, trzech ciągnęło za nogi i... Ale nie o tem chciałem wam mówić... Tylko o tem, jaką uciechę mieliśmy z Chryseidosem, poetą, który się kochał z Melittą, siostrą owej kapłanki z Lesbos«...
Tak czytała Elli. Jak dziecko, choć była wielka, w piersiach szeroka i rozkwitła jak biała róża...
...»Z Lesbos. Nawet wzrokiem się całowali i usychała woda w strumyku. Kochali się w swoich cieniach, w śladach stóp swoich«...
Cicho na jeziorze... i w powietrzu. Trzymaliśmy się za ręce, i położyłem głowę na jej kolanach, żeby lepiej słyszeć... Jakbym leżał na ciepłej ziemi po deszczu. Słyszałem jak brzęczą muchy i jak Anusia pierze bieliznę.
Woda podnosiła łódkę. Uczułem, jak Elli ściska kolana. Głowę schyliła wtył, a włosy pływały na dole jak wodne lilje...
Była biała, kiedy mi spojrzała w oczy. Cofnęła się przedemną, choć jeszcze nie tknąłem jej ciała... Wtedy dopiero objąłem ją wpół...
Zaczęła wołać na pomoc... Ręce mi drżały i wiedziałem, że woła na próżno...
— Anusiu?...
Zaszeleściały liście nad brzegiem.
— Anusiu?...
Lekki plusk w wodzie... Coraz bliżej i bliżej... Potem czułem, że Anusia stoi już koło nas. Płakała cichutko, jakby brzęczała drobna muszka...
Spojrzałem na nią — Cofnęła się i uciekła.
Reszty nie wiem, bo od czasu jak...
Wiedziałem, że będzie burza.
Leżałem w trawie i patrzyłem się w niebo. Myślałem sobie: Oto leżę na dnie jeziora, a niebo w górze, to zwierciadło wody, jaskółki w powietrzu, to srebrne rybki — a kiedy się lekko podniosę, wypłynę aż na samą górę i zobaczę... inny świat, inne słońce...
Ale przyszedł zimny wiatr; czułem jak idą zdaleka wielkie chmury, których jeszcze nie widać.
Zobaczyłem w dole prawdziwe jezioro. Przez dzień cały, było ono tak białe jak roztopione słońce, teraz poczerniało i tylko gdzieniegdzie się pieniło, jakby pływały lśniące gołębie, które trzepotały skrzydełkami...
Zobaczyłem także Magdę, która siedziała na ziemi. Spostrzegła i zaczęła się do mnie śmiać.
— Co ty robisz Magdo?
— Zrywam fjołki...
Zaczęła przynosić każdy fjołek z osobna.
— Pachnie?
— Bardzo.
— Widzisz... zbudził się i pachnie.
Przyniosła drugi kwiat.
— A ten?
— Ten jeszcze śpi.
— Kiedy fjołek pachnie?
— Tylko czasem...
— Kiedy?
Nie wiedziałem, a ona szepnęła po chwili patrząc mi w oczy i zarumieniona:
— Ja wiem.
— ...Kiedy?
— Kiedy — Kocha.
Nadeszła Elli, czerwona z gorąca i z kapeluszem w ręku. Przystąpiła do mnie:
— Pojedziesz ze mną na jezioro?
— Będzie burza — mówię patrząc na Magdę, która posmutniała.
— Magdo, pojedziesz z nami? — spytała znowu Elli.
Magda klęczała na ziemi i zbierała kwiaty do fartuszka.
— Idźcie — szepnęła tylko.
Stałem się przed burzą miękki i wrażliwy.
— Chodź Magdo — prosiłem.
Ale ona potrząsła jasną główką. Wstała i oddaliła się cicho nie mówiąc słowa... I nie odwróciła się nawet, tylko oddalała coraz bardziej... A chłód wiał z jeziora i...
Na jeziorze było ciemno, tylko gdzieniegdzie pieniło się, jakby pływały lśniące gołębie, które trzepotały skrzydełkami...
Były trzy siostry...
Mówili ludzie, że Ada była najpiękniejsza. Niestety widziałem ją tylko krótko, bo kiedy nadszedłem, zabijali właśnie wieko jej trumny. Widziałem tylko włosy gęste i rude — oczy były otwarte ale już szklanne. Mówiono, że umarła przy pierwszem dziecku; mąż był lekarzem; gruby człowiek, niesłychanie lubiany w okolicy.
Wieczór przed pogrzebem nie wiedziałem jeszcze o niczem.
Kiedy zeszłem jak zwykle do ogrodu, ładna Anusia siedziała blada przed chatą i obierała ziemniaki.
— Dobry wieczór — mówię.
— Dobry wieczór, paniczu — Niema pani ani panienek.
— Gdzież są?
— W mieście... Pani doktorowa umarła.
— Kiedy? — pytam przerażony.
— Tej nocy.
Nadszedł mąż.
— Dobry wieczór, paniczu... Pani doktorowa umarła.
— Wiem... słyszałem....
Zaczęli oboje opowiadać, a ona się rozpłakała.
— Co za nieszczęście — powtarzam mechanicznie — co za nieszczęście!...
