Ponad siły/Akt I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ponad siły Akt I
|
Pochodzenie | Życie tygodnik Rok II (wybór) |
Wydawca | Ludwik Szczepański |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały wybór |
Indeks stron |
BJÖRNSTJERNE BJÖRNSON.
— —
PONAD SIŁY
dramat w dwóch aktach.[1]
AKT I.
Uboga izba z powałą belkowaną. Na prawo dwa okna, na lewo drzwi. Z przodu, trochę na prawo, stoi łóżko, tak ustawione, że leżąca na niem ma drzwi nawprost. Przy łóżku mały stolik z flaszkami, pudełkami. Komoda, stołki i inne sprzęty.
SCENA I.
W łóżku leży KLARA SANG, przykryta białą kołdrą. Przy jednem z okien stoi jej siostra ANNA ROBERTS.
Anna Roberts. Jak pięknie błyszczy słońce na liściach
brzozowych. Jakie tu liście delikatne!
Klara Sang. Teraz czuć zapach czeremchy.
Anna. Tu na dworze niema czeremchy.
Klara. Stąd jej nie dojrzysz, ale ja ją czuję. Ranny wiatr
przynosi tutaj jej zapach.
Anna. Ja nic nie czuję.
Klara. O, po tak długiem leżeniu odczuwam każdy najmniejszy powiew.
Anna. I rzeczywiście czujesz?
Klara. I jak wyraźnie! Ale proszę cię, zamknij dolne okno.
Anna. I owszem (zamyka).
Klara. Kto ci to mówił, że trzeba być przygotowanym na oberwanie się góry?
Anna. Stary przewoźnik, który nas przewoził. Deszcz padał bez przestanku, a on na to powiada: „to niedobrze, nie. Po takich deszczach zawsze się tam w górach obsuwa ziemia“.
Klara. Całą noc o niczem innem nie myślałam, tylko o tem. Trzeba ci wiedzieć, że tu już nieraz zdarzały się lawiny kamieni. Raz — ale to jeszcze przed naszem tu przybyciem — wzięła taka lawina kościół ze sobą.
Anna. Kościół?
Klara. Nie ten, przedtem stał on trochę dalej.
Anna. Dlatego go pewnie wystawiono tak blisko muru ogrodowego?
Klara. W istocie. Kiedy wyjmą okna w kościele na lato, to mogę stąd, bez wstawania, słyszeć Adolfa, jak śpiewa przy ołtarzu. Oczywiście, gdy te drzwi otwarte, i tamte w tamtym pokoju, i okno również. On ma taki piękny głos. Kiedy wszystkie drzwi otwarte, to widzę wprost stąd kościół. Przyjdź tu bliżej, moja droga — dlatego też łóżko jest tak ustawione.
Anna (podchodzi). Ach Klaro, i że ja cię tak zastać musiałam!
Klara. Anno!
Anna. Dlaczegoś mi o tem nic nie pisała?
Klara. Najpierw — Ameryka — widzisz, to daleki kraj, a potem — ale o tem potem.
Anna. Nie zrozumiałam wczoraj twojej odpowiedzi, kiedym cię pytała o doktora.
Klara. Adolf był przy tem, i dlategom cię zbyła. Nie wzywamy wcale doktora.
Anna. Nie wzywacie doktora?
Klara. Chodził, chodził — mieszka stąd dość daleko — i nic nie pomagało. A że leżałam cały miesiąc bezsenna —
Anna. Cały miesiąc bez snu?! Ależ to chyba niemożliwe!
Klara. Już temu, widzisz, z pół roku.. Tak samo byłoby i z jego pomocą, nieprawdaż? Mój mąż zadał mu pytanie, co mi właściwie jest, a on nazwał tę chorobę w jakiś brzydki sposób. Adolf mi tego nie powiedział i tak sama nie wiem, co to takiego. Od tego czasu już nie posyłaliśmy po niego.
Anna. Czy cię tylko nie męczy tak długa rozmowa?
Klara. Czasem całymi dniami nie odezwę się ani słowa, a czasem mówię bezustannie. Nie mogę się powstrzymać. Zaraz tu nadejdzie Adolf ze swej rannej przechadzki — Przyniesie kwiaty — dla mnie.
Anna. Jeżeli chcesz, narwę ci kilka, kiedy tak lubisz kwiaty.
Klara. Ach nie, dziękuję ci, nie. Niektórych kwiatów nie znoszę. On je zna. — Ale, Anno, niceś mi nie mówiła, jakeś się spotkała z memi dziećmi na parowcu. Takbym chciała coś o tem usłyszeć.
Anna. Wczoraj było tu tak gwarno —
Klara. A wyście byli pomęczeni. Pomyśl sobie, dzieci jeszcze śpią. Od siódmej do siódmej! Co to znaczy młodość!
Anna. Ale bo też było im to potrzebne. Co do mnie, kilka godzin snu bez przerwy wystarcza mi zupełnie. Nie czuję się wcale zmęczoną.
Klara. Tak, to mówią wszyscy, co tu przychodzą, gdzie słońce świeci o północy. — Ale dzieci? Prawda, jakie to miłe stworzenia?
Anna. A jakie jeszcze niewinne! Ale niepodobne do was, ani do ciebie, ani do Sanga, tylko w oczach przebija pewne podobieństwo: ale to spostrzegłam dopiero później.
Klara. Ach opowiedz mi, opowiedz!
Anna. Widziałam, jak weszły na statek i widywałam je później, jakkolwiek jechały drugą klasą —
Klara. Środki nie wystarczyły na pierwszą — moje biedactwa!
Anna. A więc, w pierwszej chwili nie poznałam ich. Ale raz, stałam na pokładzie i widziałam, jak spacerowali oboje. Za każdym razem, kiedy zbliżywszy się ku mnie, zwracali się, nie mogłam zapomnieć tych oczu. Te oczy już gdzieś widziałam. Wtem para mew przeleciała tak blisko ich głów, że Rachela przestraszona wyciągła ręce jak do obrony. Ten ruch był zupełnie twój. Wówczas poznałam i oczy. To były oczy Sanga!
Klara. Wówczas podeszłaś ku nim?
Anna. Pytasz jeszcze? Zapytałam ich: „Czy nie nazywacie się może Sang?“ Odpowiedź była zbyteczna. Widziałam to po ich twarzach. „Jestem ciotką Anną z Ameryki“ — mówię dalej. I tu opanowało nas wszystkich takie wzruszenie (obie siostry płaczą).
Klara. To Rachel pisała do ciebie i prosiła cię, abyś przyjechała? Nieprawdaż?
Anna. Tak jest. Jestem jej zato wdzięczna do śmierci. Jaka ona dobra! Wzięłam ją naturalnie zaraz do pierwszej klasy i owinęłam wielkim szalem; było jej zimno. On otrzymał pled.
