Nowy problemat serca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowy problemat serca |
Pochodzenie | Życie tygodnik Rok II (wybór) |
Wydawca | Ludwik Szczepański |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały wybór |
Indeks stron |
Było nas trzech serdecznych przyjaciół. Żyliśmy długo, przestawając codziennie ze sobą, znaliśmy się nawzajem na zewnątrz i na wewnątrz — potem rozdzieliło nas życie — i teraz, po długich latach, podczas których nie wiele słyszeliśmy o sobie, oprócz pobieżnych i ulotnych słów od wspólnych znajomych, spotykanych przypadkiem na drodze życia, ujrzeliśmy się znowu!
Przypadek sprowadził nas razem, przeznaczenie ma często takie kaprysy. Jeden z moich przyjaciół, mieszkający tutaj, zaprosił nas na obiad — byliśmy sami, tak, jak za dawnych czasów — usposobienie nasze stawało się z każdą chwilą rzewniejsze, wszystkie zapomniane wspomnienia naszej młodości i przyjaźni odżyły na nowo, i ubiegłe lata, spędzone razem, stanęły nagle przed naszemi oczami, jak cicha, uśpiona Fata Morgana, podwójnie czarująca, bo rzeczywista, chociaż oddalona i niepowrotna! Wzięliśmy dorożkę, i unikając gwaru miejskiego, jechaliśmy wzdłuż wybrzeża morskiego. Było to na początku wiosny, ku wieczorowi; wody Sunda błyszczały w promieniach zachodzącego słońca, lekka mgła unosiła się nad łąkami — drzewa i krzewy pokryte były delikatnemi, świeżemi zielonemi pączkami. Głęboka cisza — taka, jaka tylko na równinie być może — jedynie skowronki śpiewały jeszcze w błękitnej przestrzeni. Jedno wspomnienie po drugiem cisnęło się na usta — jużto wesołe, jużto smutne — wspomnienia te stawały się słowami i obrazami, i przeżyliśmy wszystko raz jeszcze, cicho, spokojnie, tak, jak ów wieczór wiosenny, otaczający nas. Życie otworzyło raz swe szpony i wypuściło nas na chwilę na wolność!
Wymówiłem imię jakieś — nie wiem czemu i po co, imię człowieka, którego znaliśmy niegdyś, z którym łączyła nas przyjaźń nawet, i zaczęliśmy o nim rozmawiać. Przed kilku laty zaręczył się z pewną młodą dziewczyną, posiadającą wszelkie możliwe przymioty. Wszyscy, którzy ją znali, klękali przed nią i uwielbiali ją, ale po kilku miesiącach zaręczyny te zostały zerwane. Narzeczony cofnął się — dlaczego? Tego nikt nie wiedział i nikt nie mógł zrozumieć. Dziewczyna poddała się bez szemrania przeznaczeniu — pocieszyła się — i znalazła wkrótce innego, który potrafił ocenić lepiej swoje szczęście. Tak przynajmniej mówiono. Był to jakiś urzędnik, dobrze płatny, mieszkający w jednem z małych miast na prowincyi. Żaden z nas nie znał jej — nie mogliśmy więc wydać żadnego o niej sądu — to też trzeba nam było szukać jedynie w charakterze i usposobieniu naszego znajomego powodu tego niepojętego zerwania.
