Kobieta (Maciejowski, 1898)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta |
Pochodzenie | Życie tygodnik Rok II (wybór) |
Wydawca | Ludwik Szczepański |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały wybór |
Indeks stron |
Białe puchowate chmurki błądziły leniwe, jak zaspane duchy, po ciemno‑szafirowem niebie. Z głębin wychylały się blade gwiazdy, sierp księżyca stał nieruchomo, osrebrzając bramę Floryańską, forteczny mur i wesoły placyk, na którym się rozsiadł teatr krakowski.
Na placyku białe światła latarń pieszczą mury gmachu i ciemną trawę zmieniają w szmaragd; — ruch, życie kipi, przytulona do murów wesołość wyskakuje śmiechem dzieci. Zagłusza ją turkot pojazdów i nawoływania woźniców. Ludzie się spieszą z pewną przyjemną ciekawością.
Wśród ożywionego tłumu uwija się dziesięcioletnia dziewczynka. Czerwona na jej głowie chusteczka robi wrażenie przelatującego ognika, lub maku — korala. W ręku trzyma pudełko, wypełnione paczkami zapałek. Niebieska, krótka do kolan spódniczka nie zakrywa chudych nożyn, których stopy, obute w duże ciżmy, ciężki wydają odgłos.
Zmęczona stanęła na schodkach, oparła się o ścianę wejścia, patrząc na przechodniów głębiami dużych, czarnych oczu, świecących jak kaganki na chudej, ciemnej twarzyczce... Hypnotyzowani wzrokiem dziewczęcia ludziska, zatrzymywali się, brali zapałki i często suto płacili. Dziękowała uśmiechem, rzucając z czarnych oczu blaski radości.
Paczki znikały z pudełka a zato rosły miedziaki chowane w zanadrze ciemnego kaftanika. Twarzyczka dziewczątka rozjaśniała się, kąciki ust drżały, oddychała szybko, lecz rozkosznie.
— Byle jeszcze pięć paczek poszło między ludzi i niechbym dostała za nie dziesięć centów, lecę do domu! Kupię bochenek chleba, masła za cztery, sera za cztery, będzie bal! Ale jakici bal — że aż radość — Boże!...
Marząc na temat balu, nabrała odwagi, humoru, energii.
— Zapałki! — wołała cicho, bojąc się, aby ją szwajcar nie odpędził. — Zapałki krajowe z Sobieskim, Kościuszką i Bóg nie wie z kim.
Miała dziś szalone szczęście. Jakiś pan w futrzanym kołnierzu wziął odrazu trzy paczki, rzucił za nie do pudełka całą szóstkę i, zanim zdołała wyjąć resztę — odszedł. Drugi, bez futrzanego kołnierza, wziął jedną i dał jej srebrną piątkę.
— Kiedy mam dziś takie okrutne szczęście — szeptała — to jeszcze na bal dodam za cztery cukru i za cztery herbaty.
— Jak hulać, to hulać, — moim herbata okrutnie smakuje.
— Zapałki! — zawołała ośmielona — zapałki z Kościuszką i królem Sobieskim!
— A wiesz ty, kto był Kościuszko? — zagadnął ją wesoły pan.
— Wiem! — odpowiedziała. — Ma swój kopiec za Wolską rogatką, a na rynku kamień, na którym przysięgał.
— No, to masz! I rzucił jej szóstkę do pudełka.
— A zapałki? — zawołała za nim, wyciągając rękę z paczką.
Nie odpowiedział. Straciła go z oczu.
— Dosyć już, pomyślała; dosyć — szepnęła na pół głośno. Nerwy, drażnione radością, nie pozwoliły jej ustać w miejscu, chciała podskoczyć, lecz ciężkie ciżmy trzymały ją przy ziemi. Zerwała się; nadjeżdżające konie małoco ją nie stratowały — uciekła.
Sztukając ciżmami po betonowej posadzce, przeszła na drugą stronę teatru, usiadła na kamiennych schodkach i powoli wydobywała pieniądze. Ręka jej drżała z radości, usta się śmiały, oczy świeciły.
— Aż tyle — szeptała — i jeszcze i jeszcze, a do tego trzy śrybła. Dwie po szóstce, jedna piątka. Skądże się tyle uzbierało? Czy la tego, żem chciała kupić cukru i herbaty, a może la tego, żem się przeżegnała, mijając kościół. A może la tego, żem przecie jakaś dobra. Bo ja wiem jaka, ale ci zła nie jestem...
Zamyśliła się i bardzo po cichu dodała:
— A może la tego, żem ładna. Zaśmiała się. Muszę być ładna; sam Franek pytał mi się, dlaczego tak czarnemi ślepiami zawracam? Czy żeby go wziąść?! Pogroził mi, że zanim go wezmę, pierwej mnie zbije. Nie biorę ci go, a zawsze koło mnie się uwija — westchnęła z pewną ulgą.