Klara. Moja dobra Anno!
Anna. A ty, Klaro! Ach, co z tobą się stało! Przypominasz ty sobie, jakie to było z ciebie wesołe i żywe stworzenie?
Klara. Tak. tak! Sama nie wiem, od czego zacząć, aby ci to wszystko wyjaśnić. O mój Boże!
Anna. Dlaczego nie napisałaś mi całej prawdy. Przecież mnie, przy moich środkach przyszłoby bardzo łatwo zapobiedz temu, abyś się nie przepracowywała! Tak długo ukrywałaś przedemną rzeczywisty stan rzeczy. Dopiero Rachela napisała mi wszystko.
Klara. Tak, tak. Nie inaczej. I tak być musiało.
Anna. Ale dlaczego?
Klara. Gdybym była o tem napisała, bylibyście wszyscy przybiegli mi z pomocą. A ja nie chcę pomocy. Mnie nikt nie pomoże.
Anna. A więc kłamałaś?
Klara. Naturalnie. Przecież ciągle kłamałam — — i wobec wszystkich! Cóż miałam czynić?!
Anna. Tego nie pojmuję. Wobec wszystkich?
Klara. Anno, powiedziałaś, żem się „przepracowywała“. Mówisz, że mogłaś temu łatwo zapobiedz. A czy widziałaś ty kiedy człowieka przepracowanego, któryby miał siłę prosić o pomoc albo stawić opór?
Anna. Ale zanim doszłaś do tego stanu?
Klara. Nie rozumiesz mnie.
Anna. To mi to objaśnij — jeśli możesz.
Klara. Nie, tak odrazu nie mogę. — Być może stopniowo, z czasem.
Anna. A zatem, aby zrobić, początek — nie miałaś jego silnej wiary? To dziwne! Czy to była powodem?
Klara. Nie. To długa historya! Ale to nie to. My oboje, on i ja, jesteśmy dwie tak odmienne natury — ale i to nie. Gdyby Sang był taki, jak inni mężczyźni, gdyby robił stuki, chciał panować — możeby do tego nie przyszło — być może! Ale zanim mię jeszcze poznał, już wszystkie jego siły — a on ma siłę, możesz mi wierzyć — cała jego energia, była pochłonięta przez pracę; stała się miłością, poświęceniem. Jakże to było pięknie, jak wspaniale! Pomyśl sobie, w domu naszym nie padło nigdy żadne ostre słowo. Ani jednej tak zwanej sceny! A już będzie dwadzieścia pięć lat, jakeśmy się pobrali. Od niego bije zawsze jakaś świąteczna radość. Dla niego cały rok jest niedzielą.
Anna. Mój Boże, jak ty go kochasz!
Klara. Kocham — to za bardzo słabo powiedziane. Ja bez niego wprost nic nie znaczę. I ty mówisz coś o oporze? Prawda, były czasy, że istotnie było ponad siły.
Anna. Co chcesz przez to powiedzieć?
Klara. Później ci to wyjaśnię. Ale któżby mógł stawiać opór tam, gdzie nie było nic, jak sama dobroć, samo poświęcenie? Nic jak sama czułość? I kto, kto mógłby mu się oprzeć, gdy jego wiara dziecięca i potęga nadnaturalna porywała wszystkich ze sobą?
Anna. Nadnaturalna, powiadasz?
Klara. Nie słyszałaś nic o tem? Czy ci dzieci nic nie mówiły?
Anna. O czem?
Klara. O tem, że Sang, jeżeli modli się o co tak gorąco, z głębi duszy, otrzymuje to, o co prosi?
Anna. Chcesz powiedzieć, że czyni cuda?
Klara. Tak!
Anna. Sang?
Klara. Czy ci dzieci o tem nic nie mówiły?
Anna. Nic.
Klara. A to szczególne!
Anna. O takich rzeczach nie było mowy między nami.
Klara. W takim razie i one także nie — — Ach, zapewne myślały, że wiesz o tem! Bo Sang, to „cudotwórca“ znany z tego w całym kraju! Myślały, że wiesz o tem. A przytem takie nieśmiałe.
Anna. Jakto, — więc czyni istotnie cuda? Rzeczywiste cuda?
Klara. Czy nie wywarł on na tobie, gdyś go tylko ujrzała, wrażenia czegoś nadnaturalnego?
Anna. Sama bym na to nie wpadła — ale teraz, kiedyś wymówiła to słowo — w rzeczy samej ten człowiek robi wrażenie wysoce — jakby to powiedzieć — wysoce uduchowione. W każdym razie całkiem niezwykłe — jak gdyby pochodził skądinąd.
Klara. Nieprawdaż?
Anna. Istotnie.
Klara. Czy wiesz ty, że ja tu nieraz leżę cała pokurczona, nogi podciągnięte aż pod brodę — nie, nie mogę ci tego przedstawić; mogłoby się łatwo znowu powtórzyć — — . Często leżę tak całymi dniami i nie mogę nóg wyprostować. Wierz mi, to rzecz straszna! Raz — on poszedł gdzieś poza góry — — ach te dalekie drogi przez góry! — leżałam tak przez ośm dni, całe ośm dni. Ale zaledwo, że stanął tam we drzwiach, zaledwo, że go spostrzegłam i że on spojrzał na mnie, a już nogi odzyskały władzę i straciły sztywność; przyszedł, przeciągnął ręką po mem ciele — i leżałam znów tak wyprostowana, jak przedtem. I tak zawsze, zawsze. Dość, aby wszedł, a już koniec wszelkim cierpieniom.
Anna. To szczególne!
Klara. Ale co powiesz o tem, że chorzy, — nie raz, nie sto razy! — kiedy przyszedł do nich i pomodlił się z nimi, odzyskiwali zdrowie!
Anna. Zupełnie?
Klara. Zupełnie!
Anna. To szczególne! Nigdyś mi o tem nie pisała!
Klara. Bo znałam Was! Czyż miałam go wystawiać na wasze niedowierzanie? — Mieszka tu pewna wdowa po proboszczu — trzeba, żebyś ją widziała! Niedaleko stąd. Najzacniejsza osoba, jaką sobie tylko możesz wyobrazić. Była chromą od piętnastu lat, kiedy Sang tu przybył; a będzie temu dzisiaj ze dwadzieścia pięć lat. Chodzi teraz co niedzieli do kościoła! A wkrótce będzie miała sto lat.
Anna. Wyleczył ją?