— Domysły i przypuszczenia nie doprowadzą nas do niczego — rzekł mój przyjaciel, siedzący naprzeciw mnie. — O tem, co go spowodowało do tego postępowania, nie wie nikt, oprócz niego samego, a chociażby powiedział wszystko, to jednak nikt by go nie zrozumiał, najmniej zaś ta, która miała prawo żądania wyjaśnienia. Przypominam sobie bardzo dokładnie, że otrzymując doniesienie o jego zaręczynach, pomyślałem: to małżeństwo nie przyjdzie do skutku! Nie miałem najmniejszego wyobrażenia o tem, jak narzeczona jego wygląda, albo jaką była, ale to wiedziałem napewno, że taki człowiek, jak on i my, nie może się związać na całe życie. Dla nas jest małżeństwo hazardem, zapowiedzeniem wygranej, podczas kiedy mamy liche karty. Drobnostki kierują nieraz naszem życiem i wywołują wielkie zmiany — nieobliczone, drobne wypadki, na które nie zważamy i o których nawet nie wiemy, dopóty, dopóki już nie jest zapóźno! Czasem nawet nie możemy o nich wiedzieć. Przyjaciel nasz spotkał na drodze swego życia kobietę, w której zewnętrznej i wewnętrznej istocie znalazły jego wymagania, życzenia i marzenia, oddźwięk i zrozumienie. Dusza jego i zmysły i cała jego istota przejęła się tem uczuciem — w sercu jego drżał ton miłości i zapomniał, że właśnie wysokie, drżące tony przechodzą łatwo w dysharmonię. I pewnego pięknego dnia posłyszał dźwięk fałszywy, który rosnął i zaostrzał się z każdą chwilą, i włożył palce w uszy i cierpiał i męczył się; nic nie pomogło, melodya rozpadała się na kawały — i zamieniała się w mieszaninę krzykliwych i nieczystych tonów — i wtedy — uciekł. Powodem tego mogło być jedno, jedyne słówko — dźwięk jej głosu, wyraz twarzy, albo ruch jaki. Mogło być nawet, kto wie? — coś takiego, co z nią nie stoi w styczności — co zmieniło jego usposobienie, jakaś assocyacya jego myśli, nie mająca żadnej podstawy, albo jaka nagła zmiana jego uczuć, którą ona bynajmniej nie wywołała, i za którą on sam nie był odpowiedzialnym, tak samo, jak kiedy nam zdaje się często, że bez powodu, mamy jakiś smak, lub czujemy jakąś woń, która nam jest wstrętną. A to nieprzyjemne wrażenie obrzydzenia, nie stojące może pierwotnie w żadnym z nią związku wystarczało aż nadto, aby go odepchnąć od niej, jak od nienawistnego przedmiotu — i musiał uwolnić się od niej. Jest to zagadką dla wszystkich, a może i dla niego samego.
Pewien młodzieniec, którego znałem, opowiadał mi takie zdarzenie z własnego doświadczenia. Zakochał się w dziewczynie, która dzieliła jego uczucia; widywali się codziennie i mieli sposobność poznania się tak, jak tylko dwoje ludzi poznać się może; on widział w niej całe szczęście swoje i sądził, że bez niej już żyć nie może. Raz zdarzyło się, że byli razem w towarzystwie, i że inny mężczyzna, dla którego od pierwszego spojrzenia poczuł ową antypatyę, jakiej nie możemy nigdy dokładnie pojąć, a jaką uczuwamy całą naszą istotą, zaczął składać jawne hołdy wybranej jego serca. Zdawało mu się też, słusznie czy nie, że banalne jego frazesy podobały jej się. Z początku doznawał jakiegoś palenia w sercu — potem wyobrażał sobie, że jakaś część istoty antypatycznego człowieka wniknęła w istotę ukochanej i objęła ją całą, a że człowiek ten był mu wstrętnym, przeto nagle — uczuł wstręt i do niej. Widok jej przejmował go tą samą odrazą, jakiej doznawał na widok owego rywala — a było to czemś niezrozumiałem ale i nieprzezwyciężonem. Zdawało mu się, że ciało jej i dusza napełnione są nową jakąś materyą, z którą się jego istota połączyć nie może. Obrzydzenie odpychało go od niej instynktem, tak, jak kiedy nasze zmysły i nerwy smaku i powonienia unikają wszelkiego zetknięcia się z czemś wstrętnem.
Znam także pewną młodą dziewczynę, której zdarzyło się zupełnie to samo. Zaręczyła się z człowiekiem, którego kochała z całego serca. Oboje byli pewni, że są dla siebie stworzeni. Narzeczony zabrał ją raz z sobą, aby ją przedstawić swoim rodzicom, i gdy ujrzała ojca, uczuła dla niego natychmiast gwałtowną odrazę. Widząc syna stojącego obok niego, zauważyła, że twarze ich były do siebie podobne, tylko, że twarz starego była nabrzmiałą, wstrętną i pospolitą. Może podobieństwo to istniało rzeczywiście, a może też jej się tylko zdawało. — I wkrótce nic już innego nie widziała w obliczu ukochanego, drobne, charakterystyczne właściwości, jakie w nim z początku po kolei odkrywała i kochała dlatego, że sama je tylko znała i ztąd za własne uważała — wszystko to znikało i nie zostawało nic więcej, jak owe podobieństwo do ojca, którego nie pojmowała, ale które w jej przekonaniu istniało. I o niczem już teraz nie myślała; obecność narzeczonego męczyła ją, brzydziła się nim; myśl o tem podobieństwie przerażała ją i zajmowała całą jej istotę, tak, jak nam się dzieje, gdy w gorączce brzmi nam w uszach ciągle jedna melodya, której się pozbyć nie możemy. Melodya ta leży nam ciężarem na piersiach, pocimy się ze strachu i uginamy się pod nią, a ona sprawia nam ból taki, jak gdyby ktoś wbijał nóż w nawpół zagojoną ranę, i brzęczy nam, jak mucha w mózgu, jak w nieskończonej, głuchej przestrzeni!
