<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Z Podkarpacia
Pochodzenie Życie tygodnik
Rok II (wybór)
Wydawca Ludwik Szczepański
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały wybór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z PODKARPACIA.
(Zamiast korespondencyi).
I.

W kotlinie podkarpackiej wysypała się z rannej mszy przed kościół gromada ludzi. Idę pomiędzy nich, a znajomi ściskają mi ręce i witają serdecznie.
— Cóż tu u was słychać? — pytam, odwzajemniając pozdrowienia.
— Zawdy jedno panie: bieda i bieda... Inszego nie usłyszycie.
— Ona to — dorzucił drugi — pcha się drzwiami i oknami do chałupy, że nie porada się ognać...
— Nie puszczać! — mówię.
— O panie! Dyć się broni człek, jak może, ale ręce ustają i rozum nie starczy... Zatkasz jedną dziurę, to się druga otworzy — i tak zawdy.
— Hej! — potwierdziła gromada.
Zasępienie w twarzach, w oczach turbacya. Robią smutne wrażenie zegnanych na rzeź owiec.
— O Jezusieczku! zmiłuj się nademną... — jęczy kobieta jakaś, sucha, jak szczypa i wyciąga ręce do drzwi kościelnych.
— To wicie komornica biedna, hań z Koninek — objaśnia stojący obok mnie gazda. — Biedactwo miało ino zagon ze ziemniakami, nic więcy, i przyszły dziki te nocy zycanie z lasu i przewróciły do imentu...
— Bedzie ta kopać biedna! Mocny Boże... — litowały się kobiety, poprawiając na ramionach chustki.
— Żeby też kto te dziki od nas wyprowadził! — gwarzyli między sobą — toby się mu gromada złożyła...
— Dyć tu był raz wędrowny. On by je był wywiódł — objaśniał leśny — hale cóż, kie się bał.
— To niech polują na nie, abo co! — rzuciła gniewnie jakaś gaździna. — Przyjdą zbiórki, to pilnuj noc po nocy, boby ci wszystko do znaku zjadły. Że też na świecie nikogo niema, coby się tem zajął!... Dość nieurośnie, bo kany? to jeszcze dziki zepsują. Kielo bied na świecie, to się wszystkie do nas zwaliły... Laboga! Cóż się to dzieje?
— Moiściewy! — tłumaczy jej kumoszka z gorzkim uśmiechem — Już to tak bedzie... Darmo my światu nie naprawimy...
— Są ludzie, którzy myślą o jego naprawie — wmieszałem się.
— Bóg im pomóż! — podniosły w górę oczy. — Ale nim słonko zejdzie, rosa oczy wyje...
— Lepiej zdać się ze wszystkiem na Pana Boga i czekać końca... — ozwał się z przekonaniem Król, zwany także Munarchą.
— Tak, tak — potwierdził przechodzący organista — kogo Pan Bóg stworzy, to go nie umorzy...
— Nadzieja w Bogu... w torbie syr! — szepnął za nim złośliwy »Kumotr z nad Miedze«.
— Włóczy się psiamać świerwo bieda sobacza... — klął po cichu zdecydowany pessymista od urodzenia i spluwał raz po razu.
Z furtki kościelnej wyszedł ksiądz wikary. Lud rzucił się mu do rąk, całując ze wszystkich stron.
— Czemuż nie idziecie do domu? — spytał.
— Dyć jegomościu nima poco, bo tam bieda...
— A cóż tu wystoicie? — przeszedł wśród gromady.
— Tak se ta gadamy...
— Sami?
— Jak nima kota, to myszy radzą... — zamruczał z przekąsem gazda.
— Dyć pono mają dawać zapomogi... jegomościcku kochany! wołała płaczliwie niska kobiecina. Ksiądz się zatrzymał.
— To tylko biednym komornikom...
— Dyć my wszyscy biedni, jegomościu! — zawołali.
— Nie ma nic do gęby...
— A na sobie nie urwiesz...
— Hej!...