Klara. Tylko modlitwą i tem, że na jego wezwanie modliła się razem z nim. A potem to, co zaszło z Agatą Florwogen, to już najdziwniejsze. Mieliśmy ją wszyscy za umarłą. A on ujął ją za rękę, drugą rękę swoją położył na jej sercu i ogrzał je — i poczęła zaraz oddychać. Mieszka razem ze starą wdową po proboszczu, tuż koło nas. — Mogłabym leżeć tu do rana i opowiadać bez przerwy. Chodzi on jakby w jasności, tu i daleko wokół, wśród tysięcy wiernych w całym kraju, który nie ma nikogo równego jemu. I ten rozgłos o nim rośnie i rośnie, że nie ma on teraz jednego dnia spokojnego.
Anna. To i ja mogłabym coś podobnego widzieć — o czem opowiadasz — w czasie kiedy tu jestem?
Klara. Z taką pewnością, jak to, że ja tu leżę, nie mogąc się podźwignąć.
Anna. Ale dlaczegóż w takim razie nie uczynił cudu z tobą? Dlaczego ciebie nie uleczył już oddawna?
Klara. — — To ma swoje własne przyczyny.
Anna. Czy możesz mi je wyjawić?
Klara. Nie. — To jest, owszem. Ale później. — Proszę cię, otwórz znów okno; tu tak duszno. Więcej powietrza, Anno!
Anna. Jeźli chcesz, zaraz (otwierając górne okno).
Klara. Wkrótce powinien tu być z powrotem. Tak długo
dziś bawi. Chciałabym już mieć kwiaty koło siebie. Po tym deszczu, musiały się bardzo rozwinąć. Wkrótce już siódma, tak, prawie siódma.
Anna (patrząc na swój zegarek). Tak, siódma.
Klara. Od czasu jak tu leżę, zawsze wiem, która godzina. — Świeże powietrze nie dochodzi tu do mnie. Pewnie wiatr ustał. — — Nie odpowiadasz mi?
Anna. Nie słyszałam, coś mówiła; nie mogę jeszcze ochłonąć ze zdziwienia.
Klara. Tak, to rzecz najdziwniejsza w naszym kraju, może w całym naszym czasie.
Anna. I cóż ludzie na to? Jak się na to lud zapatruje?
Klara. Przypuszczam, że gdzieindziej wywołałoby to dziesięć, sto razy większe wrażenie niż tu właśnie. Tu biorą to tak, jak gdyby tak być musiało.
Anna. Cud jest zawsze cudem, tak sądzę.
Klara. Tak, dla nas. Ale tu, w przyrodzie tego kraju leży coś, co wyzywa w nas jakiś żywioł nadnaturalny. Sama natura wychodzi tu poza zwykłe swoje granice. Prawie całą zimę mamy noc. Prawie całe lato mamy dzień; wówczas słońce stoi dzień i noc na horyzoncie. Widziałaś je kiedy w nocy? Napół owiane mgłą morza, pojawia się oczom naszym, trzykroć, prawie czterykroć większe niż zwykle. A teraz gra barw na niebie, na morzu, na skałach! Od płonącego rubinu, do łagodnie subtelnych żółtych i białych odcieni. A cóż dopiero mieniące się snopy światła u zorzy północnej na niebie zimowem! Więcej zmalowane, ale dziwnie łagodne w rysunku, pełne niepokoju i wiecznie mieniące się. A potem tyle innych cudów natury! Te miliony morskich ptaków; wędrowne ławice ryb kilkumilowej długości! Te prostopadłe ściany skał, wznoszące się prosto z morza! I góry tu całkiem inne, a Atlantyk pluszczy u ich stóp.
W ślad za tem wyobrażenia tutejszych ludzi są równie bezmierne i niezwykłe. Ich sagi i baśnie brzmią tak, jak gdyby ktoś piętrzył jedną ziemię na drugą, a góry lodowe z bieguny przybiegały tutaj jako tanecznice. Śmiech cię zbiera. Posłuchaj tylko tych podań; pomów raz z tymi ludźmi, a pojmiesz, dlaczego proboszcz Adolf Sang jest człowiekiem po ich myśli. Przyszedł tu z wielkim majątkiem i oddał im prawie wszystko. Tak być powinno, to było ich pojęcie chrześciaństwa! Przyjdzie do jakiego chorego biedaka gdzieś o kilka mil stąd i pomodli się, to i ich serca otwierają się na oścież i światłość pada na nie! — Widzą go nieraz na morzu w czasie najstraszniejszej burzy; sam, całkiem sam w małej łodzi; czasem ma przy sobie jedno dziecko albo oboje; brał je ze sobą już od siódmego roku życia! Uczyni cud i znowu dalej do jakiej chaty rybackiej. Oni oczekują tego odeń. Co więcej! Gdybym go była nie hamowała cokolwiek, to nie mielibyśmy dzisiaj z czego żyć, i on sam i jego dzieci — nie mówiąc już o mnie; bo ja się liczę na końcu.
Anna. Więc nie udało ci się go powstrzymać?
Klara. Tak się zdaje. W rzeczywistości jednak tak. Wszelkie przedstawienia i tłómaczenia nic tu nie pomagają. Musiałam zawsze coś nowego zmyślić — za każdym razem coś nowego, boby zauważył. Czasem aż rozpacz bierze.
Anna. Zmyślić, powiadasz?
Klara. Jemu brak całkiem zmysłu praktycznego, zmysłu do rzeczywistości. Nie widzi nic, jak tylko to, co chce widzieć! Dlatego, naprzykład nie widzi w człowieku nic złego. To znaczy, widzi wprawdzie, ale nie dba o to. „Trzymam się tego, co jest w człowieku dobre“ — powiada sam. I oni, kiedy on do nich mówi, są też wszyscy dobrzy, absolutnie wszyscy! Któż mógłby być innym, kiedy on spojrzy na nich swemi dziecinnemi oczyma! Nie zawsze się to jednak dobrze kończy. On rujnuje nas dla tych ludzi.
— I tak zawsze, jak widzisz, wychodzi poza zwykłe stosunki w rzeczach wielkich i małych. Gdyby tak mu wypadło, toby zabrał ostatni dobytek z domu, to, z czego mamy jutro żyć. „Bóg nam to odda, odda; sam przykazał, abyśmy tak postępowali“.
Kiedy taka burza na morzu, że najdoświadczeńsi żeglarze nie chcą puszczać się statkiem — to on wybiera się w drogę w małej łódce i jeszcze bierze ze sobą dziecko do steru.
Raz poszedł przez góry w mgłę i błądził trzy dni bez jadła i napoju. Rozpoczęto poszukiwania i znaleziono go wreszcie. Na drugi tydzień chciał się znowu w czasie mgły puścić w drogę. Bo tam chory czekał na niego!
Anna. Ale że on to wszystko wytrzyma?!
Klara. On wszystko wytrzyma. Zaśnie zaraz jak zmęczone dziecko — a śpi — no! jak zabity! Potem się zbudzi, zje co i znowu zaczyna to samo. Kpi sobie z wszelkiego wyrachowania; bo ten człowiek jest zupełnie bez winy.