Patrzyli na mnie oboje; byłem tak wzruszony, że się prawie uśmiechałem.
— Czy była młoda?
— Była młoda, paniczu, młoda...
Dzwonili właśnie na Anioł Pański. Zeszłem w milczeniu do jeziora myśląc o Adzie.
Wziąłem wiosła i popłynąłem powoli w kierunku przystani i miasta. Było już bardzo ciemno, kiedy wracałem. Nie widziałem nic prócz własnych rąk, bo księżyc jeszcze nie wszedł i tylko gwiazdy świeciły.
— Tej jednej nie znałem — snuło mi się po głowie — tej jednej siostry nie znałem...
A na drugi dzień w południe, byłem znowu nad wodą. Koło mnie stał mąż Anusi w stroju sztywnym, niedzielnym...
— Zdążymy jeszcze — mówił odwiązując łódź — pogrzeb jest dopiero o szóstej...
Z wieńców pachły róże, pachły wielkie lilje... Kobiety trzymały w rękach białe chustki. Były i batystowe, bo doktor miał bogate pacjentki.. Elli płakała głośno. Anioł z białego marmuru, który był opodal na grobie dziecka, czerwienił się jasno w ogniu, bo słońce zachodziło.
— Słońce zachodzi — rzekłem cicho do męża Anusi — trzeba wam wracać...
On nie słyszał, bo klęczał ze spuszczoną głową i szeptał:
— ... łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami...
Promienie padły mi prosto w twarz; oślepiony nie widziałem nawet Magdy, która klęczała koło mnie...
Ona mnie w tej chwili nie kocha — pomyślałem naraz o niej — nie kocha, bo klęczy nad trumną...
Wszyscy uklękli.
— Requiescat in pace — wymówił ksiądz..
Zrobiło się cicho, całkiem cicho. A kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, jak ponad głowami wszystkich leci motyl o białych skrzydłach — a za nim drugi, także biały... Widzę jak się złączyli... dotknęli się kropielnicy... a teraz lecą nad siwą głową matki Ady...
Potem uczułem na sobie rękę. Czułem wyraźnie, jak się coś mnie dotyka, jakby mała ręka...
Schyliłem nisko głowę..
— Magdo — szepnąłem — czy ty się mnie dotknęłaś?...
Jej oczy były wielkie, całkiem blisko moich; twarz była spokojna i jasna...
Nie odpowiedziała nic.
Wstała, żeby się pożegnać ostatni raz ze siostrą.
Na jeziorze było ciemno. Wziąłem towarzyszowi wiosła żeby nie siedzieć i nie myśleć. Bo zdawało mi się jeszcze ciągle, że czuję małą rękę, która się mnie dotyka delikatnie i ostrożnie, jakby mi chciała coś zabrać... A jezioro wyglądało jak czarny dół.
— Czy jeszcze daleko? — spytałem się kilka razy. — Która godzina?
— Zbliża się północ. Płyniemy powoli...
Usiadłem znowu przy sterze. Nie czułem wcale, że się ruszamy...
— Czy my nie stoimy na miejscu?...
— Płyniemy paniczu; widzę jak się ruszają drzewa. Ale czy panicz...
— Co? — spytałem cicho...
— Czy panicz nie słyszy?
Usłyszałem plusk, jakby ktoś jechał za nami...
— Stańmy! — zawołałem drżącym głosem.
Słuchaliśmy długo w ciemnicy — Czułem dreszcze na całem ciele... Ale słychać było tylko deszcz, który zaczął kropić...
Powtórzyło się tak kilka razy.
— Upior — szeptał mój wioślarz i modlił się głośno. Była północ, kiedy przybiliśmy do brzegu. U ładnej Anusi świeciło się jeszcze w oknie.
— Chwała Bogu! — westchnąłem...
Podaliśmy sobie ręce.
— Dobranoc wam, i... dziękuję.
— To ja dziękuję paniczu; dobranoc...
Słyszałem jeszcze chwilę jego kroki... Poszedł w sad, gdzie stał na górze jego domek...
Byłem sam.
Stanąłem przy drzwiach wili. Drzwi były zamknięte; klucz wziąłem rano ze sobą. Było bardzo ciepło i padał drobniutki deszcz... Z jeziora słychać było żaby: kwak... kwak — kwak... kwak...
— ... Zgubiłem klucz! — syknąłem naraz z rozpaczą...
Co robić?... Zgubiłem klucz.
... kwak — kwak... kwak... kwak...
U Anusi się świeci. Widziałem raz u niej cały pęk kluczów... Może nie śpią.
Poszedłem szybko w górę...
Kiedy stanąłem przed chatą — widziałem przez oświetlone okno całą izbę. Anusia leżała w łóżku; piersi jej były wpół odkryte. Sparła się na ręce i słuchała męża, który siedział u jej nóg, jeszcze nierozebrany... Słyszałem jego urywane słowa:
Były trzy siostry...
Ale świeca już dogorywała — boję się, żeby sama nie zgasła... A chciałbym jeszcze opisać jak to raz, w nocy, przed dziesięciu laty... a było to w ową noc, kiedy to wróciłem z pogrzebu Ady.. i kiedy zgubiłem klucz...