Ksiądz odszedł, a oni się rozgwarzyli na nowo, podzieleni na mniejsze i większe gromadki. Nie spieszyło im się do domu. Po co? Wiedzieli, że to samo zawdy zastaną: płacz i zgrzyt... Tu przynajmniej ulżą sobie w pogwarce wspólnej, a widmo troski ciągłej na chwilę ich odejdzie.
Słońce wytoczyło się wyżej. Kościelny ostatni opuścił kościół i pozamykał drzwi — a oni stali gromadami, rozgwarzeni, na przedkościelnym kamieńcu. Wreszcie, wygadawszy wszystko co im ciążyło na sercach, a było tego nie mało, poczęli się rozchodzić i tracić. Każdy wpadł po drodze na »maluśką chwilkę« do sklepu, do Kółka, by zborgować mąki lub kaszy. Ale najwięcej ludu cisnęło się do Abrama, który handluje »kukurzycą«. Niejeden wysunie worek z za pazuchy, by nasuć weń jakiego »ziarna«, bo też »ta dzieciska czekają, czekają... A przykrzy się im przykrzy!...





II.

Wyszedłem rankiem z chaty mej pod lasem i począłem schodzić na dół wąską ścieżyną wśród zieleniącego się po ugorach owsa. Byłem już za potokiem, kiedy usłyszałem poza sobą suche, astmiczne chrząkanie i równocześnie dobiegł uszu mych przytłumiony, chrapliwy głos:
— Zaczkajcie panie to się nam pudzie raźni...
Stanąłem. Niski chuderlawy chłopina spuszczał się wolno z uboczy, koło rozsianych gęsto jałowców, podpierając się zakrzywionym kośturem.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał już z bliska.
— Na wieki. Dusi was?
— A dusi, zawzięta psiamać krzypota...
— I nogi was bolą?
— A bolą — odparł, dysząc ciężko. — Dusznota się na mnie zawziena i dusi, a tu wicie i w nogi wlazło. Bieda ci wicie, jak chyci człeka chorość na oba końce...
— Radzicie co?
— Coby! Nic nie radze. Nalepsza rada byłaby, żebyć co zjadł tłustego. A tu nima, bo skąd? Je się tę kukurzycę i je z dnia na dzień... Trzeba cosi do tego. Bo wicie przy jednej spyrce i kot zdechnie... Przyje się do znaku. A tu nimas nikany, znikąd, nic...
— Taka u was bieda?
— Bieda, biedka nasza kochana! — zaśmiał się smutno. — Idę ta ku kościołu. Mają pono dawać kukurzycę darmo, to się może i mnie co dostanie.
Uśmiechał się wciąż. Spoglądałem na niego, pełen przykrego zdziwienia.
— Mają dawać biednym, słyszałem, a wy macie grunt.
— Ho! panie! grunt!... Dyć mam tych parę morgów, jak i każdy we wsi. Ale niech pan idzie po wsi i spyta, czy jest by jeden, coby powiedział: mam co jutro do gęby włożyć...
Stanąłem przerażony, jakby nad głębokiem urwiskiem.
— Tak panie, tak — śmiał się gorzko — niema takiego, niema... Z roku na rok grunta upadają... nie dziwota! Widzi pan jaki to owiesek? — pokazał ręką. — Kłują się ta zielone zdziebka z glinowarki, ale co na tem będzie? Jedno ziarko a to i myszy w polu zjedzą, abo i dzikie świnie. Nima co zbierać, nima...
Szliśmy chwilę w milczeniu.
— To widzi pan — począł — dziad we wsi bogatszy od gazdy, bo idzie od chałupy do chałupy i dadzą mu; jak nie tu, to tu... A gazda nie pudzie, nie wyciągnie ręki, bo go wstyd... ale...
— Djabli­‑ć po hunorze, jak pustki w kumorze — szepnął sobie, idąc za mną ścieżyną.
— Straszne! — odganiałem natrętne myśli.
— Co straszne! — podchwycił z cierpkim uśmiechem. — Będzie jeszcze gorzy... nadzieja boska... będzie! Kto na to poradzi?