Anna. Jak ty go kochasz!
Klara. Toż to i wszystko, co ze mnie zostało. Ale co mię złamało, to troska o dzieci nasze.
Anna. O dzieci?
Klara. Na takich stosunkach one cierpiały najwięcej. W ich wychowaniu nie było nic systematycznego, nic stałego i stanowczego; wieczny tylko niepokój. Żadnego tłómaczenia, żadnej odwłoki, kiedy już raz co zapadło. Nic namysłem, wszystko inspiracyą! Te dzieci dorastały, a ledwo że umiały czytać i pisać.
A co to za walki trzeba było staczać, aby je oddać z domu na naukę. A potem te pięć lat, aby dać im tam utrzymanie i pokryć koszta nauki! Tak, tak, to wyczerpało moje ostatnie siły; — a teraz już po wszystkiemu.
Anna. Droga Klaro!
Klara. Nie użalaj się nademną! Przeszłam drogę życia z najlepszym mężem na świecie; z człowiekiem najczystszej woli.
Żyje się przez to nieco krócej, to prawda. Ale to trudno; wszystkiego razem połączyć niepodobna.
Anna. A zatem on wam życie zwichnął?
Klara. Tak jest. Niezawodnie. To znaczy, nie wszystkim nam: tego nie mógł uczynić. On by sam siebie zrujnował, gdyby mógł. Ale nie wszystko może.
Anna. Nie wszystko może? A przecież czyni cuda?
Klara. Jak sądzisz — a czy to nie stąd pochodzą jego cuda, że on nie wszystko może?
Anna. Co chcesz przez to powiedzieć? Przestraszasz mię.
Klara. Chcę powiedzieć, że z prorokami ma się rzecz zupełnie tak, jak u Żydów i pogan. Mogli wiele w pewnym oznaczonym kierunku, bo w innych byli bezsilni, nieproduktywni. Tak to sobie sama tłómaczę.
Anna. Jakto? Nie wierzysz...?
Klara. Wierzyć? Ach, moja droga! Pochodzimy obie ze starego, nerwowego rodu sceptyków. Mogłabym powiedzieć: z rodu inteligentnego. Podziwiałam Sanga. On był inny niż wszyscy. Podziwiałam go, bo go kochałam. I to nie jego wiara czyniła go takim dla mnie, ale coś jemu tylko właściwego. O ile zaś jego wiara schodzi się z moją — ja sama nie wiem.
Anna. Sama nie wiesz?
Klara. Byłam zawsze w takim deptaku zajęć codziennych, że wprost nie miałam czasu, aby to sobie jasno uświadomić. Na to potrzeba czasu. A ja miałam dość do czynienia, aby żyć z dnia na dzień. To wszystko złamało mnie za wcześnie. Czułam, że już do wielkich pytań niedorosłam.
Zaledwo że umiałam zdać sobie sprawę z tego, co się godzi i co się nie godzi. Naturalnie w rzeczach ogólniejszych, prostszych; ale w subtelnościach? Czynię jak umiem. Podobnie ma się rzecz z wiarą. Tego już nie umiem opanować.
Anna. Czy on wie o tem?
Klara. Wie wszystko. Czy sądzisz, że ja kryję się z czem przed nim?
Anna. A on — czy nie usiłuje przekonać cię, przerobić według własnej wiary?
Klara. Wcale nie. — Co się tyczy wiary, to powiada, że to sprawa Boga. Bądźmy tylko szczerymi. I tak w końcu uwierzymy, tu czy tam w górze. O! on jest wyrozumiały.
Anna. Ale przecież sam pracuje nad rozszerzaniem wiary?
Klara. Tak, na swój sposób. Nigdy przymusem lub surowością. Dla wszystkich jednako względny. Pojmujesz? dla wszystkich! O, to człowiek nieporównany!
Anna. Ty patrzysz nań zawsze, jak w pierwszych dniach miłości, choć oczy twoje już straciły swą młodość.
Klara. Choć oczy moje już straciły swą młodość.
Anna. A zatem właściwie brak ci wiary w jego cuda?
Klara. Jak możesz mówić coś podobnego! Nie ma rzeczy, w którą wierzyłabym silniej i bez wahania, jak w to.
Anna. Skoro nie chcesz go puścić od siebie w czasie burzy, skoro nie możesz w to uwierzyć, że to, co on rozda, choćby to był wasz ostatni dobytek, będzie wam sowicie odpłacone — to brak ci tem samem ślepej wiary.
Klara. Tak, na tem właśnie, moja droga, polega cała moja siła.
Anna. Dobrze. Ale to nie jest siła wiary.
Klara. Nie i jeszcze raz nie! Że jest w tem sprzeczność — no to i cóż? Wszyscy mają sprzeczności — niema ich on jeden.
Zresztą mojem zdaniem, takie narażanie siebie i dzieci na morzu, to jest coś więcej jak wiara; to kuszenie Boga.
Anna. Mnie się zdaje, że gdy chodzi o cud, to wszystko jedno, czy chodzi o życie własne, czy o cudze.
Klara. Ale samemu narażać się na niebezpieczeństwo utraty życia!
Anna. Jeśli to uczyniono dla ratunku innych, to nie można tego chyba nazywać kuszeniem Boga.
Klara. Proszę cię, Anno, przestań. Ja tego tak brać nie potrafię. Wiem tylko tyle: jeśli on zabiera własnym dzieciom środki do życia a daje je biedakom, nędzarzom — albo, jeżeli wybiera się w góry w czasie mgły, na morze w czasie burzy — wtedy, tak jest, zastępuję mu drogę. Czynię wszystko, wszystko, na co się tylko mogę zdobyć, aby mu w tem przeszkodzić!
Przypuśćmy, że chciałby teraz! — Całe miesiące leżę tutaj i nie mogę ustać na nogach; — — a wtedy stanęłabym! A wtedy stanęłabym! Jestem tego pewna. I uczyniłabym cud. Bo go kocham, jego i jego dzieci. (Dłuższa pauza).
Anna. Nie podać ci czego — na orzeźwienie?
Klara. Daj mi trochę wody kolońskiej. Tu, na skronie — i trochę powąchać! Tej samej, co wczoraj. Nie możesz wydobyć korka? Tam jest trybuszon. Tam, tam. I okno otwórz, to dolne. I okno!
Anna. Dobrze, zaraz.
Klara. Dzięki. Gdyby ziemia nie była taka rozwilgła od
deszczu, to może wyszłabym w pole. Nie możesz wydobyć korka!
Anna. Zaraz!
Klara. Wkręć głębiej. Ale nie za głęboko. O — tak! — Chodź! — Ach — Jaśmin!
Anna. Jaśmin? Skąd jaśmin — tutaj?