Zgubiłem ?... Jakże to było?...
Pamiętam jeszcze wszystko, choć od czasu jak byłem nad jeziorem minęło dziesięć lat...
Musiałem wtedy pójść do Anusi — choć było późno, a przestraszyli się oboje, a ona leżała już w łóżku...
On był... najwięcej.. i tłómaczył mi sennym głosem, że musiałem chyba zgubić wtedy... jak wyskoczyłem z łódki... bo zresztą.. nie wie, a może jest w łódce i trzeba poszukać...
Ale dali mi inny. A za chwilę byłem w domu.
Położyłem się do łóżka.. ale musiałem śnić niespokojnie, bo słyszałem ciągle jak szumi jezioro...
A naraz — zbudziłem się. Księżyc oświecał jasno pokój...
— Magdo!... Na miłość Boską — to ty?...
Klęczała przy mnie; czułem jej ciepło... a oczy blisko siebie jak gwiazdy...
— Ja Ciebie... kocham — szeptała.
— Magdo, Magdo... — Byłem bezprzytomny, tuliłem ją do siebie.
— Kocham — powtarzała drżącym głosem — kocham...
— Jakże tu przyszłaś dziecko?
Zaśmiała się cicho.
— Jechałam ciągle za wami...
— Ty?
— Nie słyszałeś? Stanęliście kilka razy...
— Ale — drzwi były zamknięte, i...
— Miałam klucz — powiedziała powoli, patrząc mi dziwnie w oczy...
I nie zapomnę nigdy tego wyrazu, tak jak nie zapomnę jeziora i jak nie zapomnę dotknięcia tej ręki, która mi zabrała na pogrzebie... klucz.
Ale płomyk się wyciąga; świeca syczy i gaśnie...
Były trzy siostry...
W kotlinie podkarpackiej wysypała się z rannej mszy przed kościół gromada ludzi. Idę pomiędzy nich, a znajomi ściskają mi ręce i witają serdecznie.
— Cóż tu u was słychać? — pytam, odwzajemniając pozdrowienia.
— Zawdy jedno panie: bieda i bieda... Inszego nie usłyszycie.
— Ona to — dorzucił drugi — pcha się drzwiami i oknami do chałupy, że nie porada się ognać...
— Nie puszczać! — mówię.
— O panie! Dyć się broni człek, jak może, ale ręce ustają i rozum nie starczy... Zatkasz jedną dziurę, to się druga otworzy — i tak zawdy.
— Hej! — potwierdziła gromada.
Zasępienie w twarzach, w oczach turbacya. Robią smutne wrażenie zegnanych na rzeź owiec.
— O Jezusieczku! zmiłuj się nademną... — jęczy kobieta jakaś, sucha, jak szczypa i wyciąga ręce do drzwi kościelnych.
— To wicie komornica biedna, hań z Koninek — objaśnia stojący obok mnie gazda. — Biedactwo miało ino zagon ze ziemniakami, nic więcy, i przyszły dziki te nocy zycanie z lasu i przewróciły do imentu...
— Bedzie ta kopać biedna! Mocny Boże... — litowały się kobiety, poprawiając na ramionach chustki.
— Żeby też kto te dziki od nas wyprowadził! — gwarzyli między sobą — toby się mu gromada złożyła...
— Dyć tu był raz wędrowny. On by je był wywiódł — objaśniał leśny — hale cóż, kie się bał.
— To niech polują na nie, abo co! — rzuciła gniewnie jakaś gaździna. — Przyjdą zbiórki, to pilnuj noc po nocy, boby ci wszystko do znaku zjadły. Że też na świecie nikogo niema, coby się tem zajął!... Dość nieurośnie, bo kany? to jeszcze dziki zepsują. Kielo bied na świecie, to się wszystkie do nas zwaliły... Laboga! Cóż się to dzieje?
— Moiściewy! — tłumaczy jej kumoszka z gorzkim uśmiechem — Już to tak bedzie... Darmo my światu nie naprawimy...
— Są ludzie, którzy myślą o jego naprawie — wmieszałem się.
— Bóg im pomóż! — podniosły w górę oczy. — Ale nim słonko zejdzie, rosa oczy wyje...
— Lepiej zdać się ze wszystkiem na Pana Boga i czekać końca... — ozwał się z przekonaniem Król, zwany także Munarchą.
— Tak, tak — potwierdził przechodzący organista — kogo Pan Bóg stworzy, to go nie umorzy...
— Nadzieja w Bogu... w torbie syr! — szepnął za nim złośliwy »Kumotr z nad Miedze«.
— Włóczy się psiamać świerwo bieda sobacza... — klął po cichu zdecydowany pessymista od urodzenia i spluwał raz po razu.
Z furtki kościelnej wyszedł ksiądz wikary. Lud rzucił się mu do rąk, całując ze wszystkich stron.
— Czemuż nie idziecie do domu? — spytał.
— Dyć jegomościu nima poco, bo tam bieda...
— A cóż tu wystoicie? — przeszedł wśród gromady.
— Tak se ta gadamy...
— Sami?