A potem dodał jakby dla uspokojenia myśli:
— Nie za nas świat nastał, nie za nas się skończy...
I szliśmy ścierzyną wąską, jeden za drugim, mijając odosobnione smereki i stada rozsiadłych po pustych tłokach jałowców. Męczyło chłopa milczenie, więc mię zagadnął.
— A cóż tam we świecie? Pono była podmucha na żydów...
— Eh, głupstwo wobec tego, co się tu dzieje!
— Panocku! całe życie głupstwo, i tyla...
— Bo tu pisały gazety — zaczął znów po chwili — ale nie jednako pisały... Jedne padają, że na Turbaczu zeszło się tysiąc chłopstwa, a insze podały porę tysięcy... Dyć my tu bliziutko są, a niceśmy nie widzieli... Ino, wicie, baby szły z miasta, z jarmaku bez wierchy, to widziały han dwóch chłopów, jak se siedzieli pod szałasem. Czyby ony doniesły?... Babski strach, to wicie ślepia ma niemałe. Dwoi i troi mu się w oczach wszystko... Ale ono ta cosi musiało być, bo i sądy zjechały z Widnia i żołnierzy dali na kwatyry... Ono ta nie bez kozery!... Przyszła wicie na żydków podmucha, jako ta zaraza na ziemnioki...
Nie odpowiedziałem. Czarne myśli migały mi przed oczyma. Szedłem wśród ugorów, gdzie dla owiec paszy zamało, a tu ludzie żyć muszą, przykuci na wieczność, skalną koniecznością...
— Dziw, że im nic nie zrobili, bo to lud wicie zawzięty, zbiedzony i uciskany zewsząd... — mówił, dysząc za mną. — A ze żydami, tobym pedział, jak ze wszami na łbie... Gryzą cię i gryzą, a ty się drapiesz i drapiesz... boś niezaradny człeku, jak ostatni dziad. Hano! pilniejszy brzuch niźli głowa, bo od niego rozum idzie...
Zakończył sentencyą, uśmiechając się cierpko i szedł za mną, utykając i dysząc piersiami, jak miechem.
Przeszliśmy tak szeroki dział i schodziliśmy w osiedle, rozłożone czarnemi chałupami nad kościołem. Wśród zabudowań spotkaliśmy małego chłopczynę. Szedł żwawo, prawie biegł pod górę, boso, w brudnych płócienkach i obstrzępanej koszulinie. Kapelusz trzymał w obu rękach.
— Ty co niesiesz, Jasiu? — spytał go chłop.
— Kukurzycę...
— W kapelusie ino?
— Wystarczy. Gazda mię posłali, bo dają za darmo. Ledwoch się dopchał. Zetrze się na śniadanie i zjemy. Ostańcie z bogiem...
— Mizerota! Jak se to umie radzić!... — popatrzał za nim gazda.
— I to wszyscy tak biedzą?
— Wszyscy! Ho! ho! Zobaczycie, jaki będzie ścisk koło wozu... — śmiał się cierpko i dyszał chrapliwie.
Zeszliśmy na kamieniec przez wodę i stanęliśmy przed kościołem. Zdala doleciał mych uszu hałas jarmarczny.
Przed organistówką stał wóz drabiniasty, dokoła cisnęli się ludzie i pchali jedni przez drugich. Na wozie chłop jakiś wymachiwał rękami, z boku wójtowie hamowali pchający się naród. Tłum nie słuchał tłómaczeń wójtowskich, lecz kłębił się i spychał, jakby zajadła mrówcza czerń. Kto mocniejszy, dostał się prędzej do wozu ponad plecyma innych, brał ile mógł i wysuwał się z ciżby.
Kobiety, niedorostki i dziady stały na boku, czekając, aż im się co na ostatku dostanie.
Zniemiałem chwilą i siałem długo zapatrzony w hałaśliwy tłum. Przed oczyma migały mi twarze znajome »porządnych» gospodarzy, kilkumorgowych zagrodników.
