Zolojka/Gorączka łosiosiowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zima trwała, ale dnia, choć powoli, wciąż przybywało.
Burze północno-zachodnie potrzaskały lody i wypchnęły je z zatoki na morze. Po kilku dniach, gdy rybacy zastawili na Małem Morzu mance na śledzie i szproty, złośliwa zyda zpowrotem wepchnęła w nocy do zatoki lód, tak iż manc nie było można zebrać, ale wkrótce potem pancerz lodowy popękał i opadł na dno, gdzie już został.
Mimo, że szproty, choć w niewielkich ilościach, były wciąż jeszcze, rybacy już zaczynali się oglądać za wiatrem łososiowym, a we wszystkich domach opatrywano „laskorny”, to jest wielkie niewody łososiowe.
Coraz silniej świeciło złote słoneczko, a wraz z niem pojaśniały też i twarze ludzkie. Znikła z nich szara troska zimowego przygnębienia, pojawił się dobry, pogodny uśmiech. W oczach odbijał się lazur nieba i morza.
Strąd był spracowany, wymięty, lecz morze straciło już swój zimny, stalowy blask i zaczęło wyrzucać na brzeg białe muszelki. Już trajkotały na niem motorówki, poszukające łososi.
Jednego dnia po południu Tomasz stał przed domem ze starym Pawłem. Dzień był chmurny, ale ciepły. Wtem na popielatem niebie pojawiły się lecące ku Helowi czarne punkty.
— Wrony! Wrony lecą! — rzekł dziwnym, jakimś rozrzewnionym głosem stary rybak. — Wiosna idzie!
— Przecie wrony były tu cały rok! — zauważył Tomasz.
— Ale to są wrony wędrowne, z kraju, z dalekich stron. Żołądki mają pełne ziarna... Bardzo dobre są. Strzelałem je kiedyś całe stada — a potem soliłem... Szmakę ma lepszą niż kaczka, jak kura albo gołąbek... Jo, jo, wrony lecą... Wiosna idzie...
Patrzył tedy Tomasz pierwszy raz w życiu na wrony, jako na kwatermistrzów wiosny — i z tęsknotą myślał o jaskółkach.
A potem rozgłośnie zaczęły w niebiosach dzwonić skowronki. A tuż poszybowały nad półwyspem wspaniałe orły wędrowne. Wielkie stada szpaków, które z braku pożywienia gdzieś się bliżej lądu przeniosły, furkocącemi stadami krążyły po nadbrzeżnych pażycach. Powietrze ożywiało się, niebo weselało...
Zabiły żywo serca rybaków, gdy pokazały się srebrne, półtora funtowe mielnice, zwiastujące pojawienie się łososi. Coraz więcej rybaków porzucało szproty, sposobiając się do ciągnięcia laskornu na strądzie. W wiosce był ruch, przewożono krowami baty łososiowe z zatoki nad morze. Przy wozach szli rybacy, nawet dzieci małe popychały łodzie, starając się tak pomagać, bo w maszoperji łososiowej i one mogły pracować i coś zarobić. Przy strądzie pojawiły się „ogródki morskie“ — nety, zastawiane na mielnice. Znowu czarne łodzie tańczyły na falach, znowu huczały młoty, wbijające w dno grube bukowe pale.
Aż wreszcie pierwszy stary Paweł dostał łososia — wielką, trzydziestopięciofuntową sztukę! Cała wieś mu zazdrościła, a sława jego natychmiast obiegła cały półwysep, on zaś z dumą pokazywał ciekawym śliczną tłustą rybę, srebrną, o czarnym połyskującym grzbiecie.
Wtedy już maszoperje łososiowe nie wytrzymały i wyruszyły z laskornami na strąd.
Był to wielki dzień.
Lądowy człowiek powiedziałby:
— Dzień był piękny, jak podbity niebieską kitajką kontusz ze srebrnej lamy. Słońce było „brillant”. I ciepełko słoneczne było miłe. Perłowe obłoczki na niebie friwolne. Zefirek dął. Na plaży już bawiły się dzieci-koboldy, jak rybacy mówią — maluścy ludzie, zaplątający krowom w warkocze kosmyki w ogonach...
— Doch nei! — mówił ktoś. — Maluśkich ludzi niema!
— Nei? A u Augusta Muży podsypali krowom wieczorem piasku, a na drugi dzień krowy miały zaplecione ogony, a na piasku był szpur od malutkich nóżek!