Klara. Jaśmin, jaśmin! — To on! — Bogu dzięki! Teraz już jestem spokojna. Co za szczęście! To on — on. (Sang wchodzi).
SCENA II.
Sang. Dzień dobry po raz drugi! — Dzień dobry, droga Anno! Jak to dobrze, że tu jesteś. Ach jak to dobrze, że tu jesteś. — Już tam takich poranków, tak pachnącego i rozśpiewanego powietrza nie ma nawet w waszej Ameryce. Ani nigdzie na całym świecie!
Klara. A moje kwiaty?
Sang. Wiesz, Klarciu, co mi się dzisiaj przytrafiło?
Klara. Dałeś je komuś!
Sang. Ach nie! Haha! — Tym razem nie, jak mawiał nasz Tordenskjold. Słuchaj, moja mała złośnico! Tyleśmy nawymyślali i nawyrzekali na to straszliwe nieustanne deszczysko, tyleśmy się nastrachali, że się góra obsunie, że przyjdą lawiny, Bóg wie nie co, — a tymczasem co za piękności, co za wspaniałości powstały z ziemi po deszczu! Kiedym dziś wreszcie ujrzał słońce i wyszedł w pole — ach co za przepych co za zalew kwiatów! Jeszczem nigdy nic podobnego nie widział! Wszedłem w tę gąszcz farb i zapachów — i nagle opadło mię dziwne uczucie; zdawało mi się, że to wprost zbrodnia iść dalej i deptać po ziołach, które stały wokół i tyle mi dawały radości! Zeszedłem w bok, natrafiłem na ścieżkę i stad patrzyłem w ich zwilżone oczy. Co za mnóstwo tego, co za tłum! A w tym tłumie co za popęd samozachowańczy! Co za pragnienie życia! Nawet najmniejsze z nich siliły się aby wyciągnąć szyję do słońca, nawet i one. Tak otwarcie; z taką szybkością! Doprawdy; niektóre z nich tak się pospieszyły, że zanim noc zapadnie, to te szelmy już roześlą z wiatrem swój pył kwiatowy po łące. Nawet kilka trzmieli uwijało się w powietrzu jakby upitych tymi strumieniami wonności! Tysiące pachnących kwiatów tu, tysiące tam, tysiące tysięcy gdzie okiem rzucić. Czy w tych miliardach istnień niema również indywidualności — przyszło mi nagle do głowy. Ach niezawodnie! No i nie mogłem tego przemódz na sobie, aby zerwać choć jeden z tych kwiatów. Ale za to przyniosłem ci coś innego.
Klara (która w czasie jego słów dawała znaki swej siostrze). Cóż takiego?
Sang. I ja spróbuję dzisiaj zwrócić twarz do słońca.
Klara. Co chcesz przez to powiedzieć mój drogi?
Sang. Nie masz mię wprawdzie za tak złego, abym mógł coś
ukryć przed tobą — a jednak widzisz, że tak jest!
Klara. Spostrzegłam to nie od dzisiaj, że coś, coś —
Sang. Co? rzeczywiście spostrzegłaś? Bo tym razem to naprawdę zamilczałem całą sprawę przed tobą. Ale, widzisz, że nie zająłem się dotąd twoją chorobą tak, jak należy, to miało swoje przyczyny.
Klara. Cóż takiego?
Anna. Cóż to mogło być? Jak ją to poruszyło!
Sang. Zaraz wam powiem. — Przyszedłem z pomocą tylu ludziom, a jednak nie mogłem jej pomódz, bo nie umiałem dosyć zgodnie, dość gorąco modlić się z nią razem! Ona mi się sprzeciwia! A ja staję się bezsilny, jeżeli chory nie modli się wraz ze mną — oczywiście gdy może się modlić. Dlatego napisałem do dzieci aby przybyły; i wczoraj wieczór, kiedym je odprowadził na górę, powiedziałem im, dlaczego po nich pisałem. Niech się wpierw dobrze wyśpią, a potem pomogą mi modlić się u łoża matki!
Klara. Jakiś ty dobry! Jaki dobry!
Sang. Opleciemy cię łańcuchem naszych modłów. Jeden u nóg, drugi u wezgłowia a ja tuż przy tobie. I ustaniemy nie prędzej, aż nie zapadniesz w sen. Nie prędzej, tak jest. Nie prędzej! A potem znów ponowimy nasze modły, aż powstaniesz i znów chodzić będziesz między nami. Tak, tego chcemy, tego dokażemy!
Klara. Jakiś ty dobry!
Anna. I cóż dzieci na to?
Sang. Trzeba ci było je widzieć! Były tem całe przejęte. Zbladły jak ta ściana i patrzyły jedno na drugie.
— Zrozumiałem je: chciały być same.
— Widzę, że to i ciebie wzruszyło. Przymykasz oczy. Może i ty chcesz, by cię samą zostawić. O tak, będziemy mieli gościa, wielkiego gościa. Trzeba się przygotować! — Która godzina?
Anna. Po siódmej.
Sang. To być nie może; one by tu już były w takim razie. — Zapomniałaś zapewne uregulować zegarek według tutejszego czasu.
Anna. Owszem zregulowałam go dobrze.
Sang. Toś go niedobrze zregulowała, moja droga. Dorosłe dzieci, mają się modlić u łoża swej matki i miałyby zaspać! Czy możesz coś podobnego przypuścić?
Anna. Wyjdę zobaczyć.
Sang. Nie, nie! Nie można im zabierać tych ostatnich chwil. Muszą je mieć dla siebie — ja to wiem.
Anna. Nie usłyszą, że jestem. Tylko popatrzę. (Odchodzi).
Sang. Ale pocichutku!
SCENA III.
Sang. Jak to dobrze, że ona taka uczynna.
Klara. Ty dobry!
Sang. Coś bolesnego przebija w jej głosie.
— Oh! Tylko teraz nie trać nadziei! Powiadam ci, nigdy nie czułem się pewniejszym swego, jak dzisiaj. A ty wiesz dobrze, kto we mnie wzbudził to poczucie.
— Klaro! — Moja ukochana Klaro! (Klęka u jej łóżka).
— Zanim złączymy się we wspólnej wielkiej modlitwie, pozwól, abym ci wyraził mą wdzięczność. Dziękowałem dzisiaj Bogu, że dał mi ciebie; tam, w tej uroczystości wiosennej. Jakaś nieskończona radość była wokoło mnie i we mnie. Stanęła mi przed oczyma cała nasza przeszłość, którą przeżyliśmy razem. Wiesz co, — zdaje mi się, że kocham cię tem więcej dlatego właśnie że nie ze wszystkiem wierzysz tak jak ja; — gdyż wskutek tego właśnie mam cię ciągle, bez przerwy, na myśli. Twoje oddanie się mnie wypływa zupełnie z twej istoty, z twej natury, z twej woli a nie z czego innego. A żeś umiała przytem zachować całą swą szczerość i prawdę wewnętrzną — z tego jestem dumny.