— Dla Boga! Cóż się to dzieje? I ci tu przyszli żebrać?!
— A widzi pan!...
Obok mnie stanął towarzysz.
— Trza iść, boby się mi nic nie dostało... i dysząc, powlókł się i wmieszał w tłum. Z hałasu wylatywały urywane zdania.
— Nie pchajcie się!
— Mnie przódy!
— Ty se możesz kupić!
— Edyć zryjcie bogacze! Biednemu się nie dostanie...
I stał wrogo naprzeciw siebie cały ten nędzny tłum. Jeden drugiego żarł oczyma, a każdy wyciągał rękę po lichą zapomogę: gazda, komornik i najbiedniejszy dziad... Wszyscy!




III.

Ostatnie odbłyski czerwonej zorzy padły na szczyt Turbacza. Towarzysz mój zawarł woły do koszaru i chodził po polanie ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Czego szukacie? — zawołałem.
— Patrzę, czy były dziki te nocy, bo pełno świeżych rywocin...
— I cóż?
— A były psie krwie... o, tu... pełniutko śladów...
Chodził, ruszał biczyskiem ziemię i psiakrwował po cichu. Po długiej wędrówce poszedł ku mnie smutny i usiadł na trawie.
— Co ja mam utrapienia — skarżył się — z tą przeklętą gawiedzią, to ani wypedzieć nie zdolę... Zjadły mi orkisz pod lasem, ziemniaki zryły paskudnie, że ugrześć nie porada... a teraz na polanę przyszły i przewróciły do imentu. Człek ochraniał, nie pasł, bedzie — rzekę — szczypta siana, a tu usiecze, za przeproszeniem was poćciwych, psi odchód. Coż mie też nadało, aj co, na te ciężkie czasy!...
— Polujcie — rzekłem.
— Kie nie wolno. Nie wiecie to, że hrabia la siebie dziki chowa?
Mrok zapadał coraz czarniejszy. Z polan pasterze zganiali woły do koszarów. Wyręby majaczyły w dole, jak żydowskie cmentarze. Siedzieliśmy długo w cichem zasępieniu... Z roztoki pełzały ku nam zwolna mroczne cienie.
— Ale zanocujecie w kolebie, bo kabyście szli? — rzekł chłop, powstając.
— Zanocuję.
— To trza przystroić co na ogień.
Ruszyłem za nim ku kolebie, na drugi koniec polany, Niezadługo nazwłóczył z przylasku suchych gałęzi i pniaków i zapalił w kolebie na ziemi. Usiedliśmy na progu. Za plecyma trzaskały palące się gałęzie, przed nami noc spokojna i mroczne w dali szczyty. Zimny podmuch przywiewał ku nam jednostajny szum roztoki leśnej, to jakieś szepty i głosy niezrozumiałe... Na Obidowcu zajaśniało duże ognisko.
— Kto hań to pali?
— Porębianie — odrzekł chłop z namysłem — napewno oni... Tak, tak... Pamiętacie wy? e, pewnie nie pamiętacie, bo już temu kiela roków...
— Co takiego?
— Te ognie po górach... Drzewi, za moje pamięci stawiali smolne słupy...
— Na co?
— Bo padali, że panowie pudą od Babie Góry i będą wszystkich rznąć z kraja... Naród się strachał, krył się po lasach i wtedy to dawali na znak ogniste wici... Hej, były to czasy! były...
— Cicho­‑no, ktosi śpiewa...
— E dyć!
Skoro wiatr ucichł, doleciały nas wyraźne słowa:

»Panowie, panowie
Bedziecie panami —
Ino nie bedziecie
Przewodzić nad nami«.

Echo grało i niosło dalej, nieskończenie, przejętą nutą, wieszając się z szelestem po bukowych liściach...
— Dyć to prawda, choć to i śpiewka... — podumał chłop. — Co powiecie?
— Ogień dogasa...
— Do krzty zabaczyłem! — zerwał się na nogi — trzeba wsuć ziemniaki, niech sie pieką...