Jo, ale co było na strądzie? Jedni składali niewody, powoli, ale dokładnie, gdy drudzy już je ciągnęli. Bat laskornowy brał cały lodzing laskornowy i wyjeżdżał na morze, gdzie wydawał niewód. Gdy już drugie jego skrzydło było wydane, dawano z łodzi wymachiwaniem wiosła znak pozostałym na strądzie, aby zaczynali ciągnąć, gdyż liny od drugiego skrzydła ciągnął bat, idący prostopadle ku brzegowi. Wówczas ci, co byli na strądzie, wplatali się w niewód. Zamknąwszy na biodrach drewniane szelki, do których był przywiązany sznur z drewnianym guzikiem, zarzucali go tak, że wiązał się w pętlę, i ciągnęli, mając sznur albo na prawem ramieniu, albo tak, że musieli iść tyłem.
Tomasz wplótł się też w ten żywy łańcuch i ciągnął, wbijając nogi w piasek, lub też wisząc u sznura, który mu się boleśnie wpijał w ramię.
Kto doszedł do gór, ten się odpinał i szedł ku zolojowi, gdzie się znowu do sznura niewodu przyczepiał. A potem brnął w rozdeptanym piasku, mając przed oczami albo wał piaszczysty i plecy swego poprzednika, albo ruchomą, świecącą powierzchnię morza, chmurki na horyzoncie i czasem przelatujące nad wodami mewy.
Niemało razy trzeba się było wprzęgać, stuknąwszy nosem w góry, niejednemu dobrze sznur wgryzł się w ramię, zanim wreszcie wyciągnięto na brzeg osiemset sążni lejpra i skrzydła niewodu. Wreszcie zakołysała się i zaczęła skakać na przybrzeżnej rewie beczka, oznaczająca miejsce, w którem znajdowała się matnia, a wkrótce potem wynurzył się z wody sam sietny wór ze spodziewaną zdobyczą. W tej chwili dwóch rybaków w wysokich skorzniach nieprzemakalnych weszło w wodę i zaczęło przydeptywać skrzydła niewodu, aby ryby nie mogły się przemknąć pod niemi.
Teraz cała maszoperja już, nie wyjmując małych chłopców, stała na zoloju i, nie zważając na fale, z namiętnemi okrzykami wyciągała na brzeg matnię.
Oczy świeciły, na policzki wystąpiły rumieńce. Pierwszy laskorn! Co będzie? Bo jeśli Pan Bóg poszczęści, jeśli da dobry połów, to w jednym dniu maszoperja może zarobić więcej, niż za cały czas zimowego rybołówstwa.
— Jest ryba, jest! — zaczęto wołać.
Matnia skakała jak żywa. Trzepotało się w niej kilkadziesiąt srebrnych mielnic i kilka okazałych łososi. Chciwe żylaste dłonie wyciągają się po ukochane, piękne, drogie ryby, które wyrywają się i padają na piasek. Dłonie rybackie, które przed chwilą jeszcze, rzekłbyś, pieszczotliwie trzymały te pełne życia stworzenia, aby się niemi nacieszyć, teraz pragną ich krwi. Kto umie, zwiera łososiowi kark zębami i tak go dusi. Inny dobija ryby karkulicą, a gdy już przestaną się miotać, płócze je morzu, aby łuska nie straciła swego pięknego blasku. A potem układa się porządnie w kistach naprzód srebrne mielnice, na nich srebrnoczarne łososie, a potem zakrywa się to wszystko od słoneczka i znowu składa się laskorn na bat, i znowu wyjeżdża się na morze wydawać i znowu na znak dany podniesieniem wiosła ludzie wplatają się w łańcuch i zaczynają ciągnąć od zoloju do gór, w milczeniu, z oczami pełnemi morza i nieba.
Tak pracowali aż do południa, poczem, pozostawiwszy niewód w morzu, rozeszli się po domach na pólnie, ale jak tylko się najedli i odpoczęli trochę, wrócili na strąd ciągnąć i ciągnęli tak aż do wieczora.
A na drugi dzień już trzy maszoperje łososiowe ciągnęły na Bałtyku laskorny, zaś wkrótce przyłączyła się do nich czwarta, borowska. Od wczesnego rana aż do wieczora ludzie pracowali na strądzie, tak że tym, których tonie były daleko od wioski, bialki musiały pólnie nosić na strąd, bo rybakom szkoda było czasu chodzić do domu. Kobiety narzekały, ale wychodząc na świat boży tylko po wodę, do kościoła i po piasek na strąd, nosiły chętnie, a oczy ich aż się śmiały do brzóz puszczających pąki, do jasnego nieba, złotego strądu, morza pawiowego i tych łososiowych łańcuchów ludzkich.
