Panteista
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panteista |
Pochodzenie | Życie tygodnik Rok II (wybór) |
Wydawca | Ludwik Szczepański |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały wybór |
Indeks stron |
O moja duszo — patrz — i nasycaj się! po jasnoturkusowem niebie płyną chwiejne róże obłoków i zanurzają się jedna za drugą w ognistych oceanach widnokręgu. Rubinowe smugi, jak miecze archaniołów, otaczają niewidzialnego wśród blasków Boga.
On zakrył się srebrną tarczą, której promienie cudotwórcze lecą na świat i wołają do życia — hej, do złotych czar życia, upajających winem przemiany.
∗
∗ ∗ |
Fioletowe lasy wyzierają z poza różowych mgieł, zaorane pola lilowieją, migocąc tęczą dyamentów. Złotopurpurowe zboża kłaniają się młodemu słońcu, rozlane wody na łąkach odbijają w swoich błękitnych zwierciadłach niebiosa i stubarwną mozajkę chmur.
Skowronki w górze nucą swe pieśni weselne.
Czerwone owady wylatują z szelestem, koniki polne grają w trawie coraz liczniejszym chórem, pszczoły brzęczą po kwiatach, trzody idące na pastwisko porykują basem, a kosiarze łąkowi dzwonią gdzieś kosami.
Ciepło, rozkosznie!
Świeże powiewy napełniają me płuca, promieniste ręce głaszczą mnie po włosach — i fale krwi na twarz mi ściągają.
A w mojej duszy zaczarowanej wszystko śpiewa, błyszczy, barwi się, porusza — i żyje.
Skowronek mógłby zamilknąć — ja nuciłbym dalej jego pieśni; chociażby świat kolorów zniknął, ja utworzyłbym nowe fiolety lasów — nowe niebiosa i nowe słońce.
Jakby rzucony w głębiny jeziora — roztaczam się coraz szerszymi kręgami i płynę dalej, wciąż dalej — w bezgranicza.
W źdbłach trawy się uginam pod kulami rosy — i razem z niemi oddzielam się od ziemi, ulatam w przestworza, kapryśnym wiatrem pędzony, bez troski o cel swój, bez myśli o przyszłość, bez tęsknoty za przeszłem. O naturo, gdzie twoje krańce i gdzie moje? daremnie każde chce ogarnąć siebie — niema jedności i niema oddzieleń, niema bezmiarów i niema granic.
Czem ty jesteś — jestem ja: bóstwem, nicością, ułudą.
Rozproszyłem się, a raczej istnieję wszędzie; znikłem, a raczej ogarniam wszystko.
O matko moja! dobrze mi jest w tobie, uroczyście i harmonijnie, jak w świątyni: lazurowe sklepienia wzniosłaś, przetkane żywem srebrem, posadkę kwieciem usypałaś i zielenią; aromaty krążą, jak dymy kadzielnic; głosy roztapiają się w powietrzu, jak granie organów, zboża szeleszczą, jak poszept modlitwy, a ja, twój kapłan ofiarny, klękam, wsłuchany w tętno twojego serca.
O pani moja! jestem lirą twoich dźwięków, pryzmatem świateł, zwierciadłem barw i kształtów, ogniskiem pragnień.
I sercem...
Zaturkotało na drodze: toczył się wóz naładowany kamieniami. Koń stąpał powoli, z wysiłkiem; łeb schylił ku ziemi, na wychudłych biodrach wyciągnęły się muskuły, jak postronki, a ze startych boków sączyła krew.
— Wio, wio! i woźnica okłada batem.
Lecz koń przystanął, głowę zwiesił bezwładnie, z jękiem, stękaniem chwyta powietrze.
— Ścierwo! zaklął parobek i grubym końcem biczyska okładał po krzyżu i ślepiach.
Kości głucho łomocą...
Oj boli! taki jestem wychudły, głodny — i tak mi ciężko!... chomonto wżera się w piersi, postronki szarpią żywe mięso i ten kij sękaty kości mi gruchoce... Com winien, żem słaby i że kamienie tak ciężkie?