Słońce chyliło się ku zachodowi — błękit nieba przechodził zwolna w barwę szarą — chłód wieczorny dawał się już uczuć i jeszcze głębsza cisza zapanowała nad wybrzeżem.
— Mogę wam opowiedzieć — zaczął znowu mój przyjaciel — ustęp z mego życia, teraz bowiem myślę o tem bez żalu i goryczy. Jest to zdarzenie, które wyjaśnia mi wszystko to, o czem poprzednio mówiłem. Przed kilku laty, po zimie, przepędzonej wśród ciężkiej pracy, czułem się zmęczonym i znużonym na duszy i ciele, przesycony życiem kawalerskiem, miastem i towarzystwem ludzi i postanowiłem wyjechać na pewien czas. Puściłem się na oślep, na los szczęścia i ostatecznie zamieszkałem w odległym wiejskim kącie, w cudownej okolicy, pełnej lasów i rzek — i będącej odrębnym w sobie światem, nie mającym żadnej styczności z tym światem, z którego uciekałem. Doznawałem takiego uczucia, jak człowiek, który z dusznej sali balowej wychodzi na świeże powietrze, któremu gorąco i szał drży jeszcze we krwi i nerwach, a w głowie brzmi nuta tańca; zdawało mi się z początku, że idę w jakiejś pustej, nieskończonej przestrzeni, która unosi się nademną i sprawia mi zawrót w głowie. Dni mijały jeden po drugim, a ja czułem tylko, że na dworze jest ciepło, że spokój otacza mnie, że niebo jest błękitne, że powietrze przepełnione jest gorącym blaskiem, i że w cieniu zielonych buków jest tak rozkosznie chłodno, jak gdyby miękka dłoń kobiety dotykała rozpalonego czoła. Całemi dniami chodziłem po lesie; stałem się zwierzęciem leśnem, rośliną polną, a w istocie mojej zmartwychwstało dziecko w całej swej prostocie i niewinności, tak jak kwiat, który okryty pyłem i spalony promieniami słońca, podnosi zwolna zwiędłe listki po orzeźwiającym deszczu.
Ostatnie lata leżały za mną pogrążone w ciemności, a ja wyszedłem nagle na jasność, i czułem, że martwa, zlodowaciała moja istota ożywia się na nowo, i że dobroczynne ciepło zdrętwiałe rozgrzewa członki. A gdy nadszedł wieczór i słońce chyliło się ku zachodowi, gdy cicha, szafirowa noc obejmowała pola i lasy, wtedy stawałem się sentymentalnym, tak, jak w niezapomnianych dniach pierwszej młodości.
I gdy pewnego takiego wieczoru, po przepędzeniu całego dnia nad rzeką, wróciłem do domu, znalazłem na stole list z zaproszeniem do jednego z obywateli tamtejszych, duńskiego właściciela wsi, którego rodzinę spotykałem nieraz na przechadzkach w lesie. Być może, że patrzono na mnie, jak na dziwoląga; całemi tygodniami żyłem tu, jak pustelnik, nie mając innego towarzystwa, jak wieśniaków, u których mieszkałem. List ten nie sprawił mi żadnej przyjemności — pragnąłem żyć w spokoju i miałem go dotychczas, teraz wiedziałem, że wszystko minęło bezpowrotnie. Pomimo to poszedłem. Było tam mnóstwo osób z okolicy — bawiono się wesoło, skromnie, w sposób małomieszczański; co do mnie, to ani się bawiłem, ani nudziłem, ale gdy w nocy wracałem do domu i rozważyłem sobie dokładnie, co się stało i w co zacząłem popadać, i co się jeszcze stanie — wtedy uczułem się bardzo niezadowolonym. Z okrutną ironią skonstatowałem znane mi dobrze symptoma zakochania się i znałem się dosyć, aby wiedzieć, że już kocham i że nie mogę nic więcej uczynić, jak pozostawić wszystko na łasce losu. Ale obawiałem się tej nowej miłości, która się bezwątpienia zamieni wnet na wielką namiętność — a wtedy — urocze dni spokojnej samotności musiałyby się skończyć! Miałem więc do wyboru: albo odjeżdżać, albo poddać się duszą i ciałem nowemu uczuciu, i nie odjechałem!