— Nie umiem jeszcze ślepiami zawracać, ale muszę patrzeć jakoś po ludzku, bo wciąż mówi mi o zawracaniu i grozi. Raz się nawet na mnie zamierzył, a ja się śmiejąc, na złość ślepia wytrzeszczałam na niego.
— Ładna muszę być, i niema gadania, bo panowie reszty odemnie nie biorą. To, że nie biorą reszty, wyraźny znak, żem ci nie szpetna. A cóż to dopiero będzie, jak zawdzieję na głowę białą chusteczkę! W białej mi szpiluje, jak w żadnej innej. Siostra mówi, że czarne moje ślepia przy białem, wychodzą jak aksamity.
Wyjęła gałganek, odwiązała węzełki, na dnie zaświeciły dwie szóstki, dołożyła do nich trzecią, zawiązała na trzy węzły i schowała za koszulinę.
— Będzie chusteczka!... Niech tylko w niej zobaczy mnie Franek, zgłupieje na amen.
Nie umiała inaczej określić zdziwienia, a może radości Franka. Pieniądze schowała, wyprostowała się, serce jej biło, zaśmiała się.
— Postoję jeszcze podczas pierwszego antraktu, może i te parę paczek wezmą. Wtedy dopiero polecę do sklepu i do domu; będzie bal. Żeby nie ja, nie byłoby dziś u nas wieczerzy... Co wieczór za moje wieczerza — dodała z dumą.
Pod teatrem przelatywały światełka od zapalonych zapałek, podobne do świętojańskich robaczków.
— Antrakt! — zawołała — nasi pracują! Pobiegła...
Gromadka młodych ludzi stała przed teatrem, paląc papierosy. Wśród nich uwijali się chłopcy, zapalali nieustannie zapałki, częstując panów ogniem. Dwunastoletni Franek z wściekłą zawziętością tarł o rękaw swego kaftana zapałki i prawie siłą wciskał zapalone do rąk młodzieży.
— Ach, jak ci szelma Franek szafuje zapałkami — szepnęła wesoło.
Dotarła go głównych schodów wysuwając trzymane w rękach pudełko. Franek ją zobaczył, przyskoczył do niej, pochwycił paczkę szwedzkich i zaczął je z gwałtownością zapalać.
Dziewczynina nic nie odpowiedziała, Frankowi nie żałowała. Podczas antraktu sprzedała dwie paczki, ostatnią pochwycił Franek.
— Gotowaś mi nie zostawić ani jednej — a tu dwa jeszcze antrakty.
— A tyś mi nawet nie powiedział Bóg zapłać.
— Głupia, to przecie moje.
— Twoje? patrzcie go.
— Masz być moją, to wszystko co twoje to i moje — rozumiesz?
— Zaraz?!..
— Zobaczysz.
— Nie chcę być twoją.
— Będę ci się pytał!
Jeden z panów stojących na schodkach wyjmował świeżego papierosa — Franek rzucił się ku niemu z zapaloną zapałką.
Dziewczyna usiadła na schodach, łokcie oparła na kolanach, na dłoniach oparła głowę i czekała, sama nie wiedząc na co.
— Czy koniecznie muszę być Franka? — pytała się siebie samej. — A jeżeli mi się inszy spodoba?.. Zamyśliła się... — Jeżeli mi się inszy spodoba, to go Franek spierze i już — okrutnie ci mocny... A jeżeli czarne ślepia moje spodobają się komuś z waszecia, to co wtedy będzie?.. Na tego przecie Franek nie będzie się mógł rzucić, chociaż urośnie.
Zadzwoniono na podniesienie kurtyny. Panowie rzucając papierosy — wracali. Franek pochwycił jeden w powietrzu i paląc go, poszedł z fantazyą do zadumanego dziewczątka.
— Niech piekło spali! — za cały antrakt zarobiłem pięć centów, a półtory paczki zapałek zepsułem. Ale ja nie łapię ślepiami frajerów, jak ty.
— Czemu nie łapiesz?
— Wyśmialiby mnie, żebym do nich ślepia zawracał. Ale nie chcę, żebyś i ty zawracała.
— I co mi zrobisz?
— Spiorę cię, że popamiętasz ruski miesiąc.
Dziewczątko się roześmiało, rade z zazdrości chłopca.
— To ty mnie lubisz? — spytała.
— Kiedy masz zapałki.
— A jak ich nie mam?
— To takaś głupia, że nie warto na ciebie i spojrzeć.
— To po co spoglądasz?
— Gdzie będę patrzał, na ściany, drzewa, abo kominy?
— Patrz, na co chcesz! Takam ci mała, że dobrze trzeba oczy wytrzeszczać, żeby mnie ujrzeć.