To właśnie, żeś słaby daje prawo żyły ci wypruwać i kości przetrącać — to prawo ma twój pan — parobek.
Podbiegłem i chwyciłem go za ramię: »boli — nie bij«.
Mruknął, z całych sił uderzył, koń szarpnął raz jeszcze — napróżno...
Ująłem szprychy, zwierzę wytężyło resztki sił — powoli, z wysiłkiem stawiał koń nogi w kolanach obrzęknięte i pokurczone, stękał głośno, a w oczach głęboko zapadłych łzy mu świeciły — prawdziwe łzy...
∗
∗ ∗ |
Zaćmiło się słońce w mojej duszy, łzy mi spływają po twarzy, głowa się pochyla ku ziemi i nogi stawiam trudnością — boli!
Ciągnę ciężar bezmierny — stosy bólów życiowych — ostre głazy mnie cisną, twarde sznury mnie szarpią. Boskie prawa natury — pognębienie ogólne, pożeranie wzajemne...
Robak przegryza roślinę, zwierze ją depce i zjada, gdyż bezbronna, a żołądek silnych jej potrzebuje.
W trawie wre walka; w żywych organizmach pasożyty nurtują, mózgi i oczy napełnione miryadami robactwa.
Wszystko się niszczy nawzajem, a wszystkich prawem przemocy gnębi — człowiek.
Dziewicze lasy podpala, drzewa w rozkwicie ich życia siekierą rąbie, trawy i zboża podrzyna, czego dosięgnąć może — morduje i gwałci, bo silnym jest ten bratobójca. A za chwilę sam pada w proch, z którego powstał...
Przeraźliwy łańcuch szkieletów, zapadający w mrok nicości — oto byt; hałaśliwa maskarada na bezmiernym cmentarzu.
Maski — a pod niemi próchno: w życiu śmierć, w miłości nienawiść, w szczęściu — ból. Swobody niema — jedynie prawa odwieczne, niezłomne, nieuniknione, wszechpotężne.
Tworzysz, naturo, dzieci, aby się niszczyły wzajemnie — a ty boleść ginących odczuwasz, boś ty w nich, a one w tobie.
Cierpisz, matko? o, i ja cierpię!...
∗
∗ ∗ |
Słońce mnie pali, poty kropliste spływają po ciele — gdzież jestem? czarne linie kolei, czerwony dworzec i słupy zwrotnic...
Prawda, szedłem na spotkanie narzeczonej.
Pociąg z łoskotem się zbliżał i nagle, bieg hamując, stanął.
Posypała się gromada pasażerów, lecz — jej nie było. A tak pragnąłem, tak strasznie pragnąłem — właśnie teraz w tej chwili. Niechbym tylko był wzrok jej zobaczył...
Ktoś mnie trąca — urzędnik podaje list.
Tak... — o o! tak — aha... tak, tak... owca głupia!...
Pociąg ruszył. Z okna wagonu wychyliła się dama i rzuciła zwiędły bukiet na ziemię. Były to róże zrudziałe, jakby zatrute. Niektóre miały listeczki wyrwane — pewno służyły do wróżb: Kocha, lubi, szanuje... kopnąłem je nogą...
Skręciłem na drogę powrotną przez lasy.
Z obu stron rozciągały się łany lichego zboża, wyrosłego na piaskach, tu i owdzie stały żółte kamienice. Było upalno i duszno.
Spieszyłem przejść ten monotonny szmat ziemi, by zanurzyć się w nęcącej ciemni drzew: słońce tam nie przypieka, kurz nie wżera się w oczy.
I otom wszedł w gęstwinę, oblany chłodem, otoczony zapachem i zielenią.
Rozpiąłem koszulę, by pierś odsłonić na powiewy, pieszczące swym chłodem.
W przejrzystej cieczy zielonkawych półcieni zdało mi się, że jestem na dnie morza, którego powierzchnia tworzyła ciemny błękit, wyzierający przez gęstwinę zarośli; czerwone muchomory podobne do szkarłupni; srebrzyste gołąbki, niby konchy perłowe, a na zalanych słońcem polanach latały żółte i błękitne motyle, niby kwiaty, kołysane falą.