Niezadługo siedzieliśmy w kolebie na żerdzi, wyciągając z ognia opalone ziemniaki i jedząc smacznie ze solą. Po wieczerzy ułożyliśmy się na sianie, przyniesionem z kopy, i pookrywali płaszczami grzeszne ciała. Sen jednak nie przychodził. Myśli każdemu leciały przez głowę, jak w opętaniu.
— Nieporada usnąć — dźwignął głowę mój sąsiad.
— Nieporada.
— Mówmy co!
— Mówcie.
Podumał chwilę, wreszcie zaczął:
— Jak niebożyczka matka umarli, to już temu bedzie... kieloż bedzie?... chyba śtyrdzieści roków... A jak ja się ożenił, to bedzie... kieloż będzie?... może trzydzieści pięć roków, abo i więcy... to wiecie bez cały ten czas nima ani jednego dnia, cobych se pedział: Chwałaż ci, Panie Boże!... ino cięgiem idą fale na człeka, jedna za drugą, bezustanku. Jak nie to, to to, a zawdy musi cosi gryźć...
— To dziwne! — rzekłem, patrząc w dopalającą się głownię.
— Najwięcej kłopotu, toch miał z babą... Bo to chore było od czasu i do niczego. Haw się obertniesz, to ona już stęka... Co ja z nią przeszedł — moiściewy — toby na wołowy skórze nie spisał. Do dzisiednia takie mam utrapienie. Ciągle mi poza uszy tyrcy i suści, a sama swija się koło pieca. Już­‑ech se nieraz pedział: Czy mnie Pan Bóg lutościwy pokarał, czy co?... No, ale cóż mizerny człeku poradzisz przeciwko wyrokom boskim... Jaki kij wziąłeś — takim się podpieraj...
— Nie inaczej! — potwierdziłem.
— Dość jedne biedy — ciągnął. — to druga na mnie przyszła... Prawowali mnie brat i siostra, każde o swoją część. Wybrali przedtem, co chcieli, a potem padają, że im się wypłat patrzy. Ja też padam: kie sie wam patrzy, to się prawujmy!... Juści ciągło się to prawo cosi bez dziesięć roków. Co przyszedł wyrok na moją stronę, to go zwalili rekusem, i tak zawdy. Jaże na ostatku oni przepchali i nakładli mi telo kosztów, coch musiał znowu bez dziesięć roków spłacać. Co ja podżył bez cały ten czas, to ani, ani wypedzieć nie zdolę. Takie to życie nasze kochane... że człek se nieraz powie: Lepiej być parobkiem u ostatniego gazdy, niźli pierwszym gazdą we wsi. Bo parobek, jak zrobi swoją robotę, to się o nic nie tróbuje i wyśpi się ślebodnie, a gazda musi se łamać głowę i we dnie i w nocy: skąd wziąść na to, abo na to... Ta i mnie Pan Bóg nagodził dzieci...
— Ileż ich macie? — spytałem senny. Głównia już dogasała. Powieki zesunęły się same.
— Wiela ich mam? pytacie się... Dyć my tu wnetki porachujemy. Nastarszy Józek z drugim Wawrzkem pojechali do Pesztu (Ale jeszcze jeszcze nic nie nadesłali. Żeby się choć odżywić mogli). To dwóch. Oprócz nich jest jeszcze kieloro w chałupie... Jaśkowi już będzie szesnaście, abo kto wie... Gładki chłopak. Zośka zastąpi już matkę w czem tem... Szymuś już da rady paść... No, a to drobne... poczekajcież... kieloż ich jest?... Kasia... Rejcia... Jędruś...
Reszty imion nie słyszałem. Odurzyło mię wilgotne siano i zmożył ciężki sen.





IV.