— Jak nima kota, to myszy radzą... — zamruczał z przekąsem gazda.
— Dyć pono mają dawać zapomogi... jegomościcku kochany! wołała płaczliwie niska kobiecina. Ksiądz się zatrzymał.
— To tylko biednym komornikom...
— Dyć my wszyscy biedni, jegomościu! — zawołali.
— Nie ma nic do gęby...
— A na sobie nie urwiesz...
— Hej!...
Ksiądz odszedł, a oni się rozgwarzyli na nowo, podzieleni na mniejsze i większe gromadki. Nie spieszyło im się do domu. Po co? Wiedzieli, że to samo zawdy zastaną: płacz i zgrzyt... Tu przynajmniej ulżą sobie w pogwarce wspólnej, a widmo troski ciągłej na chwilę ich odejdzie.
Słońce wytoczyło się wyżej. Kościelny ostatni opuścił kościół i pozamykał drzwi — a oni stali gromadami, rozgwarzeni, na przedkościelnym kamieńcu. Wreszcie, wygadawszy wszystko co im ciążyło na sercach, a było tego nie mało, poczęli się rozchodzić i tracić. Każdy wpadł po drodze na »maluśką chwilkę« do sklepu, do Kółka, by zborgować mąki lub kaszy. Ale najwięcej ludu cisnęło się do Abrama, który handluje »kukurzycą«. Niejeden wysunie worek z za pazuchy, by nasuć weń jakiego »ziarna«, bo też »ta dzieciska czekają, czekają... A przykrzy się im przykrzy!...
Wyszedłem rankiem z chaty mej pod lasem i począłem schodzić na dół wąską ścieżyną wśród zieleniącego się po ugorach owsa. Byłem już za potokiem, kiedy usłyszałem poza sobą suche, astmiczne chrząkanie i równocześnie dobiegł uszu mych przytłumiony, chrapliwy głos:
— Zaczkajcie panie to się nam pudzie raźni...
Stanąłem. Niski chuderlawy chłopina spuszczał się wolno z uboczy, koło rozsianych gęsto jałowców, podpierając się zakrzywionym kośturem.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał już z bliska.
— Na wieki. Dusi was?
— A dusi, zawzięta psiamać krzypota...
— I nogi was bolą?
— A bolą — odparł, dysząc ciężko. — Dusznota się na mnie zawziena i dusi, a tu wicie i w nogi wlazło. Bieda ci wicie, jak chyci człeka chorość na oba końce...
— Radzicie co?
— Coby! Nic nie radze. Nalepsza rada byłaby, żebyć co zjadł tłustego. A tu nima, bo skąd? Je się tę kukurzycę i je z dnia na dzień... Trzeba cosi do tego. Bo wicie przy jednej spyrce i kot zdechnie... Przyje się do znaku. A tu nimas nikany, znikąd, nic...
— Taka u was bieda?
— Bieda, biedka nasza kochana! — zaśmiał się smutno. — Idę ta ku kościołu. Mają pono dawać kukurzycę darmo, to się może i mnie co dostanie.
Uśmiechał się wciąż. Spoglądałem na niego, pełen przykrego zdziwienia.
— Mają dawać biednym, słyszałem, a wy macie grunt.
— Ho! panie! grunt!... Dyć mam tych parę morgów, jak i każdy we wsi. Ale niech pan idzie po wsi i spyta, czy jest by jeden, coby powiedział: mam co jutro do gęby włożyć...
Stanąłem przerażony, jakby nad głębokiem urwiskiem.
— Tak panie, tak — śmiał się gorzko — niema takiego, niema... Z roku na rok grunta upadają... nie dziwota! Widzi pan jaki to owiesek? — pokazał ręką. — Kłują się ta zielone zdziebka z glinowarki, ale co na tem będzie? Jedno ziarko a to i myszy w polu zjedzą, abo i dzikie świnie. Nima co zbierać, nima...
Szliśmy chwilę w milczeniu.
— To widzi pan — począł — dziad we wsi bogatszy od gazdy, bo idzie od chałupy do chałupy i dadzą mu; jak nie tu, to tu... A gazda nie pudzie, nie wyciągnie ręki, bo go wstyd... ale...
— Djabli‑ć po hunorze, jak pustki w kumorze — szepnął sobie, idąc za mną ścieżyną.
— Straszne! — odganiałem natrętne myśli.
— Co straszne! — podchwycił z cierpkim uśmiechem. — Będzie jeszcze gorzy... nadzieja boska... będzie! Kto na to poradzi?
A potem dodał jakby dla uspokojenia myśli:
— Nie za nas świat nastał, nie za nas się skończy...
I szliśmy ścierzyną wąską, jeden za drugim, mijając odosobnione smereki i stada rozsiadłych po pustych tłokach jałowców. Męczyło chłopa milczenie, więc mię zagadnął.
— A cóż tam we świecie? Pono była podmucha na żydów...
— Eh, głupstwo wobec tego, co się tu dzieje!
— Panocku! całe życie głupstwo, i tyla...