Błysnęła lustrzana powierzchnia jeziora, otoczonego wieńcem sitowia i lasów.
Wskoczyłem do łodzi ukrytej w szuwarach i sunąłem po przez giętkie sitki na środek.
Szmaragdowo‑niebieskie szklarki, lśniące jak emalia klejnotów, z brzękiem szybują na szklistych żyłkowanych skrzydełkach.
Śnieżne kwiaty lilij wodnych i złote czary kaczeńców migocą na ciemnej powierzchni. A gdym z gąszczu wyjechał — oślepiły mnie snopy rozpalonego światła; gorące blaski kłują, wlewając prądy podniecającej morfiny. Po krynicznym chłodzie lasu z rozkoszą zanurzam się w roztopionem srebrze. Zwlekam odzież i nagi rozciągam się w łodzi.
Czuję okropny ból i rozkosz czuję nadziemską. Rozsuwam liście nenufarów i wpatruję się w zachwyceniu: szare ziela wodnej pokrzywy tworzą gaje cudowne, sploty sznurów liliowych, przyczepione do amarantowych księżyców, jakby węże zasłuchane w pieśń, a tam, głęboko, czarne aksamitne łąki, pełne duchów błądzących. Maleńcy, zwinni pływacy szybują w zaroślach — i rozpierzchają się jak mgła przed złocistym cherubinem — karpiem, albo szczupakiem‑lucyferem, który błyska srebrno‑niebieskiem podskórzem, jak pochodnią.
Gdybyż to spocząć na tym czarnym aksamicie! rybki całowałyby mnie po ustach, odrywając kawałkami ciało; lilie miłośnie otoczyłyby wiotkimi ramiony mą szyję i wyciągały soki pożywne z mej piersi. Takieby wzrosły bujne, przeczyste, wspaniałe; takim symbolem niewinności, wdzięku jaśniałyby ich białe korony.
I bóle moje przejdą — jak dźwięk...
Stanę się dziedzicem wszystkich królestw, ciało i krew swą rozdawać będę wszystkim, którzy u mnie jeść zapragną — ja was napoję — ja was nakarmię!
Hej, hej! ludzie ryby łapią i mnie zjadają! Lilia Weneda ojca żywi liliami; jaskółka miała w dzióbie szklarka, wicher obłok poniesie, a rolnicy złożą obiaty, aby ich pola zrosił ożywczy deszcz mojej krwi.
Powstaję... słońce prostopadłe promienie skupia na mojej czaszce i śmiech porywa szalony: co za rozkosz! i wrę i płonę i mózg mi się warzy — oh!
De profundis clamavi ad Te, Domina Natura, sancta mater mea!
Nie chcecie? — to darmo — ja całemu światu rzucę ewangelię. Nie skrępujecie mojej wolnej myśli niczem. To jedyna wolność w tem więzieniu świata! Palicie mnie, obłudnicy? ale słowa moje poniesie drgający eter aż na szczyty najwyższych gór.
Już ogarniają stos mój płomieniste języki, lilie chusteczkami powiewają z radości, a tłum czarnych mnichów spogląda na mnie z brzegu, szemrząc modlitwy i przekleństwa.
Szatany krążą w powietrzu, oblewając roztopioną siarką i wołają: tyś nasz!
A tam — matka moja z zielonymi włosami wyciąga dłonie — skroń jej obłoki otaczają srebrzystym rąbkiem, u stóp jej na czarnym aksamicie rybki się gonią.
Kochasz mnie, matko? o, i ja cię kocham!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Prysnęła gładka powierzchnia jeziora, jak rozbite zwierciadło; lilie pogrążyły się w wodzie, roje owadów rozpierzchły się, a ciało zapadało zwolna, aż spoczęło na dnie.
A wtedy uspokoiło się wszystko. Kwiaty wypłynęły na wierzch, oświeżone zamrzeniem; rybki zbliżyły się ciekawie do złotawej, nieruchomej bryły i zaczęły ją całować czy kąsać...