Ale kiedy pomyślę, żeś ty — bez takiej wiary jak moja — całe swoje życie poświęciła dla mnie —
Klara. Adolfie!
Sang. O nie mów, proszę cię. — Teraz mnie mówić wypada. — Ach to coś uczyniła, jakież to wielkie. My inni, my dajemy naszą wiarę, ale ty oddałaś własne życie! Jak wielkiem musi być twoje zaufanie do mnie! Jak ja cię kocham, jak ja cię bardzo kocham!
Za każdym razem, kiedyś się lękała mojego oddania się dla służby bożej, albo kiedyś dbała o przyszłość naszych dzieci i nawet ani nie brałaś tego pod rozwagę, co czynisz — to ja wiem, brakło ci już sił do wytrwania.
Klara. Tak, brakło mi sił.
Sang. Moja w tem wina. Nie umiałem cię oszczędzać.
Klara. Adolfie!
Sang. O, wiem ja dobrze, co mówię..
Poświęcałaś się niejako po kawałku. I to nie z wiary, nie w nadziei nagrody tu albo tam: — nie, jedynie tylko z miłości. O, jak ja cię kocham!
Dziś właśnie chciałem ci to wszystko powiedzieć. Gdyby Anna nie była wyszła, byłbym ją prosił, aby mię na chwilę zostawiła z tobą sam na sam.
Dzięki ci! Dziś twój wielki dzień. Zaraz nadejdą dzieci.
— O pozwól, niech cię pocałuję, jak w pierwszym naszym dniu.
SCENA IV.
Sang. No cóż?
Anna. Po siódmej.
Klara. Wiedziałam o tem.
Sang. Rzeczywiście? — A dzieci?
Anna. Spały!
Sang. Spały?
Klara. Wiedziałam.
Anna. Eliasz leży w ubraniu. Położył się na łóżku tak jak był, zapewne aby nie zasnąć, tylko wypocząć; jednakowoż zasnął. Rachela spała z rękoma złożonemi pod kołdrą. Nic nie słyszała.
Sang. Za wiele od nich wymagałem.
Anna. Przecież one nie spały blisko dwadzieścia cztery godzin, to jest od czasu, jak się z niemi spotkałam.
Sang. Ale czego chciał Bóg, że mi dał właśnie dzisiaj taką siłę i taką pewność w duszy?
— (Odchodząc). Darujcie moje drogie — na chwilę. — Dlaczego dziś właśnie....
SCENA V.
Klara. Zbudziłaś je?
Anna. Naturalnie. — Wiesz, co w tem jest — jak myślę!....
Klara. Boże — tak! — I ja się o to lękam.
Anna. Ale co teraz począć?
Klara. Po darmo! Musiałabym ja sama to jakoś załagodzić. — Ach — już wczoraj dostrzegłam w ich oczach coś dziwnego. Teraz pojmuję.
Anna. Już nie mają wiary swego ojca.
Klara. Już nie mają wiary swego ojca. — Jak one musiały walczyć ze sobą, ile się nacierpieć — biedactwa! One, co kochają swego ojca i czczą go ponad wszystko w świecie!
Anna. Dlatego to siedziały wczoraj tak cicho.
Klara. I przejmowały się byle czem! Z tego powodu Rachel pisała po ciebie! Sama tu zostać nie miała odwagi.
Anna. Masz racyę. Jak one z tem musiały walczyć — nieprawdaż?
Klara. Biedne moje dzieci!
Anna. Eliasz idzie.
Klara. Jest tutaj?
Eliasz (rzuca się na kolana przy łóżku matki, zakrywając oczy rękoma). Ach mamo!
Klara. Tak, tak! — Wiem wszystko!
Eliasz. Wiesz wszystko? Nic gorszego stać się nie mogło.
Klara. Nic gorszego.
Eliasz. Kiedy nam mówił wczoraj wieczór, że dzisiaj o siódmej godzinie —
Klara. Zamilcz! Nie przeniosłabym tego.
Eliasz. Nie; nie! — Wiedziałem, że to przyjdzie; że to przyjść musi. Nie w taki sposób, to w inny, to musiało w końcu przyjść.
Anna. Czy możesz słuchać o tem?
Klara. Muszę! — Powiedz mi —
Anna. Co?
Klara. Eliasz — czy ty tu jesteś?
Eliasz. Jestem, mamo.
Klara. A Rachela?
Eliasz. Właśnie co dopiero wstała. Czuwała ze mną do północy. Ale dłużej już nie mogła wytrzymać.
Klara. Jakże to — dzieci moje — ach, jakże to — do tego przyszło, że —
Eliasz. Żeśmy utracili wiarę naszego ojca?
Klara. — Żeście utracili wiarę waszego ojca — moje dzieci?
SCENA VI.
Sang. Utracili — wiarę? Synu mój? — Coś powiedział! Wiarę?
Anna. Klara, Klarciu — co tobie?
Sang (podbiega ku niej i kładzie na niej ręce). Już mija. — Nie przyszło — Bogu niech będą dzięki!
Klara. Prze...chodzi: — — Ale bądź przy mnie! Ty bądź
przy mnie.
Sang. Jestem przy tobie.
Klara. I nie dopuść, abym zaczęła płakać! Ah! —
Sang. O nie! tylko nie płakać! (Pochyla się nad nią i całuje ją). Bądź silną! — Klaro! — — Tak, o tak! Nie smuć się.
Wspomnij na to, jak smutni są teraz oni! Chcieli nam zaoszczędzić swego bólu, swej męki. Czyż i my nie powinniśmy ich oszczędzać?
Klara. Tak.
Sang. A gdzie Rachel?
Anna. Wkrótce nadejdzie. Czuwała z Eliaszem do północy.
Sang. Kochane dzieci! — — Jak wy mogliście? — Nie, nie! nie chce wiedzieć! — Byłeś zawsze prawy. Jeśliś dopuścił do tego — to widocznie musiałeś.
Eliasz. Musiałem. Ale to było straszne.
Sang. Przy mnie odzyskasz ją łatwo. Jestem tylko człowiekiem uczuciowym. Ale może to właśnie początek nowej wiary, która nie może być nigdy więcej utraconą.
Eliasz. Wydaję się sam sobie zbrodniarzem, mój ojcze — a przecież nim nie jestem.
Sang. Czy sądzisz, mój synu, że wątpię w to choćby na chwilę! Nie sądź po tem, że nie umiem być powściągliwym. To pochodzi stąd, że byłem tak pewny swej wiary i że na niej tyle zakładałem. Teraz sam będę potrzebował pewnego czasu, aż — — Nie, nie! Przebacz mi, synu. Tyś temu przecież nic nie winien!