— Bo tu pisały gazety — zaczął znów po chwili — ale nie jednako pisały... Jedne padają, że na Turbaczu zeszło się tysiąc chłopstwa, a insze podały porę tysięcy... Dyć my tu bliziutko są, a niceśmy nie widzieli... Ino, wicie, baby szły z miasta, z jarmaku bez wierchy, to widziały han dwóch chłopów, jak se siedzieli pod szałasem. Czyby ony doniesły?... Babski strach, to wicie ślepia ma niemałe. Dwoi i troi mu się w oczach wszystko... Ale ono ta cosi musiało być, bo i sądy zjechały z Widnia i żołnierzy dali na kwatyry... Ono ta nie bez kozery!... Przyszła wicie na żydków podmucha, jako ta zaraza na ziemnioki...
Nie odpowiedziałem. Czarne myśli migały mi przed oczyma. Szedłem wśród ugorów, gdzie dla owiec paszy zamało, a tu ludzie żyć muszą, przykuci na wieczność, skalną koniecznością...
— Dziw, że im nic nie zrobili, bo to lud wicie zawzięty, zbiedzony i uciskany zewsząd... — mówił, dysząc za mną. — A ze żydami, tobym pedział, jak ze wszami na łbie... Gryzą cię i gryzą, a ty się drapiesz i drapiesz... boś niezaradny człeku, jak ostatni dziad. Hano! pilniejszy brzuch niźli głowa, bo od niego rozum idzie...
Zakończył sentencyą, uśmiechając się cierpko i szedł za mną, utykając i dysząc piersiami, jak miechem.
Przeszliśmy tak szeroki dział i schodziliśmy w osiedle, rozłożone czarnemi chałupami nad kościołem. Wśród zabudowań spotkaliśmy małego chłopczynę. Szedł żwawo, prawie biegł pod górę, boso, w brudnych płócienkach i obstrzępanej koszulinie. Kapelusz trzymał w obu rękach.
— Ty co niesiesz, Jasiu? — spytał go chłop.
— Kukurzycę...
— W kapelusie ino?
— Wystarczy. Gazda mię posłali, bo dają za darmo. Ledwoch się dopchał. Zetrze się na śniadanie i zjemy. Ostańcie z bogiem...
— Mizerota! Jak se to umie radzić!... — popatrzał za nim gazda.
— I to wszyscy tak biedzą?
— Wszyscy! Ho! ho! Zobaczycie, jaki będzie ścisk koło wozu... — śmiał się cierpko i dyszał chrapliwie.
Zeszliśmy na kamieniec przez wodę i stanęliśmy przed kościołem. Zdala doleciał mych uszu hałas jarmarczny.
Przed organistówką stał wóz drabiniasty, dokoła cisnęli się ludzie i pchali jedni przez drugich. Na wozie chłop jakiś wymachiwał rękami, z boku wójtowie hamowali pchający się naród. Tłum nie słuchał tłómaczeń wójtowskich, lecz kłębił się i spychał, jakby zajadła mrówcza czerń. Kto mocniejszy, dostał się prędzej do wozu ponad plecyma innych, brał ile mógł i wysuwał się z ciżby.
Kobiety, niedorostki i dziady stały na boku, czekając, aż im się co na ostatku dostanie.
Zniemiałem chwilą i siałem długo zapatrzony w hałaśliwy tłum. Przed oczyma migały mi twarze znajome »porządnych» gospodarzy, kilkumorgowych zagrodników.
— Dla Boga! Cóż się to dzieje? I ci tu przyszli żebrać?!
— A widzi pan!...
Obok mnie stanął towarzysz.
— Trza iść, boby się mi nic nie dostało... i dysząc, powlókł się i wmieszał w tłum. Z hałasu wylatywały urywane zdania.
— Nie pchajcie się!
— Mnie przódy!
— Ty se możesz kupić!
— Edyć zryjcie bogacze! Biednemu się nie dostanie...
I stał wrogo naprzeciw siebie cały ten nędzny tłum. Jeden drugiego żarł oczyma, a każdy wyciągał rękę po lichą zapomogę: gazda, komornik i najbiedniejszy dziad... Wszyscy!
Ostatnie odbłyski czerwonej zorzy padły na szczyt Turbacza. Towarzysz mój zawarł woły do koszaru i chodził po polanie ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Czego szukacie? — zawołałem.
— Patrzę, czy były dziki te nocy, bo pełno świeżych rywocin...
— I cóż?
— A były psie krwie... o, tu... pełniutko śladów...
Chodził, ruszał biczyskiem ziemię i psiakrwował po cichu. Po długiej wędrówce poszedł ku mnie smutny i usiadł na trawie.
— Co ja mam utrapienia — skarżył się — z tą przeklętą gawiedzią, to ani wypedzieć nie zdolę... Zjadły mi orkisz pod lasem, ziemniaki zryły paskudnie, że ugrześć nie porada... a teraz na polanę przyszły i przewróciły do imentu. Człek ochraniał, nie pasł, bedzie — rzekę — szczypta siana, a tu usiecze, za przeproszeniem was poćciwych, psi odchód. Coż mie też nadało, aj co, na te ciężkie czasy!...
— Polujcie — rzekłem.
