Zwierciadło morza/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szukam często w dziennikach ze smutnem zaciekawieniem szpalty poprzedzonej nagłówkiem: „Z żeglugi“. Spotykam tam nazwy znanych mi ongi okrętów. Co rok niektóre z tych nazw znikają — nazwy dawnych przyjaciół. Tempi passati![1]
Różne rubryki tych wiadomości ułożone są w pewnym porządku, a układ treściwych nagłówków zmienia się bardzo nieznacznie. Na początku mamy rubrykę: „Spotkania“ — raporty o statkach napotkanych i sygnalizowanych na morzu; wymienia się tam nazwę statku, portu, skąd statek idzie i dokąd, ile dni jest w podróży, a kończy się zwykle słowami: „Wszystko w porządku“. Dalej następują: „Rozbicia i wypadki“, długi szereg notatek, chyba że pogoda była piękna i przyjazna dla okrętów na całym świecie.
W niektóre dni ukazuje się nagłówek: „Statki zapóźnione“ — złowieszcza groźba zatracenia i smutku ważąca się jeszcze na szalach losu. Jest coś złowróżbnego dla marynarza w samem zestawieniu liter, które tworzą ten wyraz, jasny w swej treści i rzadko grożący napróżno.
Jeszcze tylko kilkanaście dni — przerażająco mało dla serc, które postanowiły dzielnie wierzyć wbrew wszelkiej nadziei — może trzy tygodnie, może miesiąc, a nazwy statków z pod groźnego nagłówka: „Statki zapóźnione“ pojawią się znowu w dziale: „Z żeglugi“, lecz tym razem pod nieodwołalnem stwierdzeniem: „Statki przepadłe“.
„Statek — albo barka, albo bryg — ten a ten, który opuścił ten a ten port, z takim a takim ładunkiem, dążąc do tego a tego portu, wyszedł w dniu tym a tym, widziany na morzu tego a tego dnia i odtąd nigdzie już nie spotkany, został uznany dziś za przepadły“. Oto jest ściśle oficjalna forma pogrzebowych mów dla okrętów, które — może znużone długą walką a może zaskoczone, co się zdarza i najostrożniejszym z nas — uległy nagłemu ciosowi wroga.
Któż to wie? Może ludzie na poległym statku żądali od niego zbyt wiele, może wyzyskiwali ponad miarę niezłomną jego wierność, jak gdyby wrobioną i wkutą w to zbiorowisko żelaznych wręg i poszycia, drzewa, i stali, i płócien, i drutów, które się składają na statek — doskonały twór obdarowany siłą, indywidualnością, zaletami i wadami przez ludzi i spuszczany ich rękami na wodę; twór, z którym inni ludzie zawrą znajomość bardziej zażyłą niż stosunek łączący człowieka z człowiekiem, który pokochają miłością prawie równie wielką jak miłość mężczyzny do kobiety i często równie ślepą w zapoznawaniu wad i ułomności.
Trafiają się okręty o złem imieniu, ale nie spotkałem jeszcze żadnego, którego załoga nie ujęłaby się za nim i nie odparła z gniewem wszelkiej krytyki. Przypominam sobie statek, o którym mówiono, że zabija jednego człowieka w czasie każdej podróży. Nie była to potwarz, a jednak pamiętam dokładnie — działo się to w połowie lat siedemdziesiątych — iż załoga tego statku była raczej dumna z jego złej sławy, jakby się składała z zepsutych do cna desperatów, chełpiących się spółką z ohydnym stworem. My, którzyśmy należeli do załóg innych statków naokoło Circular Quay w Sydney, kręciliśmy głową nad tym statkiem w wyraźnem poczuciu nieskazitelnej cnoty naszych własnych ukochanych okrętów.
Nie wymienię jego nazwy. Jest obecnie statkiem „przepadłym“ po złowrogiej, lecz z punktu widzenia swych właścicieli korzystnej karjerze, która trwała wiele lat i że tak powiem objęła wszystkie oceany naszego globu. Ten statek, zabijający człowieka za każdą podróżą, stał się może stopniowo jeszcze większym mizantropem wskutek kalectw, które z latami spadają na każdy okręt, i postanowił zgładzić naraz całą załogę, zanim opuści arenę swoich wyczynów. Życiu wypełnionemu pożytkiem i zbrodnią odpowiada taki koniec: ostatni wybuch złowieszczej namiętności, zaspokojonej w pełni może podczas jakiejś szalonej nocy wśród poklasku wichru i fal.
Jakim sposobem statek tego dokonał? W słowie „przepadły“ jest straszliwa głębia domysłów i niepewności. Czy zapadł się szybko pod nogami załogi, czy też opierał się do końca, pozwalając morzu roztrzaskać siebie na kawałki, obluzować styki, pogiąć wręgi, obciążyć kadłub wzrastającym ciągle ciężarem słonej wody, i — pozbawiony masztów, bezwładny, przewalając się ciężko na boki, ogołocony z łodzi i wszystkiego co jest na pokładzie — zadręczył prawie na śmierć swoich ludzi nieustanną pracą przy pompach, nim zapadł się z nimi jak głaz?
Lecz taki wypadek rzadko chyba się zdarza. Wyobrażam sobie że jakąś tratwę zawsze się uda sporządzić; nawet gdyby nikogo nie wyratowała, unosiłaby się na powierzchni i zostałaby znaleziona, dając może jakieś wskazówki co do nazwy zaginionego statku. W takim razie ów statek nie byłby właściwie „przepadły“. Nazywałoby się że jest „stracony wraz z całą załogą“, a w tem rozróżnieniu jest pewien subtelny odcień — mniej zgrozy i ciemność mniej przerażająca.