Chłopak usiadł obok niej, przysunął się i zaczął serdecznie:
— Maryś, dajże choćby ze dwa grosiki na szeroki placek! Podzielimy się...
— Do mojej chusteczki musiałam dołożyć całą szustkę, a jeszcze muszę kupić za cztery herbaty i za cztery cukru, bo jakoś matczysko skarży się na bok.
— Bój się Boga, a wieleżeś dziś utargowała, kiedy kupujesz chustkę i takie‑ci specymeny chcesz zanieść starym — co?..
— Trzydzieści!
Chłopak się zerwał.
— Trzydzieści?! — wściekłaś się — ja ledwo na tydzień tyle zarobię. Trzydzieści... Nic, tylko bez te czarne ślepia.
Dziewczątko się śmiało serdecznie.
— Nie zarobiłaś tyle; durzysz tylko, żeby mnie wściekłość zalewała.
— Na chusteczkę ciułam od miesiąca, cencik po cenciku...
— Ale dziś trzydzieści! Abo to prawda?!.. Taka głupia, jak ty — dziewczyna!...
— A jak cię przekonam?..
— To będę przed tobą czapkę w zębach trzymał.
Dziewczynina, upojona dumą, sięgnęła za pazuchę, wybrała wszystkie centy i wydobyła je, trzymając w zaciśniętej pieści...
— Są tu — mówiła, wszystkie w mojej garści — tylko pięść otworzyć.
— Otwórz.
Przyłożyła mu rękę do oczu, rozwarła dłoń i błyskawicznie ją zamknęła.
Chłopak nieznacznie się obejrzał, rekognoskując odległość od stojącego przed teatrem policyanta i rzekł niedbale:
— Mignęłaś tylko przed ślepia — nic nie widziałem. Pokaż przecie uczciwie...
— No to patrz! Wyciągnęła rękę, wyprężyła dłoń, chłopak schwycił ją za palce, dłoń przechylił, pieniądze cicho zsunęły się do nadstawionej czapki.
Dziewczyna krzyknęła, zadudniało po twardym betonie, chłopak znikł w wieczornej mgle.
Pustka, nicość, szarpanie sercem i cisza straszliwa, w której trudno wyżyć. Chciała biedz za nim, nie wiedziała gdzie; chciała wołać, bała się policyanta; chciała płakać — nie mogła. Żal chwycił ją za gardło i trzymał z całych sił. Nie wiedziała, co z sobą zrobić, co począć, jak żyć dalej na świecie, obdartej z marzeń i nadziei. Stała nieruchoma z zaciśniętą dłonią. Zdawało się jej, że pieniądze trzyma w ręku, że rabunek Franka był tylko snem. Uczuła w głębiach serca ciepło radości. Otworzyła dłoń — pusta. Wtedy zalała się łzami.
Płakała długo, łez utamować nie mogła. Nogi ją zabolały — bezwiednie, bez celu, nie wiedząc, gdzie i dokąd poszła.
Brudno‑czerwone światło palących się latarni przecinały białe, wesołe smugi promieni, wybiegających z teatru. Na granatowem niebie nieruchome gwiazdy, z boku sierp księżyca, na dole niebieskawa mgła, szmaragdowe trawniki i ciemne, zasłuchane drzewa. Zdaleka hałaśliwa wrzawa, w sercu dziewczęcia pustka, na śniadej buzi łzy płynące z oczu.
Szła wolno; duże, podbite ciżmy siostry odbijały głucho o beton posadzki. Gdzie się teraz z rozpaczą podzieje, komu się poskarży? Na skraju placu kościółek, okryty czerwoną dachówką, nęcił do siebie prostotą i masą białych gruzów na swych bokach. Instynkt pchał ją pod kościół; usiadła na białym gruzie i dalej płakała, łkając serdecznie i głośno:
— Dobrze mi tak, pocom się chwaliła. Chusteczki przecie nie zdarłby mi z głowy... Bóg mnie skarał za chwalbę... Jestem głupia i podła... Tak — podła, nie należało się chwalić...
Coś jej zasłoniło światło, cień okrył — podniosła głowę. Przed nią stał wysoki pan. Chciała odejść — wstała. Może na gruzie siedzieć nie wolno?...
Pan przywołał ją do siebie, oparł się o kamienne płyty, pochylając się ku dziewczynce.
Rozpytywał się, opowiedziała mu wszystko. Że matka zajmuje się białem szyciem, siostra służy i dała jej stare swe ciżmy. Ojciec i bracia chodzą do roboty, ale teraz roboty brakuje. Mówiła o boku matki, o herbacie i cukrze, o wieczerzy, którą sprawia rodzinie — tylko o białej chusteczce nie wspominała, wstydząc się swej zalotności. Gdy przyszła kolej na Franka i jego rabunek, wzruszenie tamowało jej oddech.
— Łajdak! — zawołał pan.