— Kie nie wolno. Nie wiecie to, że hrabia la siebie dziki chowa?
Mrok zapadał coraz czarniejszy. Z polan pasterze zganiali woły do koszarów. Wyręby majaczyły w dole, jak żydowskie cmentarze. Siedzieliśmy długo w cichem zasępieniu... Z roztoki pełzały ku nam zwolna mroczne cienie.
— Ale zanocujecie w kolebie, bo kabyście szli? — rzekł chłop, powstając.
— Zanocuję.
— To trza przystroić co na ogień.
Ruszyłem za nim ku kolebie, na drugi koniec polany, Niezadługo nazwłóczył z przylasku suchych gałęzi i pniaków i zapalił w kolebie na ziemi. Usiedliśmy na progu. Za plecyma trzaskały palące się gałęzie, przed nami noc spokojna i mroczne w dali szczyty. Zimny podmuch przywiewał ku nam jednostajny szum roztoki leśnej, to jakieś szepty i głosy niezrozumiałe... Na Obidowcu zajaśniało duże ognisko.
— Kto hań to pali?
— Porębianie — odrzekł chłop z namysłem — napewno oni... Tak, tak... Pamiętacie wy? e, pewnie nie pamiętacie, bo już temu kiela roków...
— Co takiego?
— Te ognie po górach... Drzewi, za moje pamięci stawiali smolne słupy...
— Na co?
— Bo padali, że panowie pudą od Babie Góry i będą wszystkich rznąć z kraja... Naród się strachał, krył się po lasach i wtedy to dawali na znak ogniste wici... Hej, były to czasy! były...
— Cicho‑no, ktosi śpiewa...
— E dyć!
Skoro wiatr ucichł, doleciały nas wyraźne słowa:
»Panowie, panowie
Bedziecie panami —
Ino nie bedziecie
Przewodzić nad nami«.
Echo grało i niosło dalej, nieskończenie, przejętą nutą, wieszając się z szelestem po bukowych liściach...
— Dyć to prawda, choć to i śpiewka... — podumał chłop. — Co powiecie?
— Ogień dogasa...
— Do krzty zabaczyłem! — zerwał się na nogi — trzeba wsuć ziemniaki, niech sie pieką...
Niezadługo siedzieliśmy w kolebie na żerdzi, wyciągając z ognia opalone ziemniaki i jedząc smacznie ze solą. Po wieczerzy ułożyliśmy się na sianie, przyniesionem z kopy, i pookrywali płaszczami grzeszne ciała. Sen jednak nie przychodził. Myśli każdemu leciały przez głowę, jak w opętaniu.
— Nieporada usnąć — dźwignął głowę mój sąsiad.
— Nieporada.
— Mówmy co!
— Mówcie.
Podumał chwilę, wreszcie zaczął:
— Jak niebożyczka matka umarli, to już temu bedzie... kieloż bedzie?... chyba śtyrdzieści roków... A jak ja się ożenił, to bedzie... kieloż będzie?... może trzydzieści pięć roków, abo i więcy... to wiecie bez cały ten czas nima ani jednego dnia, cobych se pedział: Chwałaż ci, Panie Boże!... ino cięgiem idą fale na człeka, jedna za drugą, bezustanku. Jak nie to, to to, a zawdy musi cosi gryźć...
— To dziwne! — rzekłem, patrząc w dopalającą się głownię.
— Najwięcej kłopotu, toch miał z babą... Bo to chore było od czasu i do niczego. Haw się obertniesz, to ona już stęka... Co ja z nią przeszedł — moiściewy — toby na wołowy skórze nie spisał. Do dzisiednia takie mam utrapienie. Ciągle mi poza uszy tyrcy i suści, a sama swija się koło pieca. Już‑ech se nieraz pedział: Czy mnie Pan Bóg lutościwy pokarał, czy co?... No, ale cóż mizerny człeku poradzisz przeciwko wyrokom boskim... Jaki kij wziąłeś — takim się podpieraj...
— Nie inaczej! — potwierdziłem.
— Dość jedne biedy — ciągnął. — to druga na mnie przyszła... Prawowali mnie brat i siostra, każde o swoją część. Wybrali przedtem, co chcieli, a potem padają, że im się wypłat patrzy. Ja też padam: kie sie wam patrzy, to się prawujmy!... Juści ciągło się to prawo cosi bez dziesięć roków. Co przyszedł wyrok na moją stronę, to go zwalili rekusem, i tak zawdy. Jaże na ostatku oni przepchali i nakładli mi telo kosztów, coch musiał znowu bez dziesięć roków spłacać. Co ja podżył bez cały ten czas, to ani, ani wypedzieć nie zdolę. Takie to życie nasze kochane... że człek se nieraz powie: Lepiej być parobkiem u ostatniego gazdy, niźli pierwszym gazdą we wsi. Bo parobek, jak zrobi swoją robotę, to się o nic nie tróbuje i wyśpi się ślebodnie, a gazda musi se łamać głowę i we dnie i w nocy: skąd wziąść na to, abo na to... Ta i mnie Pan Bóg nagodził dzieci...
— Ileż ich macie? — spytałem senny. Głównia już dogasała. Powieki zesunęły się same.