Słońce wytoczyło się już nad wschodnie wirchy Gorca, kiedy począłem schodzić wrębem do roztoki. Cierniste ożyny i maliniaki gęste tamowały mi drogę, suche, wysokie trawska oplątywały nogi. Rozsuwałem je rękoma, płynąc falisto, jak lis po stepowych burzanach. Z pod nóg czasem wymknie się chruściel i, jak mysz, cicho po trawie zaszeleści, to przebudzona sarna wyskoczy z gibrzyny, spojrzy lękliwie dookoła, i w paru wysokich susach zniknie z przed oczu... Długo tak szedłem, ścinając w pędzie leśne kwiaty i otrząsając z łodyg przejrzałe maliny. Wreszcie trafiłem na ścieżkę, wydeptaną przez dziki i stratowaną raciami tak, jakby tędy przegnał, co najmniej, sto par wołów. Codzień, przed wschodem i po zachodzie słońca, można je tu napotkać, jak idą na żer do wsi i wracają —- jeden za drugim. Pomknąłem szybciej — i niezadługo stanąłem na drodze kamienistej, wiodącej spadzisto na dół równolegle z szumiącą roztoką.
Idąc wolniej, zrywałem maliny, wiszące nad drogą. Wtem usłyszałem z bliska szczekanie psa i równocześnie słowa:
— Burek! pódź tu! Rozumiesz?!
Mała psina przybiegła ku mnie, zaskomliła radośnie i jednym susem wyprzedziła mnie o kilkanaście kroków, kładąc się pieszczotliwie u nóg swojego pana.
Ów »pan« siedział obok jednej drogi na wilgotnym trawniku i patrzył uparcie pod nogi. Za zbliżeniem dojrzałem niewielkie źródło, które przykuwało jego oczy. Podniósł je na mnie, gdym stanął przed nim — i ujrzałem dwie maleńkie, zielonawe iskierki w zasuszonej twarzy, umieszczone w zagłębieniach pod bronzowem, świecącem czołem.
— Z daleka? — spytał.
— Z wirchów.
— Siądźcie.
Zapraszał mię uprzejmie, jak w swoim domu, wskazując ręką zielony trawnik. Spocząłem bez wahania. Psina podsunęła się ku mnie z uciesznem skomleniem.
— Pies wicie przeźry człeka od razu — mówił zwolna, wpijając we mnie przenikliwe oczka. — Dobremu rad, złego prześladuje... U ludzi nie tak.
— Nie wierzą se.
— A nie wierzą. Bo na poziór patrzą...
— Gdzieście się zabrali? — spytałem.
Namyślał się, co ma odpowiedzieć.
— O dyć nika... — mruknął po chwili. — Tak se ta posiedzę, pomedytuję... Robić ni ma co.
— Z czegóż żyjecie?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Z tego, co świat nagodzi... — szepnął. — Dy dźwierzyna żyje po lasach, a wyżyje... Nie trapię się, bo ni mam o co.
— Gruntu nie macie?
— Co mi po nim! Telo z nim, co i bez niego...
— I jakże?...
— A nijak!
Patrzyłem nań zdumiony. Świdrował mię oczkami, mrugając nerwowo: w kącikach zaciętych warg czaił się uśmiech rozumny, zrodzony z cichej rezygnacji.
— Na wiesnę jagody są i borówki — tłómaczył mi zwolna, — latem zaś maliny, a pod jesień czernice i bukiew. To się ta człek ożenie biedzie... ino zima gorsza. Pokiela były kwiczole, to się jadło...
— Teraz nie ma?
— Nie przylatują. Nie widać ich już bez trzy zimy...
— I tak żyjecie?
— A żyję, pokiela jeno zdolę jeść, abo pokiela bedzie co... Dziewtoremu to się ta i cnie takie życie. Jak i prefesorowi z Lubomirza...
— Cóż to za jeden? — Dyć prefesór, taki wicie, co to dzieciska uczy...
— Ehm...
— On ta przyszedł do wsi, jak zycanie biedny starowina. Juści gmina przyjęła go. Bedzie ta — pada — dzieciska w zimie poduczał i niech się ta chowa, jak może...
— I chowa się.