A choć już były łososie, nie odeszły bretlinżki i wbrew prawu, iż z nastaniem pory cieplejszej mają wyciągnąć na północ, siedziały wciąż w zatoce i koło Helu, i wbrew twierdzeniu uczonych, iż z wiosną chudną, były dorodne i bardzo tłuste... A teraz właśnie Bóg dał ich tyle, jak o to prosili rybacy, — nie za dużo, każdemu po trochę, tak, że priz był dobry i stały, dwadzieścia złotych od centnara. Ale mimo to, kiedy się pierwsze łososie pokazały i rybaków ogarnęła łososiowa gorączka, nikt nie chciał jechać za szprotami, bo co to za feszeraj w porównaniu z połowami łososiowemi! Nie chciał nikt jechać nawet wówczas, gdy Kułak obiecał odszkodowanie tym, którzy wrócili bez szprotów.
— To już nie rybacy, ale chamy, degeneraci! — wymyślał Kułak. — Poco im babrać się cały dzień z mancami na morzu, żeby zarobić czterdzieści złotych, kiedy tam mogą jednego dnia wyciągnąć laskornem cztery tysiące!
— Nie widzę w tem żadnego chamstwa! — zauważył Tomasz. — Każdy woli więcej, niż mniej.
Ale ten szał łososiowy nie trwał długo i rybacy, przekonawszy się, że priz na łososie spada, a zarobek z powodu wielkiej ilości członków w maszoperji jest niewielki, powrócili do szprotów, które też regularnie do wędzarń dostawiali. Teraz już było wszystko w porządku. Rybacy pracowali na strądzie i na morzu, bialki krzątały się w domach, dziewczęta wytykały w wędzarniach, wioska przez cały dzień prawie była jak wymarła.
A na Bałtyku płonęły nocami dziesiątki świateł. To wyjeżdżały kutry z pławnicami na drewanie. Z motorówek wyrzucano wstęgę sietną długą na kilka kilometrów, z umieszczoną na końcu latarnią, aby statki po świetle mogły poznać, gdzie jest pławnica, która drewała z prądem i wiatrem. Zaś za nią drewał kuter, w którym rybacy wygodnie przez całą noc aż do świtu spali, od czasu do czasu tylko dając baczenie na pławnicę. Rano wyciągali ją wraz z łososiami, które ulnęły w okach.
Nie koniec jednak na tym dostatku, bo oto we wsi coraz częściej rozlegały się porykiwania krów, którym na pomoc w krytycznej chwili przyzywano starego Pawła nieuczonego, lecz biegłego weterynarza wioski. Stary śpieszył każdej chwili, skwapliwszy, chętniejszy pod tym względem od niejednego doktora, i sumiennie dokonywał wszystkich zabiegów, nie upominając się nigdy o zapłatę i nie dbając o nią. Gdy mu parę złotych dano, brał wdzięcznie, ale ani pisnął, gdy go zbudzono w nocy i po ciężkim trudzie nie dano nic. Było przecie rzeczą zupełnie naturalną, że skoro on umiał, a drudzy nie, to pomagać musiał. To też z każdym dniem przybywało we wsi cieląt, które po krótkiem karmieniu za dobre pieniądze sprzedawano Helanom.
Zaczęły też nadpływać pierwsze zadatki na mieszkania.
Teraz, choć zimno było wciąż, a nieraz śnieg sypał po kilka razy dziennie, rybacy wiedzieli już, że zimę przetrzymali, że zmory siadają w korytka i z żałosnym śpiewem odpływają na północ, wiosłując kopystkami, że mrozy już nie wrócą, że idzie wiosna.
A raz stał Tomasz na strądzie i przyglądał się łańcuchom ludzkim, skrzypiącym u skrzydeł laskornu. Wtem usłyszał nad głową dziwny szum.
Nisko nad strądem, tak że remą można je było dosięgnąć, leciały cztery dzikie łabędzie. Wielkie, białe ptaki zrzadka tylko poruszały ogromnemi skrzydłami, ale powietrze tak od nich grało i śpiewało, tak szumiało melodyjnie, jak gdyby harfa Eola załkała... Nisko nad falami poleciały cudne ptaki daleko, na inne morze.
Było w tym widoku coś tak chwytającego za serce, tak potężnego i tkliwego zarazem, że kto tylko był na strądzie, ten zaniechał swej pracy i stał zachwycony, zamyślony, tęsknie patrząc za odlatującemi ptakami.
Jak gdyby odlatywała dusza morza.