— Wiela ich mam? pytacie się... Dyć my tu wnetki porachujemy. Nastarszy Józek z drugim Wawrzkem pojechali do Pesztu (Ale jeszcze jeszcze nic nie nadesłali. Żeby się choć odżywić mogli). To dwóch. Oprócz nich jest jeszcze kieloro w chałupie... Jaśkowi już będzie szesnaście, abo kto wie... Gładki chłopak. Zośka zastąpi już matkę w czem tem... Szymuś już da rady paść... No, a to drobne... poczekajcież... kieloż ich jest?... Kasia... Rejcia... Jędruś...
Reszty imion nie słyszałem. Odurzyło mię wilgotne siano i zmożył ciężki sen.
Słońce wytoczyło się już nad wschodnie wirchy Gorca, kiedy począłem schodzić wrębem do roztoki. Cierniste ożyny i maliniaki gęste tamowały mi drogę, suche, wysokie trawska oplątywały nogi. Rozsuwałem je rękoma, płynąc falisto, jak lis po stepowych burzanach. Z pod nóg czasem wymknie się chruściel i, jak mysz, cicho po trawie zaszeleści, to przebudzona sarna wyskoczy z gibrzyny, spojrzy lękliwie dookoła, i w paru wysokich susach zniknie z przed oczu... Długo tak szedłem, ścinając w pędzie leśne kwiaty i otrząsając z łodyg przejrzałe maliny. Wreszcie trafiłem na ścieżkę, wydeptaną przez dziki i stratowaną raciami tak, jakby tędy przegnał, co najmniej, sto par wołów. Codzień, przed wschodem i po zachodzie słońca, można je tu napotkać, jak idą na żer do wsi i wracają —- jeden za drugim. Pomknąłem szybciej — i niezadługo stanąłem na drodze kamienistej, wiodącej spadzisto na dół równolegle z szumiącą roztoką.
Idąc wolniej, zrywałem maliny, wiszące nad drogą. Wtem usłyszałem z bliska szczekanie psa i równocześnie słowa:
— Burek! pódź tu! Rozumiesz?!
Mała psina przybiegła ku mnie, zaskomliła radośnie i jednym susem wyprzedziła mnie o kilkanaście kroków, kładąc się pieszczotliwie u nóg swojego pana.
Ów »pan« siedział obok jednej drogi na wilgotnym trawniku i patrzył uparcie pod nogi. Za zbliżeniem dojrzałem niewielkie źródło, które przykuwało jego oczy. Podniósł je na mnie, gdym stanął przed nim — i ujrzałem dwie maleńkie, zielonawe iskierki w zasuszonej twarzy, umieszczone w zagłębieniach pod bronzowem, świecącem czołem.
— Z daleka? — spytał.
— Z wirchów.
— Siądźcie.
Zapraszał mię uprzejmie, jak w swoim domu, wskazując ręką zielony trawnik. Spocząłem bez wahania. Psina podsunęła się ku mnie z uciesznem skomleniem.
— Pies wicie przeźry człeka od razu — mówił zwolna, wpijając we mnie przenikliwe oczka. — Dobremu rad, złego prześladuje... U ludzi nie tak.
— Nie wierzą se.
— A nie wierzą. Bo na poziór patrzą...
— Gdzieście się zabrali? — spytałem.
Namyślał się, co ma odpowiedzieć.
— O dyć nika... — mruknął po chwili. — Tak se ta posiedzę, pomedytuję... Robić ni ma co.
— Z czegóż żyjecie?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Z tego, co świat nagodzi... — szepnął. — Dy dźwierzyna żyje po lasach, a wyżyje... Nie trapię się, bo ni mam o co.
— Gruntu nie macie?
— Co mi po nim! Telo z nim, co i bez niego...
— I jakże?...
— A nijak!
Patrzyłem nań zdumiony. Świdrował mię oczkami, mrugając nerwowo: w kącikach zaciętych warg czaił się uśmiech rozumny, zrodzony z cichej rezygnacji.
— Na wiesnę jagody są i borówki — tłómaczył mi zwolna, — latem zaś maliny, a pod jesień czernice i bukiew. To się ta człek ożenie biedzie... ino zima gorsza. Pokiela były kwiczole, to się jadło...
— Teraz nie ma?
— Nie przylatują. Nie widać ich już bez trzy zimy...
— I tak żyjecie?
— A żyję, pokiela jeno zdolę jeść, abo pokiela bedzie co... Dziewtoremu to się ta i cnie takie życie. Jak i prefesorowi z Lubomirza...
— Cóż to za jeden? — Dyć prefesór, taki wicie, co to dzieciska uczy...
— Ehm...
— On ta przyszedł do wsi, jak zycanie biedny starowina. Juści gmina przyjęła go. Bedzie ta — pada — dzieciska w zimie poduczał i niech się ta chowa, jak może...
— I chowa się.
— Dyć chowa. Bez zimę, pokiela uczy, żywią go wicie z koleje, z każdego numeru. Co im ostanie od jedzenia, to mu w garczkach donoszą, i żywi sie ta... W lecie zaś nikt o niego nie dba, bo dzieciska paszą... nie trza go.