— Dyć chowa. Bez zimę, pokiela uczy, żywią go wicie z koleje, z każdego numeru. Co im ostanie od jedzenia, to mu w garczkach donoszą, i żywi sie ta... W lecie zaś nikt o niego nie dba, bo dzieciska paszą... nie trza go.
— Płacy nie dostaje?
— Skąd, kie go nika nie trza. Żyje ta jagodami, grzybami, co uzbiera, czem zdole... Ale se krzywdzi. Zeszli my się we wrębie, to opowiadał, że bieda na niego...
— No, wierzę!
— Ale biedy takie ni ma, nie wierzcie. Ino to wicie nie wezwyczajone, to się mu ta i cnie... Schodził on kawał światu — dodał po chwili — w Brazylii był i wszędy. Padają, że siedmioma językami gada, ale ja ta temu nie wierzę...
— I tu trafił na nieszczęście swoje...
— Ja medytuję — przerwał, — że nieszczęściów ni ma, ani szczęściów...
— Ino?
— Ino są jakiesi płanety złe i dobre. Ale złych jest więcy, musi być więcy...
— Czemu?
— Bo się ludziska skarżą, a to niedobry znak...
Przysunął się ku mnie i gorączkowo począł mówić. Oczka mu błyszczały, jak dwie na słońcu krople.
— Trojakie są złe płanety, trojakie... Jedne chodzą po niebie, drugie idą ziemią, a trzecie po ludziach... Te najgorsze, co po ludziach chodzą... wierzcie mi!
— Bajecie...
— Ja wam baję?! — zatrząsł się nerwowo. — Popatrzcie się... — wskazał na źródło, bijące w górę. — Ta woda była pierwi hań w górze, nade drogą i płynęła z boku... teraz zeszła tu nadół, ka widzicie, i bije prościutko do góry. Wiecie, czemu tu zeszła? wiecie?
— No?
— Bo przyszła na nią płaneta i musiała zejść. Śmiejcie się, a ja wam gadam, że tak...
Pokiwał głową nad wodą, jakby mu jej żal było.
— Musiało się jej cosi stać, musiało — mruczał sobie. — Abo kto napluł do nie, abo co, że się ozgniewała i uciekła... Wierzcie mi — dodał głośniej, — że ma takie samo czucie, jak człek, abo i drzewo. Okaliczcie smreka, to zapłacze na was śluzami smolnemi, albo uschnie z boleści...
— To samo, panie, tosamo...
— Ta wasza planeta... jakaż ona jest?
— Moja płaneta... moja płaneta! — powtórzył, a oczy mgłą mu zaszły — jaka ona jest... żeby ja to mógł wiedzieć! Nikt z nas nie wie, czy zła, czy dobra... Nikt nie wie...
Nie zrozumiał widać pytania. Milczałem jednak, szanując jego oryginalny światopogląd i przypatrywałem mu się, gdy pochylił głowę zamyślony, a oczka małe utopił w bijącem źródle.
— Często tu bywacie?
— Prawie codzień. Ciągnie mnie, wicie, to źródło...
Gdy podniósł głowę, dostrzegłem nagle dziwne podobieństwo jego oczu z bańkami świetlistemi, tworzącemi się na bijącem źródle.
— Ale, ale napijcie się te wody — prosił, — ni mam co inszego... Ja wam padam — dodał poważniej, — że ta woda ma dwojakie dobro... Jak wto pojedzony, to budzi większy hapetyt — jak zaś kto głodny, to mu się jeść odniechce... tego pierwszego, toch jeszcze nie próbował... drugie za to próbuję codzień.
— To wasza planeta...
— Nie tu ona siedzi — zamruczał. — Nie tu... ka ja pudę, tam ona ze raną... Pódź, Burek! pódź! Ostańcie zdrowi.
Powlókł się w górę do wrębu. Pies niecierpliwy wyprzedził go i wpadł w wysoką trawę szukać jakiego pożywienia. A ja długo siedziałem przy źródle, medytując nad »płanetami« tych ludzi...

W. O.
Niedźwiedź w sierpniu 1898.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.