Dni mijały, jesień nadchodziła, a nasza świeża, wiośniana miłość rosła w naszych oczach i połączyła dusze, jak korzenie i gałęzie łączą dwa obok siebie stojące drzewa. A las stał się ciemnym i promienie słońca stawały się bledsze i chłodniejsze, i wszystkie światła, cienie i linie zaostrzały się i pewnego dnia w wrześniu, gdy cały krajobraz leżał jak w baśni, skąpany w srebrnych promieniach księżyca, wyznaliśmy sobie naszą miłość jednem wymownem spojrzeniem — spojrzeniem, które jest dla mnie szczytem i najwznioślejszą treścią uczucia, i w porównaniu do którego, jest wszystko, co po tem następuje, pustem i lichem. Każdy człowiek ma zapewne taką chwilę w życiu, którą najwięcej kocha i ceni — moją jest owa minuta, w której ona i ja patrzyliśmy sobie w oczy i zrozumieliśmy nasze serca. Oddaję chętnie wszystkie moje uniesienia i rozkosze zmysłowe za jedno takie spojrzenie, które przytłumia wszelką zmysłową namiętność.
Dziś, gdy spokojny i zimny zapatruję się na owe wspomnienia i porównywam jedno z drugiem, mogę śmiało powiedzieć, że to uczucie było najsilniejszem, a może jedynem, które wolno mi nazwać wielkiem, świętem imieniem miłości. A jednak potrzeba było drobnego tylko, marnego przypadku, aby zmienić aż do głębi moje serce — tak, jak gdyby białe zamieniło się nagle na czarne.
Pewnego pięknego dnia, ku końcowi września, poszedłem z moim duńskim przyjacielem do sędziego, mieszkającego w sąsiedniej wsi. W chwili, gdy wchodziliśmy na dziedziniec, zajechał wóz przed dom jego, z którego równocześnie wyszła młoda dziewczyna, służąca, w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z parobków zbliżył się do nas i opowiadał, że dziewczyna ta zamordowała swoje dziecko — że w całej okolicy mówią o strasznym tym wypadku i że wszyscy drżą na myśl takiej zbrodni. Winowajczyni przyznała się do wszystkiego i wiadomość ta była prawdziwą; biedna, popełniła czyn okropny — była może nieprzytomną, sposób jednak, w jaki zabiła dziecko, był wstrętny i oburzający. Teraz właśnie miano odwieść zbrodniarkę do więzienia. Dziewczyna była ubrana w czarną, wytłuszczoną suknię — spódnica krzywo zapięta odsłaniała z jednej strony koszlawy trzewik i brudną pończochę aż za kostkę, z drugiej dotykała ziemi, a cała jej postać budziła odrazę i obrzydzenie. Ale twarz... Na tę twarz patrzałem — w tej twarzy zatopiłem wzrok — oczy moje przylgnęły do niej, jak przyklejone — owa twarz ponura, sina, nabrzmiała od płaczu, brudna od łez — twarz, na której wyrzuty sumienia, strach i wzruszenia wycisnęły swoje piętna i zeszpeciły ją do szczętu — i oczy, otoczone sinemi obwódkami, zaczerwienione, pozbawione blasku, błędne — jak gdyby patrzały ciągle na obraz zbrodni — z wyrazem przytłumionego okrzyku przerażenia. I obok tej twarzy okropnej ujrzałem twarz inną, łagodną, słodką, świeżą — a jednak podobną! Nie wiem, na czem polegało to podobieństwo, i dziś jeszcze nie wiem — ale obiedwie te twarze były do siebie podobne — złączyły się w jednę i nie mogłem ich już rozłączyć. Jak na drzewie nowego domu mogą się znaleść zarodki grzyba i jak grzyb ów rośnie i zwiększa się i obejmuje zwolna cały budynek, cicho, potajemnie, jak złodziej, i odejmuje całą siłę drzewu — tak rozwinął się z owego drobnego zarodka, który przypadek rzucił mi na drogę, trujący pasożyt, który ogarnął całe moje uczucie i zniszczył je do szczętu.
Powóz nasz skręcił na drogę, wiodącą znowu do miasta; dachy i wieże odznaczały się na tle czerwono‑szarego nieba jak ostre sylwetki na czarnym papierze, a pomiędzy niebem i nad nami zachodzącem w dali słońcem unosił się biały obłok, za którym wychylał się blady sierp księżyca.
— Cóż nam z tego przyjdzie, że pragniemy kierować sami naszem życiem, jeżeli panują nad nami potęgi, których nie znamy, i jeżeli o naszem wewnętrznem życiu i uczuciach wiemy tyle, ile wiedzą świeże pączki na drzewach, jak się tworzą ich listki, pręciki i słupki?...