— Płacy nie dostaje?
— Skąd, kie go nika nie trza. Żyje ta jagodami, grzybami, co uzbiera, czem zdole... Ale se krzywdzi. Zeszli my się we wrębie, to opowiadał, że bieda na niego...
— No, wierzę!
— Ale biedy takie ni ma, nie wierzcie. Ino to wicie nie wezwyczajone, to się mu ta i cnie... Schodził on kawał światu — dodał po chwili — w Brazylii był i wszędy. Padają, że siedmioma językami gada, ale ja ta temu nie wierzę...
— I tu trafił na nieszczęście swoje...
— Ja medytuję — przerwał, — że nieszczęściów ni ma, ani szczęściów...
— Ino?
— Ino są jakiesi płanety złe i dobre. Ale złych jest więcy, musi być więcy...
— Czemu?
— Bo się ludziska skarżą, a to niedobry znak...
Przysunął się ku mnie i gorączkowo począł mówić. Oczka mu błyszczały, jak dwie na słońcu krople.
— Trojakie są złe płanety, trojakie... Jedne chodzą po niebie, drugie idą ziemią, a trzecie po ludziach... Te najgorsze, co po ludziach chodzą... wierzcie mi!
— Bajecie...
— Ja wam baję?! — zatrząsł się nerwowo. — Popatrzcie się... — wskazał na źródło, bijące w górę. — Ta woda była pierwi hań w górze, nade drogą i płynęła z boku... teraz zeszła tu nadół, ka widzicie, i bije prościutko do góry. Wiecie, czemu tu zeszła? wiecie?
— No?
— Bo przyszła na nią płaneta i musiała zejść. Śmiejcie się, a ja wam gadam, że tak...
Pokiwał głową nad wodą, jakby mu jej żal było.
— Musiało się jej cosi stać, musiało — mruczał sobie. — Abo kto napluł do nie, abo co, że się ozgniewała i uciekła... Wierzcie mi — dodał głośniej, — że ma takie samo czucie, jak człek, abo i drzewo. Okaliczcie smreka, to zapłacze na was śluzami smolnemi, albo uschnie z boleści...
— To samo, panie, tosamo...
— Ta wasza planeta... jakaż ona jest?
— Moja płaneta... moja płaneta! — powtórzył, a oczy mgłą mu zaszły — jaka ona jest... żeby ja to mógł wiedzieć! Nikt z nas nie wie, czy zła, czy dobra... Nikt nie wie...
Nie zrozumiał widać pytania. Milczałem jednak, szanując jego oryginalny światopogląd i przypatrywałem mu się, gdy pochylił głowę zamyślony, a oczka małe utopił w bijącem źródle.
— Często tu bywacie?
— Prawie codzień. Ciągnie mnie, wicie, to źródło...
Gdy podniósł głowę, dostrzegłem nagle dziwne podobieństwo jego oczu z bańkami świetlistemi, tworzącemi się na bijącem źródle.
— Ale, ale napijcie się te wody — prosił, — ni mam co inszego... Ja wam padam — dodał poważniej, — że ta woda ma dwojakie dobro... Jak wto pojedzony, to budzi większy hapetyt — jak zaś kto głodny, to mu się jeść odniechce... tego pierwszego, toch jeszcze nie próbował... drugie za to próbuję codzień.
— To wasza planeta...
— Nie tu ona siedzi — zamruczał. — Nie tu... ka ja pudę, tam ona ze raną... Pódź, Burek! pódź! Ostańcie zdrowi.
Powlókł się w górę do wrębu. Pies niecierpliwy wyprzedził go i wpadł w wysoką trawę szukać jakiego pożywienia. A ja długo siedziałem przy źródle, medytując nad »płanetami« tych ludzi...
- ↑ Wiersz powyższy, niedrukowany dotychczas, został Redakcyi uprzejmie udzielony przez p. dra A. Wyczółkowską.
- ↑ Jestto drugi akt dramatu Obstfeldera „Czerwone krople“, który krytyka skandynawska bardzo wysoko stawia.
Dramat ten czteroaktowy przedstawia walkę wewnętrzną Odda Berga, marzyciela z takiegoż ojca, mającego wybierać między rzeczywistością, przedstawioną przez Borhgildę a pierwiastkiem idealnym, jakim jest Lilli.
W akcie czwartym wraca Oddo do Borghildy, do życia, dostaje na wystawie nagrodę za plan jakiejś fabryki, aby w końcu, kiedy Borghilda, żądna miłości obejmuje go, i całuje, wyrwać się z jej objęć, wyciągając ręce do ducha Lilli, zgasłej w trzecim akcie. Tem kończy się dramat. - ↑ Kobietą tą była Mistress Jane Williams.
- ↑ Słowa Zygmunta Augusta.
- ↑ Jeden z najgłębszych dramatów, poematów raczej naszych czasów, oparty na problemie psychologicznym, który i w naszej mistycznej filozofii Towianizmu tak głęboką odgrywał rolę, na pragnieniu cudu — wyjdzie następnie w osobnej odbitce jako tomik „Biblioteki Życia“. (Przyp. red.)