Rachela (wchodzi, ale cofa się lękliwie kilka kroków w głąb pokoju. Sang spostrzega ją).
Rachelo! Ach, moja Rachel! (Ona podchodzi i pada na kolana). Kiedyś jeszcze była całkiem mała, już się uczyłaś więcej wierzyć mnie, twemu ojcu, niż wszystkim książkom —
Jakże więc to się stać mogło? Muszę wiedzieć; jak do tego przyszło. — Bo że ktoś mógł cię oderwać odemnie —
Rachela. Nie od ciebie ojcze!
Sang. Daruj! Nie chciałem cię dotknąć. —
Chodź do mnie. (Rachela rzuca mu się w ramiona). Przyrzekam wam, moje dzieci, że odtąd ani słówkiem o tem nie wspomnę. — Ale wpierw chciałbym jednak wiedzieć, co was dziwić nie powinno — jak się to właściwie odbyło?
Eliasz. Gdybyśmy o tem mówili całymi dniami mój ojcze, — jeszczebym tego wypowiedzieć nie zdołał.
Sang. Nie; do tego sam się nie nadaję. Nie umiem rozprawiać o wierze. Nie rozumiem się na tem zupełnie.
Eliasz. Posłuchaj mię jednak!
Sang. Chyba, że sprawi ci to ulgę, mój synu. Ale czy nie umiałbyś mi powiedzieć krótko i węzłowato — w kilku słowach? — Co was do tego doprowadziło, co was, moje dzieci, co was skłoniło do tego?
Eliasz. Powiem w kilku słowach. Rachela i ja przekonaliśmy się, że niema chrześcian takich, o jakich nas pouczałeś.
Sang. Ależ, dzieci! —
Eliasz. Posłałeś nas do najlepszych, jakich znałeś. Niezawodnie byli to najlepsi. Ale Rachela i ja wkrótce innego nabraliśmy przekonania, a Rachela wypowiedziała je pierwsza: — Jest tylko jeden prawdziwy chrześcianin a tym jest — nasz ojciec.
Sang. Cóż znowu — moje dzieci!
Eliasz. Gdyby inni byli przynajmniej choć w części do ciebie, ojcze, podobni — to z pewnością nie czulibyśmy się rozczarowani: Ale to ludzie całkiem inni, — nawskróś różni.
Sang. Co chcesz przez to powiedzieć?
Eliasz. Ich chrześciaństwo to zwykła umowa, kompromis. W życiu i nauce, w teoryi i w praktyce poddają się istniejącemu stanowi rzeczy — to znaczy temu, co istnieje u nich i w ich czasie: instytucjom, przesądom, zwyczajom i stosunkom ekonomicznym tudzież wszelkim innym.
Sang. Czy nie za ostry to sąd?
Eliasz. Ty szukasz w tem wszystkiem pierwiastku idealnego i dajesz mu się powodować. W tem tkwi różnica.
Sang. Ale cóż was może obchodzić ta różnica, moje dzieci.
Eliasz. Dała nam wiele do myślenia, ojcze. — Czyż może cię
to dziwić?
Sang. Myślcie, ile chcecie, tylko nie sądźcie nikogo.
Rachela. I nie czyniliśmy tego w rzeczy samej. A wiesz dlaczego, mój ojcze? Bo widzieliśmy że ich nauka była dla nich tak naturalną, jak Twoja nauka dla Ciebie.
Sang. A więc —
Eliasz. Cóż więc jest prawdziwem chrześciaństwem? Przecież nie to, co oni wyznają?
Sang. Dajmy na to, że nie — więc i cóż w tem złego? Postępują tak, jak umieją?
Rachela. Kochany ojcze, — czyż zatem chrześciaństwem jest to, co na całe miliony ludzi jeden tylko zdołał osiągnąć?
Eliasz. Czyż wszyscy inni byliby tylko partaczami?
Sang. A któż według ciebie, jest chrześcianinem?
Eliasz. Chrześcianinem nazywam tylko tego, kto przejął od
Chrystusa tajemnicę doskonałości i według niej postępuje we wszystkiem.
Sang. Jak ty to pięknie i wdzięcznie określiłeś! Jest coś w tobie z subtelnej inteligencyi twej matki. — Oh, było to zawsze mojem wielkiem marzeniem, że ty kiedyś może — — Nie, nie, nie! — Przyrzekłem to wam, więc dotrzymam. Więc mówisz? — Tak, określenie doskonałe!
Ale mój synu, dla czegóż nie miałoby być wolno każdemu usiłować, czy nie zdoła zostać prawdziwym chrześcianinem, nie zasługując jeszcze przez to na miano partacza? Czyż właśnie w tym wypadku nie jest potrzebną żywa wiara?
Eliasz. A więc sam to wyznałeś! Choćbyśmy dążyli do tego ze wszystkich naszych sił, to jeszcze potrzebną jest wiara.
Sang. Zapewne —
Eliasz. Ale tak jak prawy chrześcianin postępuje tylko jeden człowiek — a tym jesteś ty ojcze. Inni — nie, nie obawiaj się! Nie mówię tego, aby ich oskarżać. Jakież prawo miałbym ja do tego? Inni — albo strącają z tego chrześciaństwa tyle, że je ze spokojem przyjąć mogą, — albo usiłują wprawdzie je dosięgnąć i — robią fiasko. Tak, fiasko, to najwłaściwsze słowo.
Rachela. Tak, tak właśnie. Dlatego mówiłam do Eliasza. Kiedy te ideały do dziś dnia tak mało odpowiadają ludzkim stosunkom i ludzkiej naturze, to chyba nie pochodzą one od Wszechmocnego.
Sang. Tyś to powiedziała?
Eliasz. Ta wątpliwość Racheli nie dawała nam odtąd spokoju. Poczęliśmy badać. Poczęliśmy szukać wstecz tych ideałów w historyi — i wyszliśmy daleko poza rachubę naszej ery.
Rachel. Te ideały, wszystkie razem, są o wiele starsze niż chrześciaństwo.
Sang. Wiecie o tem, moje dzieci.
Eliasz. O wiele wcześniej głosili je inni marzyciele — — —
Sang — — — marzyciele Wschodu i Grecyi w czasie powszechnego zwątpienia; kiedy tylko najlepsi zachowali tęsknotę i dążenie do krain, gdzie wszystko miało być nowem — dalej, dalej mówcie! — Ja to znam.
— A więc na tem potknęliście się. Mój Ty Boże!
— Jak gdyby nowe królestwo, tysiącletnie królestwo nie miało być mimo tego prawdą, dlatego, że było dawnem starodawnem marzeniem Wschodu.
— A że daje na siebie tak długo czekać, że aż słabsze usposobienia śmią nazywać je niemożliwem marzeniem, a jego wymogi niemożliwym ideałem — to i czegóż to dowodzi?