— Ej, nie — odparła, tylko taki już z urodzenia zbereźnik.
— Chodź! — rzekł pan.
Szła obok niego zamyślona i wzruszona.
Młodzież oblegała wejście teatru, paląc papierosy, chłopcy zapalali zapałki.
— Niema Franka? — zapytał się jej pan.
— Jest, jest — szepnęła. To ten, co włożył jedną rękę za pazuchę, w drugiej trzyma zapałki i pogwizduje, przeskakując z nogi na nogę.
Pan ostrożnie a szybko podszedł do Franka, uchwycił go za kołnierz i podniósł w górę.
Chłopak się szarpnął, chciał krzyczeć, lecz się bał, nie mógł się nawet obejrzeć.
— Puścisz! — wołał ochrypłym głosem — bo ci tyle utoczę posoki, że sfarbuje cały plac.
Pociśnięty zamilkł. Silna ręka prowadziła go do Marysi, stojącej na chodniku teatru.
— Na ile cię zrabował? — zapytał dziewczęcia.
— Na trzydzieści — odpowiedziała cicho, drżąc.
— Nieprawda! — zawołał chłopak, usiłując siąść na ziemi.
— Nie siadaj, bo cię podniesie policyant.
— Giry bolą, a siadać przecie wolno.
— Oddaj!
— Nie mam! — Cztery śledź, cztery piwo, dwa bułka — szybko rachował.
— To dziesięć. Oddawaj resztę.
— Nie dam, bo nie mam.
— Pociśnięty, sięgnął do kieszeni, wyjął dwie szustki. Pan włożył rękę do jego kieszeni i wydobył ośm centów.
— To moje! — zawołał; zarobione, krwawo zarobione. Co ona ma mnie okradać?...
Pan oddał dwadzieścia ośm centów dziewczynce.
— A teraz kochanku pofatygujesz się pod telegraf.
Wyraz »kochanku« zdradził w oczach chłopaka komisarza policyi i zdławił go. Dostał się raz do policyi za kradzież róż w ogrodach podmiejskich — i wtedy usłyszał do siebie zwrócony wyraz »kochanku«. Nogi się pod nim ugięły — ukląkł.
— Nie, złocisty, drogi panie, nie! — wołało dziewczątko. On tylko tak bez zbytki porwał, ale by mi oddał. Zmiłuj się pan nademną, bo mi serce pęknie — nie »pod telegraf«: Rozpłakała się, chwytając komisarza za rękę.
Pan stanął; Franek, blady z wściekłości, zaciskał zęby, dziewczątko rozpłakane łamało ręce.
— Ostatni raz — rzekł ubłagany pan. Zwrócił się do Marysi: Wystaw rękę!
Dziewczynina wyciągnęła chudą i czarną.
— Pocałuj ją!
Franek zacisnął wargi.
— Całujesz kundlu! — krzyknął pan.
— Już pocałował! — zawołała Marysia. Czułam, jak całował. Mam znak — jest tu — pokazywała.
— Jeszcze raz!
— Franuś, pocałuj, kiedy pan każe — to nie pójdziesz pod telegraf. Czy to tak ciężko pocałować?... Widzisz, ja cię pocałuję i nic mi się nie stanie.
Pocałowała go w twarz, trzymając rękę przy jego ustach.
— Słyszał pan, jak całował?!.. — zawołało uradowane dziewczątko.
— Okrutną miałem ochotę potrzymać cię łajdaku w ulu parę tygodni, lecz dziewczyna mnie wzięła. — Ruszaj smyku, a tylko mi ją trąć!..
Puścił go — chłopak rzucił się z całych sił na planty, pan poszedł Szpitalną ku rynkowi.
Przed teatrem została Marysia sama, wystraszona. Stała nieruchomo — odebrane pieniądze paliły ją. Wstydziła się ich, ciążyły jej. Żal jej było chłopaka i bała się go. Ciężka walka rwała jej serce. Pod latarnią zamajaczyła postać Franka. Spluwał, strącał nogą wystające na drodze kamyki i cicho klął. Podeszła do niego, wyciągnęła rękę.
— Masz! powiedziała.
Chłopak rozwarł ściśniętą pięść, wysypała mu na rękę wszystkie pieniądze i wolno odeszła. Chłopak przy świetle lampy liczył. Nie brakowało ani cencika! Zaśmiał się dziko.
— Suka! — mówił wesoło, idąc w stronę szynku — musi ci mnie okrutnie miłować i bać się. Galanta będzie na babę: do pracy i bicia. Takiej mi trza!..
Marysia siadła na podcieniu, wydobyła z za pazuchy gałganek, odwiązała supełki, ciepłe łzy spadały na świecące się szustki. Wzięła je i wolno poszła, bijąc ciżmami o beton, kupić chleba, masła i za cztery herbaty, bez ten bok matczyny...