— Przeciwko nauce — nic, chyba przeciw tym, którzy ją głoszą. O tak, — wiele przeciw tym, którzy ją głoszą.
Nie chce więcej o nich mówić, — powiem wam tylko, co mnie się przydarzyło. Widziałem, jak chrześciaństwo czołgało się na brzuchu, — wszędzie tam, gdzie była większa wyniosłość. Czy nie dzieje się to dlatego, pytałem sam siebie, że wszystek świat wyszedłby z zawias, gdyby się ono podniosło? Czyż chrześciaństwo jest rzeczą nie do urzeczywistnienia? Czy też może tylko ludzie nie mają dość odwagi?
A niechby tylko jeden spróbował, czy tysiące nie poszłyby za nim? I wtedy poczułem to jasno, ze muszę spróbować, być właśnie tym jednym. I tak powinien próbować każdy, jak sądzę. Bez tego niema wierzących. Bo wierzyć, to znaczy wiedzieć na pewno, doświadczyć, dla wiary niema nic niemożliwego, — a więc okaż twoją wiarę!
Czy ja to mówię, aby się chełpić? Bynajmniej, owszem aby się oskarżać. Bo choć tak wysoko wyszedłem i tak wielkiej łaski doświadczyłem, to czyż teraz właśnie nie odpadłem znowu od Boga? Czyż nie wątpiłem w to sam, abym mógł tę tu chorą własnemi siłami uratować? Czyż nie wątpiłem, nie wyczekiwałem pomocy drugich?
Dlatego odjął Bóg odemnie swą rękę. Dlatego dopuścił abyście i wy w to, co możliwe, wątpili, upadli na duchu i przyszli mi to wyznać. Gdyż w taki sposób nadeszła jego godzina. Teraz On nam jawnie okaże, co jest naprawdę możliwe!
Oh — przyszedłszy tu nie mogłem tego pojąć! Teraz pojmuję. Powinienem sam to uczynić. Otrzymałem rozkaz i uczynię.
Dlatego to właśnie dzisiaj ta łaska wielkiej pewności i gotowości. Wszystko się zgadza.
Czy słyszysz, Klaro? Nie ja to jestem, który mówię teraz ale ta silna ufność we mnie — a ty wiesz, skąd ona (uklęka przy niej).
Klaro, mój przyjacielu, dla czegóżty nie miałabyś być Bogu tak drogą jak ktoś inny, kto prawdziwie wierzy? Czyż Bóg nie jest ojcem dla wszystkich?
Miłość Boga nie jest przywilejem wierzących. Ich przywilejem jest miłość Jego odczuwać i cieszyć się nią — i w jej imię czynić rzeczy niemożliwe.
O, moja wierna i cierpliwa! Pozostawiam cię, aby podjąć próbę. (Wstaje).
Tak! Aby podjąć próbę! — Idę do kościoła, dzieci; chcę być sam. I nie prędzej z niego wyjdę, aż otrzymam z rąk Bożych: sen dla matki a po śnie zdrowie, aby mogła wstać i bawić między nami. Nie bójcie się! Czuję, że tak będzie! Nie otrzymani tego odrazu, bom wątpił. Ale wytrwam i czekać będę aż przybędzie Pan dobry i surowy. — Bądźcie zdrowi! (Rzuca się na kolana przy Klarze i pogrąża w krótkiej modlitwie). Bądźcie zdrowi. (Całuje ją, ona leży nieruchoma. Poczem wstaje).
Dzięki wam, moje dzieci! Przyszłyście mi z większą pomocą niżby można było przypuszczać.
Teraz sam uderzę w dzwon na własną modlitwę. Przy pierwszym odgłosie dzwonu wiedzcie, że zacząłem modlić się za matkę. Pokój z wami!
Anna (otwiera mimo woli drzwi przed nim. Sang wychodzi). To jest — — to jest — — (Wybucha płaczem).
Eliasz. Muszę go widzieć, muszę zobaczyć, jak wchodzi (wychodzi).
Rachela. Mamo, mamo!
Anna. Nie mów do niej. Patrzy na ciebie, ale nie mów do niej.
Rachela. Ja się boję!
Anna. Widać stąd twego ojca. Patrz, już dochodzi do kościoła. Chodź tu bliżej.
Rachela. Nie! — — nie, ja tego nie wytrzymam. Boję się. — Mamo! Patrzy na mnie a nie odpowiada. — Mamo!
Anna. Cicho, Rachel! (Słychać dzwonek).
Rachela (uklęka; wkrótce potem wybucha przytłumionym głosem). Boże! Anno!
Anna. Co takiego?
Rachela. Mama śpi.
Anna. Śpi?
Rachela. Mama śpi.
Anna. Rzeczywiście?
Rachela. Muszę zawołać Eliasza. Muszę mu to powiedzieć! (Wybiega).
Anna. Śpi jak dziecko. O mój Boże. (Uklęka).
(Słychać grzmot przeciągły, silny, coraz silniejszy; wzmaga się straszliwie. Z dworu dochodzą krzyki. Dom drży w posadach. Grzmot wzrasta).
Rachela (za drzwiami). Góra spada (wpada krzycząc). Góra obsuwa się na kościół! Na nas! Wprost na kościół! Na nas! Na ojca! na nas! toczy się, toczy — jak ciemno — Oh! (przykuca do ziemi i kryje twarz w dłoniach).
Eliasz (za drzwiami). Ojcze! — Ojcze! — Oh!
Anna (przechyla się przez łóżko siostry). Już nadchodzi: Już, już nadchodzi!
(Hak dochodzi do punktu najwyższego. Potem zmniejsza się stopniowo. W miarę tego słychać coraz wyraźniej głos dzwonka).
Anna (zrywając się). Dzwoni! Żyje!
Rachela. Żyje!
Eliasz (z zewnątrz). Ojciec żyje. (Bliżej). Kościół stoi (wchodzi) kościół stoi, ojciec żyje. Tuż nad kościołem cała lawina poszła nieco w bok, — zwróciła się na lewo. On żyje i dzwoni, o Boże! (Rzuca się na łóżko matki).
Rachela. Eliasz! — Mama? —
Anna. Śpi.
Eliasz (zrywając się). Śpi?
Rachela. Tak, śpi — (słychać ciągle dzwonienie).
Anna. Całkiem spokojnie.
Koniec aktu I-go.
- ↑ Jeden z najgłębszych dramatów, poematów raczej naszych czasów, oparty na problemie psychologicznym, który i w naszej mistycznej filozofii Towianizmu tak głęboką odgrywał rolę, na pragnieniu cudu — wyjdzie następnie w osobnej odbitce jako tomik „Biblioteki Życia“. (Przyp. red.)
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Björnstjerne Björnson.